poniedziałek, 30 listopada 2020

Obrazy groźne, ale fascynujące. METZ - Atlas Vending

O istnieniu grupy METZ dowiedziałem się w okolicach 2012 roku, jeszcze za czasów starej, dobrej Radiowej Trójki. A zaprezentował tę muzykę … PIOTR METZ w swoim autorskim programie Lista Osobista w soboty po 19:00. Ach, to były czasy. Opowiedział pół żartem, pół serio, zebranym słuchaczom na ASP Przystanku Woodstock (byłem na tym spotkaniu i nawet miałem okazję i zaszczyt zadać Panu Redaktorowi Piotrowi pytanie), że zainteresował się tym zespołem, bo … nazywają się tak samo jak on, ale i muzycznie, bo mocno grzeje go ta muza.

Jest to zespół, który został założony w 2008 roku w Ottawie. W skład jego wchodzą: wokalista oraz gitarzysta Alex Edkins, perkusista Hayden Menzies oraz basista Chris Slorach. Szybko zyskali miano nosicieli standardów XXI wieku dla szczególnej odmiany klekotu, przesiąknięci rodzajem noise-rocka, który po raz pierwszy wyłonił się z amerykańskiego undergroundu pod koniec lat 80. Swój debiutancki album wydali dla wytwórni Sup Pop (tam, gdzie m.in. Nirvana i ich pierwsze nagrania) 9 października 2012 roku, a zatytułowany był po prostu METZ. Co ciekawe - album zdobył uznanie fanów i krytyków, a zespół stał się laureatem Polaris Music Prize 2013. 17 lutego 2015 roku zespół ogłosił wydanie kolejnego krążka II, którego promował utwór Acetate (utworowi towarzyszy także teledysk). Drugi album został wydany 5 maja 2015 roku i był nominowany do Polaris Music Prize 2015. Trzeci album - Strange Peace - wydano 22 września 2017 roku. Na najnowszy album przyszło nam czekać trzy lata. W końcu w lipcu tego roku ogłoszono, że będzie się nazywał Atlas Vending, a jego premierę wyznaczono - tak jak debiut - na 9 października tego samego roku. Przesłuchałem. A moje wrażenia?

Podążając za pewnym siebie i bardzo dojrzałym wspomnianym już wyżej albumem Strange Peace z 2017 roku, METZ powraca z płytą, która jest tak głośna, tak energetyczna i chaotyczna jak zawsze - jeśli nie bardziej - a jednocześnie najbardziej przenikliwie rozwinięta. Atlas Vending jest bardzo wymiarowy i wyrazisty w swojej hałaśliwości. To tak, jakby jasne błyskawice Drive Like Jehu spotykały się z grzmotem Jesus Lizard, a podziemna ciemna skała Młodych Wdów trzymała wszystko na krawędzi. Metronomiczny dysonans i pulsujący rytm w otwierającym album Pulse to coś w stylu grupy Daughters, który z pewnością przyspieszy tętno. Blind Youth Industrial Park to czteropiętrowa machina, która wykorzystuje złowieszcze kontrasty. Draw Us In przekazuje szarpane, dźwięczne riffy jak z In Utero Nirvany. Framed By The Comets Tail opiera się na wygiętych harmonicznych, które przypominają hipnotyczne odliczanie do czegoś okropnego. The Mirror brzmi jak druty osiągające granicę wytrzymałości i gwałtowne pękanie. Zamykający album A Boat To Drown In pędzi jak rzeka, o której myślisz, że jest bezpieczna na powierzchni, zanim zostanie pochłonięta przez przypływ. Te obrazy są dość groźne, ale fascynujące. W utworach tych poruszane są takie tematy jak: lęk społeczny, uzależnienie, niepokój i paranoja. Wszystko to polane sosem noise-rocka. Ale największym zaskoczeniem i w sumie taką główną atrakcją płyty Atlas Vending jest utwór Hail Taxi. Numer pokazuje co się dzieje, gdy migoczący britpop spotyka się z młotem kowalskim noise-rocka. Trzeba jednak przyznać, że ten eksperyment im się naprawdę udał.


Mimo tego eksperymentu zespół METZ nie stracił nic ze swojego okrucieństwa; ich chęć odkrywania delikatniejszej strony po prostu daje im więcej powodów do pozostawania w głowie na długo po zakończeniu utworu - i utrudnia przewidzenie kolejnego ogłuszającego uderzenia. METZ to zwierzę, które wyewoluowało na swoją korzyść, z bardziej wyrafinowanym apetytem i zębami, które wciąż są ostre jak brzytwa. Jedna z najciekawszych płyt w tym roku. Polecam słuchać płyty zarówno głośno w pokoju lub na dobrych, przestrzennych słuchawkach. A jak już odpalicie płytę to zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie te groźne, ale fascynujące obrazy. Czwarty album grupy METZ Atlas Vending jest świetnym dowodem na to, że scena noise-rockowa ma się bardzo dobrze😊








Bartas✌

niedziela, 29 listopada 2020

Zbyt wiele czasu nie zostało. George Harrison - "Brainwashed". W 19 rocznicę śmierci ex-Beatlesa.

Tak jak moi Rodzice pamiętają bardzo dobrze 8 grudnia 1980 roku, tak ja bardzo dobrze pamiętam 29 listopada 2001 roku. Przyszedłem ze szkoły dość późno, Rodzice przyjechali z pracy, usiedliśmy do obiadu, a w telewizji podano wiadomość, że George Harrison nie żyje. Smutek, ogromny smutek i ta myśl, że zostało już ich tylko dwóch. Dwóch żyjących Beatlesów - Paul McCartney i Ringo Starr. Mimo młodego wówczas wieku (gimnazjum) znałem już od dawna zarówno katalog Beatlesów, jak i solowe dokonania poszczególnych członków grupy. Resztę tego wieczoru spędziłem słuchając Radiowej Trójki i na przemian włączając płyty Beatlesów. Przedwczoraj zaprezentowałem najważniejsze solowe dokonanie Zmarłego Artysty z okazji 50-lecia wydania -
All Things Must Pass. Dzisiaj zaś chciałbym napisać kilka słów o płycie, która ukazała się prawie rok po śmierci ex-beatlesa, dokładnie 18 listopada 2002 roku, a nosiła ona tytuł Brainwashed.

