niedziela, 31 marca 2024

Podróż pełna oldschoolowych i ciężkich riffów. Judas Priest powraca w kapitalnym stylu płytą "Invincible Shield".

 

Judas Priest to żywe legendy. Niezależnie od tego czy podoba nam się ich muzyka czy nie i niezależnie też od tego, jakiej muzyki słuchamy. Każdy chyba przynajmniej raz słyszał nazwę Judas Priest. Przez ostatnie 50 lat różne zespoły wymieniały je zarówno jako inspirację, jak i osobistych bohaterów, bogów. Jeden z najbardziej wpływowych i znanych zespołów metalowych wszech czasów, przewodzący powstaniu nowej fali brytyjskiego heavy metalu lat 80-tych wciąż unicestwia świat swoimi muskularnymi riffami i ognistą obecnością na scenie. Nie zwalniają tempa. Nostalgiczny charakter wydanego w 2018 roku albumu Firepower stworzył precedens i okazało się, że najnowszy, dziewiętnasty studyjny album Invincible Shield poszedł w jego ślady. Za konsoletą ponownie staną Andy Sneap, tworząc arcydzieło, które oddaje charakterystyczne brzmienie Judas Priest. Grupa wzbudziła oczekiwanie na ten album wydając cztery single przed oficjalną datą wydania (ósmy marca): Panic Attack, Trial By Fire, Crown Of Horns oraz The Serpent And The King. Utwory te rzeczywiście oddają ogólną esencję Invincible Shield, integrując jego kluczowe elementy: głęboki głos Roba Halforda, elektryzujące solówki gitarowe oraz mocne, ale melodyjne kompozycje. Krążek otwiera Panic Attack, mocnym utworem przypominającym Painkiller. Intensywne brzmienie utworu przenosi słuchacza z powrotem do epoki lat 80-tych, zaczynając od miękkiej solówki na gitarze, która szybko przeradza się w nośny refren z charakterystycznym głębokim krzykiem Halforda. To numer, który energetyzuje słuchacza ciężką perkusją, zderzając się z ostrymi riffami. Idąc dalej mamy utwór The Serpent And The King, który od razu przykuwa uwagę głębokim wokalem, któremu towarzyszą mocne partie perkusji, prowadząc go przez dźwiękową podróż pełną oldschoolowych i ciężkich riffów. Utrzymuje wytrzymałość wyznaczoną przez Panic Attack i prowadzi nas do utworu tytułowego - Invicible Shield. Ten zaś wyróżnia się jako jedno z najlepszych dzieł Księży Judaszów. Rozpoczyna się mieszanką grzmiącej perkusji i porywających solówek gitarowych, po czym następuje melodia charakteryzująca się ostrą instrumentacją i wokalem. Zwrotki stopniowo spychają instrumenty na dalszy plan, po czym… wypychają je z powrotem na pierwszy plan w formie elektryzujących solówek gitarowych. Przypomina to heavy metalowy rytuał. Escape From Reality zaskakuje mocnym riffem, któremu towarzyszy wokal Halforda, dostarczając w refrenie mocny tekst, z mocnym krzykiem, a to dodaje mu intensywności. Przyjmując inne podejście, Sons Of Thunder wydaje się być inspirowany rock’n’rollem, z rozbudowanymi solówkami i chórem składającym się z różnych głosów śpiewających unisono. Aranżacja doskonale nadaje się do interakcji na żywo pomiędzy zespołem, a publiką. Giants In The Sky łączy elementy balladowego rocka, przechodząc pomiędzy ciężkimi i miękkimi fragmentami, włączając nawet solo na gitarze akustycznej, które pośród elektrycznych riffów i growlu Halforda. To nieoczekiwanie nadaje piosence teatralny akcent. Dla kontrastu, Fight For Your Love ma bardzo tradycyjną formułę, wykorzystującą wokal Roba wraz z solówkami gitarowymi oraz potężną perkusją, aby utrzymać słuchacza w napięciu i niecierpliwym oczekiwaniu na to, co będzie dalej. Dwa ostatnie numery Vicious Circle i The Lodger, uzupełniają się kontrastującymi pejzażami dźwiękowymi. Podczas gdy w Vicious Circle przez cały utwór dominuje gitara, która dodaje słuchaczowi energii, The Lodger przywołuje bardziej ponurą atmosferę dzięki gładkim gitarowym rytmom, którym towarzyszy głęboki, tajemniczy wokal Halforda w refrenie. Razem stanowią idealne zwieńczenie wspaniałego powrotu Judas Priest, pozostawiając słuchaczy urzeczonych różnorodnym repertuarem zespołu i mistrzostwem w swoim rzemiośle. Bardzo mocny kandydat do płyty rocku 2024! 🔥 Bartas✌☮

sobota, 23 marca 2024

Poruszające doświadczenie. Bruce Dickinson powraca po prawie dwóch dekadach z nowym solowym albumem - "The Mandrake Project".