Powstawała dość długo. Muzyk zaczynał nagrywać utwory już w 1988 roku. Jednakże proces był opóźniony przez problemy biznesowe z jego byłym managerem, Denisem O’Brienem, jak również poprzez współpracę z Travelling Wilburys, Ravim Shankarem oraz przez pracę nad projektem The Beatles Anthology, vol.1 Z powodzeniem walczył z rakiem gardła w 1997 roku. Dwa lata później, 30 grudnia 1999 roku został zaatakowany przez chorego psychicznie mężczyznę. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i po powrocie do zdrowia skupił się na dokończeniu albumu, z radością dzieląc się wszelkimi pomysłami ze swoim synem Dhanim. Niestety rak znów zaatakował. Tym razem płuca. Muzyk w 2001 roku przeszedł operację, chemioterapię, ale niestety pojawiły się przerzuty do mózgu. Zdając sobie sprawę, że nie pozostało mu wiele czasu, ale mając też nadzieję, że uda mu się wygrać, harował jak wół, by zostawić jak najwięcej muzyki. Ostatnia sesja nagraniowa miała miejsce w Szwajcarii na krótko przed podróżą do USA w celu dalszej rekonwalescencji. Niestety 29 listopada 2001 roku, Harrison zmarł, pozostawiając Brainwashed niedokończony. Przed śmiercią dał jednak wytyczne swojemu synowi oraz staremu przyjacielowi, producentowi, wielkiemu fanowi The Beatles, Jeffowi Lynne’owi, jak dokończyć album. 


Album rozpoczyna się pierwszą kompozycją napisaną na potrzeby tego projektu, datowaną na 1988 rok. Any Road jest jednocześnie zabawną piosenką „podróżniczą”, utrzymaną w tradycji popu lat sześćdziesiątych, ale jest też głęboko filozoficznym spojrzeniem na szerszą perspektywę. Wydana na singlu dotarła do TOP 40 na brytyjskich listach przebojów. P2 Vatican Blues (Last Saturday Night) jest aluzją do raka i przypieczętowanego losu, jednocześnie też bardzo negatywnym stosunkiem Artysty do kościoła katolickiego. Wydawać by się mogło, że Pisces Fish również odnoszą się do śmiertelności, zwłaszcza, gdy padają słowa And I'm a Pisces fish and the rivers runs / Through my soul. Charakteryzuje się przepiękną partią gitary akustycznej i dość szorstkim wokalem, ale to skutkuje, biorąc pod uwagę tragiczne okoliczności. Sercem i duszą całego albumu jest Looking For My Life z doskonałą akustyką, z elektryzującymi akcentami oraz bardzo melodyjnym wokalem. Ten utwór nawiązuje do Harrisona z wczesnych lat 70-tych z subtelnym riffem, co czyni go ewidentnym klasykiem. Rising Sun może przypominać współczesny utwór Beatlesów, gdy Harrison wykonuje swój charakterystyczny slajd elektryczny nad połączonymi podkładami akustycznymi, ukulele i delikatnymi smyczkami. Muzycznie na najwyższym poziomie, z fajnym prowadzeniem i frazami. Piosenka jest również melodyjna wokalnie, z lekkim chórkiem Lynne’a, a także bardzo uduchowiona i egzystencjalna pod względem tekstowym. Pośmiertny laureat Nagrody Grammy w 2004 roku Marwa Blues przypomina gitarową szkołę Davida Gilmoura czy Erica Claptona. Mówiąc już o tym drugim wielkim gitarzyście, utwór Run So Far został pierwotnie napisany i nagrany na potrzeby jego albumu Journeyman z 1989 roku. Na tym oryginalnym nagraniu, na którym Harrison grał na gitarach i chórkach, kontrast między stylami gitary był bardziej uderzający. Jednak jasne jest, że wokal Harrisona lepiej pasuje do tej piosenki. Optymistyczny, lecz melancholijny nieco Stuck Inside A Cloud Dhani wybrał jako siódmy utwór na albumie. Dlaczego? Ano, dlatego, że siedem to ulubiona liczba zmarłego ojca, zaś sam utwór - ulubionym na płycie. 


Końcówka albumu ma dość zróżnicowana stylistykę. Never Get Over You to bluesowa piosenka o miłości ze świetną produkcją i bardziej fantastycznym, melodyjnym wokalem. Posępna i subtelna piosenka brzmi, jakby mogła być wielkim radiowym hitem lat 70. Between The Devil And The Deep Blue Sea został nagrany w 1992 roku jako perfekcyjnie wykonany utwór na ukulele z lat trzydziestych XX wieku, z wystarczająco nowoczesną produkcją, aby uczynić go bardzo interesującym. W tym utworze występuje potężny fortepian, na którym gra koleś o nazwisku Jools Holland. Rocking Chair In Hawaii to wyjątkowy utwór bluesowy z bardzo wyluzowanym wokalem i tropikalnym akcentem. Co ciekawe - utwór pamięta czasy…  All Things Must Pass i zawiera dobrą perkusję, która spaja wszystko razem. Na samym końcu albumu mamy utwór tytułowy, Brainwashed, który jest dość bezpośrednim rockowym numerem. I myślę, że bez problemu mógłby się znaleźć na którejś z płyt The Traveling Wilburys. Piosenka o ciekawej mieszance tematów i stylów zawiera przerywnik z kobiecą recytacją i dwuminutową mantrą, dronem i indyjską perkusją, podczas której George i Dhani recytują unisono Namah Parvati.


Nie ma na tej płycie jakichś szczególnie odkrywczych rzeczy. To jest po prostu cały Harrison, były Beatles, świetny gitarzysta i kompozytor oraz wcale nie gorszy wokalista. Nie musiał nikomu niczego udowadniać. Nagrał płytę, bo chciał. Płytę niezwykle refleksyjną, uduchowioną, a miejscami złośliwą, sarkastyczną i jak przystało na beatlesa - rock’n’rollową. Nie zdążył jej dokończyć. Pokonał go paskudny, cichy zabójca - rak. Dhani i Jeff dokończyli album i wykonali piękną robotę. Wracam do tej płyty nieustannie od 18 lat w dniu 29 listopada. To godne pożegnanie. Ale … zaraz, zaraz … Ja nigdy nie mówię żegnaj. Ja mówię: do zobaczenia po Lepszej Stronie Życia.








Bartas✌



sobota, 28 listopada 2020

Podróż do świata Rebetiko. Brendan Perry - "Songs Of Disenchantment (Music From The Greek Underground)"

Swego czasu Andrzej Sikorowski, lider krakowskiej formacji z nurtu poezji śpiewanej Pod Budą, napisał taką piosenkę
Moje Dwie Ojczyzny. Pierwsza zwrotka jest o Grecji (jego żona  Chariklia Motsiou-Sikorowska jest z pochodzenia Greczynką), druga zaś o Polsce. Nieskromnie się pochwalę, że kiedyś dawno temu, za dzieciaka zjeździłem wraz z Rodzicami ¾ Europy. Niestety nie miałem okazji zwiedzić południowo-wschodniej jej części, czyli choćby w Grecji. Choć zawsze bardzo chciałem. Może uda mi się jak ten cały świrus się wreszcie skończy. Lubię tamtejszą kulturę, muzykę oraz kuchnię. Z Grecji wywodzi się wiele wspaniałych i cenionych przeze mnie artystów. Zarówno światowej sławy, jak i totalnie niszowe, które co jakiś czas znów poznaję, odkrywam i cieszą uszy. Greckie pochodzenie miał przecież także George Michael, który naprawdę nazywał się Geórgios Kyriákos Panajiótu. Grecy mają fantastyczne instrumenty i pyszne wina. Choć znam Grecję jedynie z opowieści to kojarzy mi się z wolnością. Tak, z moim ulubionym słowem - wolność. Grecja to także wielcy filozofowie, a że ja filozofem i rozkminiaczem życiowym jestem to także i za to lubię ten kraj. Kurde, muszę się tam wybrać. Ja wiem, że politycznie mi nie po drodze, ale … jakie to ma, kurwa, znaczenie, gdy jest tyle pięknych aspektów. 

Inny muzyk, pochodzący z Wielkiej Brytanii, niejaki Brendan Perry, znany doskonale z występów z Lisą Gerrard jako grupa Dead Can Dance, również od dawna jest fanem wszystkiego, co greckie - od kultury, przez historię, sztukę aż po kuchnię. Właśnie niedawno ukazał się na rynku taki dość sensacyjny jego nowy solowy album z muzyką grecką. Nosi on tytuł Songs Of Disenchantment. Sam zaś artysta opowiada nam o tych czarownych dźwiękach charakterystycznych dla Grecji. Takich, o których wiele lat później dowiedział się, że znane są jako muzyka Rebetiko. Po raz pierwszy usłyszał je pod koniec lat siedemdziesiątych w greckich kawiarniach i tawernach na przedmieściach Melbourne. Było to centrum spotkań greckich imigrantów, którzy od końca XIX wieku masowo przybywali do Australii. W ciągu dnia te miejsca chętnie były odwiedzane przez grupy starszych mężczyzn, którzy słuchali znanych dźwięków jako laiko i rebetiko, grając w backgammon i popijając anyżową wódkę ouzo. Płynął statkiem i nauczył się grać na gitarze. Od tamtej pory jest bezgranicznie zakochany w Grecji.


Płytą tą zachwyciłem się od razu. To, co rzuca się w pierwszym rzędzie na uszy to nie tyle czarodziejski niski wokal Brendana, ale instrumenty typu Bouzouki, Santouri. Do tego mieszanka lutni, cymbałów i perkusji jest tak sugestywna, że natychmiast słuchacz przenosi się do innego czasu i świata. Melodie są płynne, Perry dobrze o tym wie i wykorzystuje każdą aranżację, aby pokazać te trzy elementy muzyki do absolutnej perfekcji. W warstwie tekstowej to historie opowiadające głównie o paleniu fajki wodnej, jedzeniu, piciu wina, tańczących dziewczynach i ogólnie korzystaniu z wygód, których pragnęli mężczyźni w tamtych czasach. Na tym albumie Brendan Perry stworzył i nagrał wiele starożytnych instrumentów z niesamowitą wyrazistością. To sztuka, aby usłyszeć różnicę między Bouzouki, Tsouras, Baglamadaki i Saz. Często każdy utwór składa się z kilku warstw, co nadaje albumowi dwoistość i napęd. Naprawdę czujesz się jak na ciekawej imprezie. Dodajmy bandoneona i mamy sen greckiego żeglarza.


Poszczególne utwory mogą spotkać się z różnymi uczuciami słuchacza, jednak nastrój jest bardzo optymistyczny i nadwyraz podniosły. Przy użyciu bandoneonu Perry przekształca Tonight In Your Neighborhood i Bring Me A Cup Of Wine w żwawe greckie tańce. Gypsy Girl przypomina mi utwór Ocean z wczesnego okresu twórczości Dead Can Dance, ale zamiast gitar mamy lutnie. Centralną osią albumu, który wywołał u mnie sporą burzę i niepokój duszy są trzy - moim zdaniem - najlepsze kompozycje The Hash Den Owner, O Memetis i In The City’s Hammam. Cechuje je misterna partia nut z podciągnięciami smyczkowymi. Absolutna rewelka! You Were Barefoot i The Pickpockets mają w sobie coś z pijackiego kaca, zaś zamykająca album kompozycja Christos, Play The Bouzouki to przecudny miraż lutni, klawesynu i basu.