 

Legenda hard rock i nowej fali heavy metal, frontman grupy Iron Maiden, Bruce Dickinson, powraca po 19 latach z solową płytą The Mandrake Project. Tak, tyle czasu przyszło nam czekać od ostatniego i bardzo dobrze przyjętego Tyranny Of Souls. Ten album towarzyszył mi bardzo często, gdy przygotowywałem się do matury i egzaminów na studia. Ach, kiedy to było? No, ale ok - sentymenty na bok. Jest 2024 rok i trzeba żyć tu i teraz. Jaka jest ta nowa solowa płyta wokalisty Maidenów? Od razu powiem, że bardzo teatralna i pomysłowa. Dickinson jest jak wino - im starszy, tym lepszy. Koncertowo być może jego głos nieco zanika w wyższych partiach, ale ostatnie dokonania studyjne Dziewicy czy najnowszy krążek pokazują, że potrafi wycisnąć z przepony jeszcze wiele wysokich i mocnych dźwięków. Płycie towarzyszy seria komiksów, napisana przez Tony’ego Lee i zilustrowana przez Staza Johnsona. Pierwszy numer serii komiksów science-fiction o tematyce okultystycznej ukazał się na początku tego roku, a kolejnych jedenaście numerów będzie wydawanych co cztery miesiące. Można więc śmiało powiedzieć, że Dickinsonowi pomysły się jeszcze nie skończyły. The Mandrake Project, składający się z 10 utworów i trwający niecałą godzinę, to poruszające doświadczenie wypełnione atmosferą, narracją i ciężką pracą gitary.


Album rozpoczyna się mocnym, ponurym wstępem - Afterglow Of Ragnarok - i ma naprawdę mroczną energię, szybko przechodzi w niesamowicie melodyjny refren, a kończy się skandowanem tytułu wraz z machającym głową riffem. Muszę przyznać, iż naprawdę nadaje albumowi charakteru wysoki poziom z tak teatralnym punktem wyjścia. Kolejnym numerem jest Many Doors To Hell. Kompozycja jest o wiele bardziej progresywna i skupiająca się na klawiszach, chociaż zachowuje ten sam mroczny i tajemniczy klimat. Jest zdecydowanie zaraźliwa i z pewnością porwie ludzkość do wspólnego śpiewu od pierwszego przesłuchania. W Rain On The Graves pojawia się Roy Z ze swoją najlepszą solówką na płycie. Jednak pierwsze, co rzuca się na uszy to skupiony na opowiadaniu historii wokal Bruce’a, kolejny wpadający w ucho refren oraz przestrojone gitary. Resurrection Man to zabawny zwrot akcji, z doomowymi riffami i klasycznie zabawnym klimatem Dickinsona, po czym wkrótce nabiera album tempa za sprawą najkrótszego numeru na płycie - Finger In The Wounds. Jest to kolejny przykład niesamowicie potężnego i dynamicznego zakresu skali wokalnej Dickinsona. Klawisze Maestro Mistherii wnoszą wiele do tego nagrania, już po brzegi wypełnionego dramatyzmem. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to zdecydowanie najmocniejszy punkt albumu. 