Fani poprzednich wydawnictw solowych Brendana czy Dead Can Dance z pewnością pokochają jego najnowsze solowe wydawnictwo. W niektórych miejscach można usłyszeć podobieństwa z albumem The Serpent's Egg jego macierzystej formacji, co jest tylko dobrą oznaką. Jednakże do tej pory Perry nie nagrał tak fantastycznej muzyki, która jest niezwykłą podróżą do świata Rebetiko i muzyki greckiej. Pozycja bardzo mocno polecana. Szczególnie na jesienne wieczory, gdy wracacie zmęczeni po pracy. Wtedy nie pozostaje nic innego jak otulić się kocem, zaparzyć czegoś gorącego i (samemu lub we dwoje) oddać się tej aurze, przenieść w te ciepłe miejsca, gdzie - jak śpiewa wspomniany na początku Andrzej Sikorowski - Bóg zapomniał o grudniu, gdzie ciągle dźwięczy muzyka 😉








Bartas✌

Koncerty w dobie świrusa w koronie? To możliwe! The War On Drugs i ich wydawnictwo koncertowe "Live On Drugs"

Koncerty, koncerty, koncerty! Ja chcę iść na jakiś na dobry koncert! Boże, jak mi tego brakuje! Muzyka na żywo w wielu częściach świata została zamknięta od marca przez ten cholerny świrus w koronie (cholera wie, czy on jest czy go nie ma!). Na szczęście podczas kwarantanny nie brakowało dobrej muzyki, a sami artyści transmitowali swoje koncerty na żywo. Były też koncerty na małą skalę, z ograniczoną liczbą osób. Pluję sobie w brodę, że nie wykorzystałem tego czasu i nie byłem na żadnym z nich. Na ten rok 2020 miałem zaplanowanych około 30 koncertów, w tym jeden największy - Pearl Jam po raz drugi w Krakowskiej Tauron Arenie oraz Najpiękniejszy Festiwal Świata 26 Pol’and’Rock 2020. Dobrze, że Jurek Owsiak nie zostawił nas z tym wszystkim na lodzie i zrobił świetną domówkę on-line, a Pearl Jam - jak to oni - zadbali także o nasze bezpieczeństwo. No, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Trzeba się jakoś wspomóc, trzeba sobie jakoś radzić i spróbować, żeby występy w takiej formie były jakąś małą namiastką, zalążkiem tej cudownej atmosfery, jaka panuje na dobrych koncertach. Ja wiem, to nie to samo. Jednakże są takie wydawnictwa koncertowe, które sprawiają, że czujesz się jakbyś rzeczywiście w nich uczestniczył. 

Znacie taki zespół The War On Drugs? To amerykański zespół rockowy z Filadelfii w Pensylwanii, założony w 2005 roku. W skład zespołu wchodzą Adam Granduciel (wokal, gitara), David Hartley (gitara basowa), Robbie Bennett (klawisze), Charlie Hall (perkusja), Jon Natchez (saksofon, instrumenty klawiszowe) i Anthony LaMarca (gitara). Ich muzyka oscyluje między indie a  szeroko pojętym mainstreamem: czasami, ze swoim epickim, szerokoekranowym dźwiękiem z pluskiem fortepianu i trąbiącego saksofonu, brzmią jak Bruce Springsteen, Bob Dylan czy Mike Scott z Waterboys. Czasami swoim hipnotyzującym, metronomicznym rytmem przypominają krautrockowy zespół. Poznałem ich 12 lat temu przy okazji debiutanckiego albumu Wagonwheel Blues w 2008 roku. Przykuli moją uwagę swoim oryginalnym brzmieniem i wspomnianymi wyżej inspiracjami. Drugi album ukazał się w 2011 roku i nosił tytuł Slave Ambient. Potem wydali jeszcze dwa - moim zdaniem - znakomite albumy Lost In the Dream (2014) oraz A Deeper Understanding (2017). 


Po czterech albumach studyjnych przyszedł czas na wydawnictwo koncertowe zatytułowane Live On Drugs. To kompilacja, która jest prawdopodobnie kolejnym albumem, który mógłby się nie wydarzyć bez tej cholernej pandemii, a koncerty byłyby wstrzymane na kolejny rok. Całe szczęście lider kapeli Adam Granduciel oraz Dominic East wykorzystali ten czas i przeczesali blisko 40 twardych dysków z lat 2014 - 2019, szukając najlepszych możliwych występów grupy na żywo. Następnie wyselekcjonowano je w tak świetny sposób, że mamy wrażenie jakbyśmy słuchali jednego konkretnego koncertu. Mało tego - jakbyśmy uczestniczyli w nim fizycznie. 


Naglący klimat i tempo otwierającego album utworu Ocean Between The Waves już wskazuje na to, że będziemy mieli do czynienia z czymś niezwykle przestrzennym. Zespół nigdy nie bał się nie spieszyć i stworzyć atmosferę na swoich studyjnych albumach, robiąc niemal to samo na koncertach, lecz zmieniając niektóre aranże i instrumenty. Buenos Aires Beach jest dobrym przykładem tego, że można w wersji koncertowej uczynić utwór bardziej dynamicznym i rozciągniętym czasowo, od wersji studyjnej. Eyes To The Wind rozpoczyna się kilkoma słowami Granduciela, który przedstawia zespół przed wykonaniem uroczej i bardziej minimalistycznej wersji utworu, a następnie nabiera tempa i kończy się pięknym solo na saksofonie. Można sobie prawie wyobrazić, jak błogim przeżyciem byłaby ta piosenka na żywo, w towarzystwie oślepiających świateł scenicznych. Niektóre utwory, takie jak Pain i Strangest Thing są zbliżone do swoich wersji studyjnych. Nie inaczej jest z coverem Warrena Zevona Accidentally Like A Martyr, który pozostaje wierny oryginalnej wersji, rytmicznie bardzo pasuje do klimatu oryginału, co czyni jego włączenie tutaj doskonałym wyborem.


Trzeba przyznać, że bardzo starannie dobrali kolejność utworów i pewnie zajęło im to sporo czasu. No, ale dzięki temu słucha się tego niezwykle płynnie. Każdy szczegół dopieszczony, a zespół jest doskonały w swoich występach tutaj, naprawdę tworząc nastrój, w którym można się zatracić. Na szczególną uwagę zwraca końcowe przejście między Under The Pressure a In Reverse. Mam w swojej kolekcji kilkanaście takich wydawnictw koncertowych, w których czuje się jakby się tam naprawdę uczestniczyło. Nie jest to jednak rzeczy łatwą do wykonania i niewielu zespołom to się udaje. The War On Drugs udało się to znakomicie. I powiem Wam, że w tym paskudnym czasie, gdy tak bardzo brakuje mi koncertów, muzyki na żywo, oklasków, atmosfery to właśnie ten koncertowy album jest niezwykle ważnym zarówno w katalogu grupy jak i w zestawieniu płytowym roku 2020. W muzyce tej grupy można się zakochać. Dzięki temu koncertowi na nowo odkryłem dokonania tej grupy. Naprawdę warto 😊







Bartas✌

piątek, 27 listopada 2020

Oddalić się od rzeczywistości i wejść w zakamarki własnej duszy. Kalandra - "The Line"

Co też potrafią zrobić cotygodniowe spotkania radiowe z Piotrem Kosińskim we wtorki po 21 w Rock Serwis FM? Ano, potrafią odkryć wspaniałą, nieodkrytą wcześniej muzykę. Koniec roku zbliża się wielkimi krokami i warto byłoby zacząć jakoś go podsumować od strony muzycznej (bo od innej to nie ma sensu, ten rok jest po prostu chujowy i niech się już wreszcie skończy). Muzyki było sporo pięknej i nowej. Były zremasterowane wydawnictwa, które cieszyły i cieszą nadal moje uszy. Były również totalne chały i rozczarowania. Tym największym był chyba Green Day z płytą Father … Of All Motherfuckers. Na życzenie znajomych, coby nie było tak kolorowo, pokusiłem się o recenzję tej płyty. Kto nie miał okazji przeczytać to odsyłam tutaj. Zastanawiałem się też nad czymś czy coś szczególnie przykuło moją uwagę w tym roku. I okazuje się, że tak.

Nie dalej jak dwa tygodnie temu w programie Pejzaże Dźwiękiem Malowane wspomnianego wyżej Piotra Kosińskiego w Radiu Rock Serwis FM (nazwany jest Ojcem Dyrektorem, bo nie tyle, że ma swój kultowy autorski program to także szefuje także temu temu radiu, bardzo gorąco polecam) usłyszałem bardzo oszałamiające i ciekawe dźwięki. To muzyka zespołu, który istnieje już dziesięć lat. Nagrywała przez ten czas nowe utwory. Publikowała je najczęściej na Bandcampie. I to były jakieś single, jakiś tam mini albumik. I prawie nikt o nich nic nie wiedział. Aż nagle w marcu tego roku nagrali cover Helvegen grupy Wardruna. I zaczęło się szaleństwo. No, ok… może z tym szaleństwem to przesada, ale od razu cały dziennikarski świat (głównie oczywiście na początku norweski) zwrócił uwagę na Kalandrę. Zespół bardzo lubi się z Wardruną i mają nawet takie plany, że jak ta cała pandemia jebnie i będzie znów można wrócić do granie koncertów, to razem wyruszą w trasę. Mimo iż muzycznie nie do końca pasują do siebie. Generalnie muzyka Kalandry jest popowa, ale słucha się ich znakomicie. Mają za to świetne inspiracje muzyczne: Pink Floyd, Radiohead, Mastodon, Tesseract, Tool, jak również... Ivor, Anna Von Hausswolff czy Sigur Rós.

Ich debiutancka płyta The Line ukazała się 23 października tego roku. Zachwyciła mnie głębią melancholii oraz wewnętrznych treści filozoficznych i kontemplacyjnych. Tak jak moja natura - typowego rozkminiacza życiowego. Liryczna bohaterka, w rolę której wciela się wokalistka o pięknym głosie Katrin Stenbeck, próbuje jakby oddalać się od rzeczywistości i prawdziwego życia, by sprawdzić co dzieje się w jej duszy. Muzyka zawarta na albumie jest lekka, a jednocześnie smutna, zrodzona z głębokich uczuć. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pierwszy utwór Borders. Każda nuta i wers są doskonale przemyślane. Przypomina nieco hymn lub elegię. Wokal Stenbeck w poetyckich frazach zarysowuje zawiłe schematy muzyczne, podczas gdy dźwięki otoczenia w drugim i trzecim planie wspierają brzmienie organów. Utwór zapewne docenią fani akustycznego grania. 


Większość kompozycji różni się znacznie od otwieracza. Najbardziej charakterystycznym numerem wartym uszu jest kompozycja Brave New World z bardzo chwytliwą melodią i pięknymi partiami wokalnymi Stenbeck i dramatyczną treścią - nowy wspaniały świat, jak w powieści Aldousa Huxleya, to podstępny wróg, któremu należy się oprzeć. Dość charakterystyczną także kompozycją dla stylu grupy jest Virkelighetens Etterklang w języku norweskim, poświęcona doświadczeniom osoby wychodzącej z depresji. Płyta zamyka utwór It Gets Easier, który jakby spina klamrą całość, jest jakby repryzą dla Borders. Wsłuchujemy się w złożoną i piękną muzyczną tkanką mrocznego folku.