Rzadko się zdarza, żeby wokalista danej grupy przemycał jakiś ich wspólny utwór do swojej solowej płyty. A tak się dzieje tutaj za sprawą Eternity Has Failed - przerobionej kontynuacji utworu If Eternity Should Fail zaczerpniętego z albumu Iron Maiden Book Of Souls z 2015 roku. Przy pierwszym odsłuchu miałem kompletny mindfuck i… nagle olśnienie - przecież ja to znam! Ale co to tutaj robi? No, tak sobie Pan Artysta wymyślił. Co by nie powiedzieć - brzmi ten numer interesująco, inaczej, ciężej i wolniej. Zaczyna się od intro na flecie, które nadaje piosence ogólnej atmosfery, z czystym i zwięzłym głosem Bruce'a Dickinsona, prowadzącym do dobrze znanego ciężkiego refrenu machającego głowami i gitarowej solówki. Ciekawy jest także Mistress Of Mercy, który trwa 5 minut i jest przepełniony energią, która przenosi nas z powrotem do Accident Of Birth z 1997 roku. Trzy ostatnie ostatnie kompozycje mają wolniejszy i bardziej dramatyczny klimat. Face In The Mirror wprowadza nas w bardziej sentymentalny moment balladowy, z delikatną tematyką. Pierwsza połowa Shadow Of The Gods jest znacznie łagodniejsza i spokojniejsza, niż można byłoby się spodziewać. Wkrótce jednak przechodzi w dramatyczny i chropowaty wokal i znacznie cięższe i bardziej porywające zakończenie, zanim zakończy się dziesięciominutowym, tajemniczym i absolutnie mistrzowskim nagraniem Sonata (Immortal Beloved). To duchowe dzieło sztuki, zawierające progresywne brzmienie gitary i wiele więcej zapadających w pamięć, pełnych dramatyzmu partii wokalnych. 


Można śmiało powiedzieć, że jest to bez wątpienia klasyczny popis Bruce’a Dickinsona. Chociaż mamy tutaj zdecydowanie inny obrany kierunek niż ten, którego słyszymy na płytach Żelaznej Dziewicy. The Mandrake Project jest pełen zwrotów akcji oraz epickich i czarujących przypływów. Krążek z pewnością zyska sobie sympatyków. To różnorodny, wciągający pokaz złożoności, atmosfery i tego typowego Bruce'a wizja, na którą (nie)cierpliwie czekaliśmy. Pozycja obowiązkowa! 🔥 Bartas✌☮

poniedziałek, 12 lutego 2024

Zabójcza rzecz! Lord Dying i ich czwarty studyjny album - "Clandestine Transcendence".

Minęło pięć lat odkąd zespół Lord Dying, wydał swój trzeci studyjny album zatytułowany Mysterium Tremendum. Poszył tym brzmienie i atmosferę oraz pokłonił się rockowi progresywnemu wraz z coraz bardziej zauważalnymi elementami sludge. Dużą rolę odegrała także warstwa liryczna, która w dużym stopniu skupiała się na pojęciu śmierci, śmiertelności i pytań wokół tego. Cztery lat później wydarzenia na świecie wcale nie sprawiły, że ten temat był mniej obecny w głowach ludzi, a już na pewno nie w zespole z Portland OR. Przykładem tego jest najnowsze dzieło muzyków - Clandestine Transcendence. To swoista kontynuacja tej nadrzędnej narracji. Album został wyprodukowany przez Kurta Ballou (współpracował m.in. z Kvelertak, Code Orange czy Cave In) i zawiera dwanaście kompozycji, opisujących podróż Śniącego. Jest to nieśmiertelna istota, która chce umrzeć, by zbadać co jest po drugiej stronie. Teksty są przejmujące i doskonale komponują się z muzyką. Jak już wspomniałem, mamy dwanaście kompozycji w niecałą godzinę, więc.. Drogi Czytelniku i Słuchaczu… przygotuj się na piękną muzyczną ucztę. 


Krążek rozpoczyna się utworem The Universe Is Weeping, niby klimatycznie, ale później nabiera tempa nadając mu niemal odcień NWOBHM w momentach galopu. Erik Olson jest jednym z gitarzystów i wokalistą o gardłowym, chropowatym głosie. To brzmi świetnie, a melodie gitarowe w tym numerze przypominają do złudzenia Future Now Iana Blurtona, ponieważ są w nim pewne smaczki metalowe z lat 70-tych. Czysty wokal pojawia się w czwartej minucie i działa dobrze w połączeniu z growlem. Zanim się obejrzysz, numer dobiega końca i kolejny I Am Nothing I Am Everything, rozbrzmiewa z rozmachem. Keven Swartz prezentuje doskonałe umiejętności gry na perkusji, kompozycja ma doskonałe linie melodyczne, a niektóre głębsze rejestru wokali mają w sobie odrobinkę death metalu. Alyssa Mocere gra na gitarze basowej i słychać bębnienie basu, zaś Chris Evans dodaje kreatywne gitarowe riffy jako drugi gitarzysta. W środkowej części następuje narastanie, które, jak się wydaje, dobiegnie końca, ale schemat ten trwa nadal. W czwartej minucie i ósmej sekundzie pojawia się palące solo na gitarze, z rykiem i doskonałą perkusją. Chwilę później witają nas wybuchowe beaty – tego się nie spodziewałem, ale są ekstremalne i wpadają w wręcz grawitacyjne granie. Unto Becoming zawiera mnóstwo czystych wokali. W ich muzyce świetne jest to, że w jednej minucie grają stonerowe riffy z lat 70-tych, następnie wybuchowy, death metalowy growl, a na końcu bardziej eklektyczny metal z czystym wokalem. Ten kawałek ma wiele elementów progresywnych, a growlowy wokal skojarzył mi się z twórczością Lamb Of God. Dobra rzecz z kilkoma fajnymi momentami na kontrabasie. 