Ktoś powie, że to nic nadzwyczajnego. A mnie jednak płyta o tyle zachwyciła, że stała się moim odkryciem roku. Zaintrygował mnie nie tyle głos panny Katrin Stenbeck, co różnorodność brzmień. Widać, że muzycy muzycy włożyli w ten album duszę i energię. Płyta jest doskonała, choć można byłoby jeszcze więcej dać tego magicznego, mrocznego folku, które słychać na początku i na końcu płyty.. W tym kierunku grupa ma duży potencjał wzrostu i rozwoju swojej tożsamości. Trzymam za nich mocno kciuki i kibicuję im. Posłuchajcie płyty koniecznie 😊







Bartas✌


W uduchowionej ekstazie. Coś się kończy, coś zaczyna. 50 lat "All Things Must Pass" George'a Harrisona

Dzisiaj znowu zajmiemy się starociami. Albowiem 27 listopada 1970 roku George Harrison wydał swój wiekopomny album
All Things Must Pass. Pół wieku po premierze pozostaje zagadką, na przemian ekscytującą i wyczerpującą. Niezwykle epicki w swoim i triumfujący w swoim sukcesie, potrójny album byłego muzyka The Beatles zaskoczył fanów swoim religijnym podtekstem i dźwiękowym minimalizmem przy współpracy z przeróżnymi artystami pod wodzą twórcy oraz producenta Phila Spectora. Wydany w roku, w którym Beatlesi powiedzieli sobie Let It Be, Bye bye, rozstajemy się, album Harrisona był czarnym koniem. Wbrew oczekiwaniom ten cichy beatles miał najwięcej do powiedzenia, osiągnąwszy największy z nich wszystkich sukces.

Jego piosenki zawsze urzekały przejrzystą szczerością i kunsztem. Gdy Lennon i McCartney byli niemalże fabryką hitów, Harrison we wczesnych latach spędził udosonalając swoje umiejętności gry na gitarze. Nawet jednak po tak ogromnym sukcesie A Hard Day’s Night twórczość Harrisona była skromna. Początkowo ograniczona przez jego własną powściągliwość, a później przez płodne tempo Johna i Paula. Stawał się coraz lepszym kompozytorem, a takie perełki jak While My Guitar Gently Weeps czy Something stały się jego szczytowym osiągnięciem i po dziś - zdaniem wielu fanów - są w ścisłej czołówce najważniejszych utworów w katalogu Czwórki z Liverpoolu. 


Tam gdzie jego koledzy pisali i śpiewali o sprawach sercowych, Harrison pisał o sprawach ducha. Jego fascynacja muzyką indyjską, słyszalna już w Love You To  na albumie Revolvera czy Within You, Without You na sławetnym sierżancie Pieprzu, wprowadziła go w hinduski mistycyzm, pasję, która zapewniła pożywienie tabloidów podczas flirtu Beatlesów z Maharishi Mahesh Yogi. To, co okazało się ulotne dla pozostałych trzech, okazało się trwalsze dla Harrisona. Osiem z siedemnastu piosenek, które składają się na pierwsze dwie płyty długogrające w zestawie, było wyraźnych w swoim religijnym zapale. Najbardziej znanym utworem o tym charakterze jest My Sweet Lord. To był pomysł Phila Spectora, by wydać go na singlu promującym płytę. Harrison był jednak początkowo bardzo sceptyczny, że jego hymn do hinduskiego Boga może stać się przełomowym hitem. Jednak fani szybko potwierdzili przekonanie Spectora. Piosenka była numerem jeden na szczytach list przebojów w USA, w Wielkiej Brytanii i w całej Europie. Numer urzeka już samym brzmieniem gitary. Autor wyraża pragnienie zobaczenia swojego boga twarzą w twarz, a chórek śpiewa najpierw Alleluja, a potem Hare Kryszna czy inne hinduskie wezwania. To zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy ilekroć tego słucham. Utwór - jak wspomniałem - stał się wielkim hitem, ale przysporzył też problemów Harrisonowi. Został on posądzony o plagiat hitu Chiffons z 1963 roku He's So Fine. Jednak autor, odpowiadają na zarzuty powiedział, że jako inspirację dla melodii użył nie objętego prawami autorskimi chrześcijańskiego hymnu Oh, Happy Day.


George Harrison i Eric Clapton
Na tym albumie Harrison nie tylko sięgnął szczytu swoich kompozytorskich umiejętności, ale również gitarowych technik. Wyprzedził tym lata świetlne dokonania w macierzystym zespole. Mało tego - jego ciągoty do R&B w Stanach Zjednoczonych skłoniły go do podpisania kontraktu i wyprodukowania płyt Billy'ego Prestona i Doris Troy dla wytwórni Apple. Co ważniejsze, przyciągnęła go społeczność zespołu The Band (zespół o nazwie zespół) oraz niesamowita pasja, którą dzielił wraz ze swoim przyjacielem, który mu przeleciał żonkę - Erikiem Claptonem. To wszystko wpłynęło na ich decyzję o dołączeniu do europejskiej trasy koncertowej Delaney & Bonnie and Friends w 1969 roku. To właśnie Delaney Bramlett namówił Harrisona, by dopracował swoją technikę slide, którą udoskonalił poza jej zwykłą oś country bluesa, nadając jej bardziej elegancki, bardziej melodyjny smak. Krótkie wakacje doprowadziły do ​​rekrutacji Claptona i całej piątki muzyków z zespołu Friends na sesje All Things Must Pass. Dołączyła do nich także śmietanka gigantów rocka tamtego okresu, w tym Ringo Starr, Dave Mason, Gary Wright, Gary Brooker, Alan White, Klaus Voormann, Pete Drake i wszyscy czterej członkowie Badfinger, a także Billy Preston i co najmniej dwie niewymienione przyszłe gwiazdy, Peter Frampton i Phil Collins.

Wiele aranżacji obejmowało etos słynnej Ściany Dźwięku Phila Spectora, łącząc perkusję, zmasowane gitary i klawisze oraz wspierające chórki w dźwiękowych juggernautach, słyszanych przez kaniony echa. W swoim najbardziej nieokiełznanym podejściu poraża tępą siłą, najbardziej rażąco w numerze Wah Wah, blitzkriegu brzęczących gitar, dudniących bębnów, ryczących rogów i skandowanych chórów wokalnych, które z pewnością przygniotły igły do czerwieni konsoli nagrywającej. Końcowy miks jest tak gęsty instrumentalnie, że dochodzi do przesterowania. Sam Harrison miał podobno konflikt w swoich początkowych reakcjach na ten utwór, pierwszy nagrany na potrzeby projektu. Gdzie indziej symfonia osiągalna dzięki liczebności jest zarządzana skuteczniej What Is Life bardziej elegancko wykorzystuje swoją orkiestrową siłę ognia, wycofując zwrotki, aby pozwolić swoim wiodącym wokalom odetchnąć, a następnie dodać waltornię i chóralne fanfary, aby podkręcić radosne refreny. Awaiting On You All dzieli tę samą równowagę energii przyspieszenia tempa, ale bardziej bezpośrednio zagłębia się w religijny podtekst. Otwarte medytacje Harrisona obejmują trzy złowieszcze piosenki, ryzykowne w kontekście świeckiej płyty rockowej, które udaje mu się wykonać w stonowanych aranżacjach. Isn't It A Pity, zawierający dostojny wykaz ludzkich niepowodzeń, to najdłuższy wokalny utwór na albumie trwający ponad siedem minut, powtórzony w drugiej wersji później w zestawie.


George Harrison i Bob Dylan
Wpływ na całą aurę płyty mieli nie tylko Maharishi, Phil Spector czy The Band. Warto tu także wspomnieć o niezaprzeczalnie wielkiej ikonie muzyki, jaką jest Bob Dylan. Panowie spotkali się w Woodstock w roku 1968. Współpraca przyszłych Wilburysów zaowocowała powstaniem dwóch utworów - otwierajacy album
I’d Have You Anytime i If Not For You. Sam Dylan także zamieścił ten drugi na swoim albumie New Morning jako otwieracz. 

Myślę, że sukces tej płyty niewątpliwie wynikał z pewności siebie zdobytej podczas produkcji dwóch wcześniejszych albumów instrumentalnych, a jego chęć współpracy poza twórczością Beatlesów przełożyła się na skalę i imprezową atmosferę sesji projektu. To, że uznał jego znaczenie jako swojego pierwszego solowego oświadczenia jako wokalisty, autora tekstów i producenta, skłoniło go do zaangażowania się w zremasterowaną i rozszerzoną wersję ukończoną rok przed śmiercią. Płyta jest absolutnym arcydziełem i wstyd jej nie mieć i nie znać. Przy okazji pozdrawiam tutaj swojego młodszego kolegę Przemka, który jest zakochany w tym albumie. Również prowadzi bloga i jestem pewien, że nie przepuści okazji, by również dziś coś o tym albumie napisać.








Bartas✌

niedziela, 22 listopada 2020

Nauka o życiu. Pearl Jam - "Vitalogy".

Była nowość muzyczna, a teraz wracamy, moi Kochani, do staroci, a konkretnie do Seattle.. 22 listopada 1994 roku ukazał się trzeci album grupy Pearl Jam, zatytułowany
Vitalogy. Bez zbędnego już pierdolenia, jaki to dla mnie bardzo ważny zespół i ważna płyta w ich dorobku (bo to już wiadomo i już w chuj w nudne), przejdę do konkretów. Panowie znów zatrudnili Brendana O'Briena jako producenta i mieli wiele nowych piosenek, które powstały podczas sesji do drugiego albumu Vs. Niektóre powstały podczas trasy promującej wspomniany wyżej album. Pierwsza sesja nagraniowa odbyła się pod koniec 1993 roku w Nowym Orleanie, w Luizjanie. Tam właśnie zespół nagrał Tremor Christ i Nothingman. Reszta materiału zaś została nagrana w 1994 roku w Seattle, Waszyngtonie oraz Atlancie w stanie Georgia. Kiedy zespół dokończył trasę promującą album Versus, udał się do studia Bad Animals w Seattle i tam skończył nagrywanie. Immortality został napisany w kwietniu 1994, kiedy zespół był w trasie w Atlancie. Większość albumu została ukończona na początku 1994 roku, ale przyczyną opóźnienia było zarówno wymuszone opóźnienie ze strony wytwórni Epic oraz walka zespołu z dystrybutorem biletów Ticketmaster.


Atmosfera napięcia w zespole podczas nagrywania albumu dramatycznie wzrosła. Zaczęły się problemy ze wzajemną komunikacją w momencie, gdy Stone Gossard przestał działać jako mediator zespołu i trzymający niejako stery w grupie. Głowę podnosić zaczął Eddie, który miał ostatnie słowo. Biedny Stone chciał odejść z grupy, ale na szczęście tak się nie stało. Jednak to nie był koniec problemów. Mike McCready wpadł nałóg kokainowy i musiał udać się na odwyk, a Dave Abbruzzese po zakończeniu pierwszych sesji nagraniowych w sierpniu 1994 roku został zwolniony. Nie nadawali na tych samych falach, a słowo decydujące o zwolnieniu należało do Stone’a. Na pozór była to walka polityczna: z jakiegoś powodu jego zdolność do komunikowania się z Edem i Jeffem była bardzo stłumiona. Jego miejsce zastąpił Jack Irons, były perkusista Red Hot Chili Peppers. Gdy tylko wstąpił w szeregi zespołu było to jak powiew świeżego powietrza. Był człowiekiem niezwykle przyjaźnie nastawionym, ciepłym i rodzinnym. Zagrał w Hey Foxymophandlemama, That’s Me


W tym okresie Edek zaczął wnosić duży wkład jako ...  gitarzysta. Był to pierwszy album grupy, na którym Eddie chwyta za gitarę i komponuje numery, szczególnie o mocnym i punkowym zabarwieniu. Proste i genialne numery, nagrane naprawdę szybko. Zauważalny na albumie jest też mniejsza ilość lub kompletny brak solówek gitarowych. Jest to album w dużej mierze rytmiczny.  Dziwny i zupełnie inny od dwóch poprzednich i chyba najbardziej spośród wszystkich trzech pierwszych bezkompromisowym. Pomiędzy prostymi i rockowymi numerami i wolnymi balladami, mamy też psycho-odjazdy: mantrowy w stylu Hare Kryszna Aye Davanita, Bugs i mrożący krew w żyłach kolaż dźwiękowy Hey Foxymophandlemama, That's Me. Bugs utrzymany jest w klimacie Toma Waitsa prezentuje Eda grającego na akordeonie, którego kupił w sklepie z używanymi rzeczami, podczas gdy Hey Foxymophandlemama, That's Me zostało stworzone przy użyciu zapętlonych nagrań prawdziwych pacjentów ze szpitala psychiatrycznego. 