Najdłuższą kompozycją na płycie jest Dancing On The Emptiness. Rozpoczyna się skoczną perkusją, czystym wokalem, doskonałymi liniami basowymi i epicką partią gitary. Wokale są znów perfekcyjne ułozone, a wiele z tych partii ma charakter polirytmiczny, ze względu na sposób ich wykonania. Muzyka wydaje się być dość skomplikowana w samej grze, ale jakże płynna i niezwykle chwytliwa. Jest tu mnóstwo wzniosłych momentów. i zabójczych sekcji kontrabasu. Sa w tej kompozycji klimatyczne i łagodniejsze sekcje, a niektóre elementy przypominają mi wręcz… Dream Theater. Mamy także warty ucha Soul Metamorphosis. Zabawne melodie, schludna perkusja, growlujący wokal i zmiana tempa. Jest - można rzec - bardzo thrashowa z moderczą partią perkusji i gitarowymi riffami, które stają się coraz cięższe. Później znów utwór zwalnia i nabiera eterycznego charakteru z przyjemną, bardzo kreatywną pracą perkusji. Ma coś także z Lamb Of God. To kolejna piosenka z wieloma partiami upchnięta w 5 i pół minuty. Ani sekundy nudy. 


Clandestine Transcendence Lord Dying to fantastyczny metalowy album z elementami muzyki takich zespołów jak Hammers Of Misfortune, Manilla Road, Cirith Ungol czy Lamb Of God. Wspominam o tym, by dać Ci do zrozumienia, czego możesz się spodziewać. Muzyka brzmi świeżo i oryginalnie, a produkcja pozwala usłyszeć wszystkie instrumenty bez wyprzedzania innej sekcji, a przy tym brzmi organicznie. Zróżnicowane aranżacje wokalne i tony są dla Słuchacza prawdziwą atrakcją. Zrobili najlepszą do tej pory rzecz w swojej karierze. Pokochałem ten album i myślę, że w tegorocznym zestawieniu płytowym będzie wysoko. Będę do niego wracać. To zabójcza rzecz!💥 Bartas✌☮

niedziela, 11 lutego 2024

Chaos, harmonia i mentalne oczyszczenie. Resin Tomb i ich debiutancki album "Cerebral Purgatory".

 

Pod wydaniu w 2020 roku debiutanckiej EP-ki zatytułowanej po prostu Resin Tomb i dwa lata później kolejnej, Unconsecrated / Ascendancy, Australijczycy z Brisbane powracają z długo oczekiwanym, pełnoprawnym debiutanckim albumem zatytułowanym Cerebral Purgatory. Krążek został nagrany i zmiksowany przez Brendana Aulda z zespołu Black Blood Audio, zremasterowany przez Arthura Rizka oraz opatrzony świetną grafiką na okładce autorstwa Mitchella Nolte i Mitcha Longa. Bez zbędnych wstępów przejdźmy od razu do sedna sprawy.


Album rozpoczyna się utworem Dysphoria, bez żadnego intro czy innych efekciarskich rzeczy, i z miejsca włącza słuchacza do akcji. Dysonansowe death metalowe riffy, potężny bas i porywający zestaw perkusyjny wgniatają Cię w fotel i pozostawiają otwarte usta. Ani się obejrzysz, a już jesteś przy drugim numerze Flesh Brick, który daje po uszach nie mniej bezlitośnie. Tutaj, Drogi Czytelniku, natychmiast zostaniesz zaatakowany i już wiesz, że nie ma odwrotu. Podobnie jak w pozostałych numerach zawsze zdarzają załamania i zmiany tempa, ale napięcie jest wciąż utrzymane. Utwór tytułowy, Cerebral Purgatory, pokazuje jak potężny bas może stworzyć kawałek. Riffy staccato, pompujące linie basu i napędzana perkusja wprowadzają kompozycje i pozostają w głowie na długo, zanim cały album ucichnie. Tempo nie jest tu aż tak wysokie, ale wyznacza jest grubaśny rytm. Podobnie jest z utworem Concrete Crypt. Tworzy się tu specyficzny klimat, co czyni numer jeszcze bardziej groźnym. Nawet jeśli pozostałe utwory w niczym nie ustępują temu pod względem jakości, to ten numer jest najważniejszym punktem płyty. Wokal Matta Budge’a dodaje znakomitej przyjemności słuchania. Emocjonalne krzyki idą idealnie w parze z tłustymi warczeniami czy pomrukami i absolutne harmonijnie wpisują się w ogólny obraz albumu. W kompozycji Purge Fluid pojawia się szybki zestaw perkusyjny, a Budge zdaje się z nim pojedynkować, jakby chodziło o to kto pierwszy się podda w pojedynku. Rewelacja, Panowie!