Jeśli chodzi o teksty to wiele z nich odnosi się do presji sławy i radzenia sobie z wynikającą z tego utratą prywatności. Należą do nich wspomniany już Bugs, dalej: Not For You, mój przeulubiony Corduroy (stał się moim Credo), Satan's Bed i Immortality. Tekst Not For You wyraża złość na biurokrację przemysłu muzycznego oraz fakt jak młodzież jest wykorzystywana. Corduroy dotyczy relacji jednej osoby z milionem ludzi, zaś Pry, To traktuje o prywatności, która jest bezcenna. Wielu uważa, że ​​tekst Immortality może dotyczyć samobójstwa frontmana Nirvany Kurta Cobaina. Jest kilka wersów, które mogą odnosić się do jego osoby, np artificial tears może symbolizować substancje kapiące ze strzykawki. Padają tam również cigar box on the floor Przecież obok ciała Cobaina znaleziono pudełko cygar. Jednak Vedder zaprzeczył temu, sugerując zamiast tego, że chodzi o nacisk na kogoś, kto jedzie równoległym pociągiem. Pierwotnie tekst był nieco inny. Zespół wykonywał ten numer na żywo, ale z innym tekstem. Nothingman jest o tych, którzy nas kochają. A jeśli kochają to nie pozwólny tego zjebać, bo zostaniemy z niczym. Utwór Betterman, śpiewany chętnie i chóralnie na koncertach. Ed napisał go jeszcze, gdy był w liceum i wykonywał go ze swoim poprzednim zespołem Bad Radio. Bardzo spodobał się Brendanowi, jednak zespół był niechętny, by umieścić go na albumie z uwagi na … zbytnią przystępność, ocierającą się o pop. Mimo wesołej melodii  tekst do wesołych - jak to u Pearl Jam - nie jest. To opowieść o kobiecie, która czego w łóżku na swojego chłopaka i kombinuje jak mu powiedzieć, że nie chce już z nim być. Facet wraca, otwiera drzwi, wchodzi do pokoju, ona udaje, że śpi. Wydaje się, że straciła odwagę zerwania z nim, powód nie jest określony, ale jest wysoce prawdopodobne, że doznała przemocy fizycznej i lub psychicznej. Kobieta martwi się i myśli sobie, że nikt nie może wiedzieć, przez co przechodzi. Pamięta czasy, kiedy była silna i wierzyła, że ​​będzie miała dobrą przyszłość, wspominając nawet czasy, kiedy był dobrym człowiekiem, Jest pewna, że ​​mężczyzny już nie ma. Główny refren prowadzi do przekonania, że ​​zawsze straciła odwagę, by umieścić i zakończyć tę historię. Mało tego - , kłamie, mówiąc, że jest zakochana w swoim partnerze i że nie mogła znaleźć kogoś lepszego od niego. W końcu sugeruje się, że historia trwa w kółko z powodu słabości cierpiącej kobiety.


Na początku album miał nosić nazwę Life. Tytuł albumu Vitalogy pochodzi z książki medycznej z początku XX wieku, na której opierają się okładki i notatki. Vitalogy dosłownie oznacza naukę o życiu. Ed znalazł książkę medyczną na wyprzedaży. Zdaniem Jeffa okładka jej idealnie nadawała się na okładkę albumu. Od albumu VS muzycy starali się inaczej podchodzić do zawartości zewnętrznej. Bardzo chcieli, aby płyta przypominała książkę. Problemy pojawiły się, gdy zespół odkrył, że późniejsze wersje książki są nadal objęte prawem autorskim. Zespół musiał naradzić się ze swoimi prawnikami w celu wypracowania ostatecznej wersji, wykorzystując materiał, który chcieli dołączyć do albumu. Książeczka zawiera przestarzałe dyskusje na temat zdrowia i dobrego samopoczucia. Inne notatki w książeczce, dotyczące refleksji nad życiem i śmiercią, wydają się być bardziej osobiste, jak wiadomość wpisana na jednej z ostatnich stron, rzekomo odnosząca się do utraty ukochanej osoby. Zawiera również niektóre wiersze lub oryginalne powiedzenia, które nie należą do tekstów piosenek, ale mają być zinterpretowane jako komentarz do piosenek i ponownie jako refleksja na temat tego, jak należy lub nie należy żyć. Przykładem jest wiersz wpisany na stronie Aye Davanita, a jego podtytuł to The Song Without Words, ponieważ jest to utwór instrumentalny. Intruder Words znajduje się na stronie z tekstami Not For You. Po drugim refrenie, zamiast prawdziwego tekstu, wpisane wyrazy dotyczące mitu Syzyfa. Zaś słowa do Whipping są napisane na kopii petycji skierowanej do ówczesnego prezydent USA, Billa Clintona,  przeciwko karaniu … lekarzy ginekologów za aborcję. Oj, skąd my to znamy? Prawda? A Pearl Jam od zawsze pro-choice. Mamy też zdjęcie rentgenowskie zębów Veddera, które widnieją zamiast tekstu Corduroy


Album został wydany na winylu, a dwa tygodnie później, czyli 6 grudnia, na CD i kasecie. Sprzedał się w 34 000 egzemplarzy w pierwszym tygodniu od wydania. Po wydaniu CD,
Vitalogy stał się drugim najlepiej sprzedającym się albumem w historii Pearl Jam, otrzymawszył pięciokrotną platynę od RIAA w Stanach Zjednoczonych. Album dziwny, ale niezwykle ekscytujący. Wstyd nie mieć i nie znać😊








Bartas✌

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...