Kiedy po raz pierwszy odtworzyłem tę płytę to uderzyło mnie to, jak chwytliwa jest ta złożona struktura muzyczna. Choć trudno tu raczej mówić o melodii, to te dysonanse w połączeniu z rytmem, atmosferą i wokalem tworzą bardzo harmonijny obraz, który nadaje całości odpowiedniego charakteru. To, co zauważyłem też na pierwszy rzut oka i ucha to to, że Dysphoria i Putrescence brzmią bardzo podobnie. Nawet jeśli w pozostałych numerach podobieństwa pojawiają się raz po raz, czego przy tej spójności nie da się uniknąć, nigdzie nie jest to tak oczywiste, jak na początku i na końcu. Kiedy słuchasz płyty w trybie powtarzania, prawie nie zauważasz, że od razu przechodzisz od ostatniego utworu do pierwszego. Nie chcę zbyt wiele mówić o produkcji, ponieważ jest ona absolutnie odpowiednia dla tego albumu i dodatkowo tworzy tę mulistą nutę. Kiedy ten cały “chaos” jest wyreżyserowany tak doskonale, słowa i tak nie są w stanie tego opisać. Serio, rzadko słyszałem album w tego gatunku, który byłby tak harmonijny. Mówiąc o chaosie; teksty są bardzo otwarte na interpretację i dotyczą chaotycznych, mrocznych rzeczy, które dzieją się w naszym mózgu. Ale widać też odświeżenie współczesnej medycyny (Purge Fluid). Wraz z końcem albumu zostajesz z gniciem. I ten tekst również pozostawia pole do interpretacji. Debiut Australijczyków uderzył we mnie jak bomba💥. Jest krótki, bo trwa tylko 29 minut, ale rozwala czaszkę w sposób, jakiego przeciętny album death metalowy nie jest w stanie zrobić tego w ciągu godziny. Pomimo tych wszystkich dysonansów, załamań, postrzępionych riffów i zmian tempa, ten pięcioosobowy skład nigdy nie gubi wątku. Dzięki temu całość prezentuje się absolutnie spójnie. Ten Mózgowy Czyściec intensywnie, brutalnie i bezlitośnie oczyści Twój mózg ze wszystkiego, co zbędne i utrzyma w zapewnieniu, że ostatecznie wszystko jest niczym. Nie przegapcie! 😈 Bartas✌☮

sobota, 10 lutego 2024

Atmosfera letniego poranka. Supergrupa Big Scenic Nowhere i ich trzeci album studyjny - "The Waydown".

 

Big Scenic Nowhere to ambitny projekt założony przez Boba Balcha z grupy Fu Manchu i Gary’ego Arce’a z Yawning Man na gitarze jako jednorazowy projekt instrumentalny powołany do życia w 2009 roku. Pomimo pewnych występów na żywo, dopiero w 2019 roku stał się poważnym projektem muzycznym, gdy do tej dwójki dołączył Tony Reed (Mos Generator i Slower) na basie, klawiszach i wokalu oraz Bill Stinson na perkusji (także z Yawning Man). Występowali także Nick Oliveri, Per Wiberg, Thomas Jäger, Lisa Alley i Ian Graham z The Well. W roku 2020 wydali debiutancki album Vision Beyond Horizon. Teraz powracają ze swoim trzecim już albumem zatytułowanym The Waydown. Stanowi on kontynuację rozwoju i eksploracji zespołu. W dużej mierze rodzi się z jam session z udziałem Arce’a i Balcha, którzy łączą dwa unikalne style, tworząc coś pomiędzy odlotowymi kosmicznymi dźwiękami Yawning Man i fuzzowym ciężkim crunchem Fu Manchu. Efekt tego jest bardzo imponujący. Ten najnowszy zbiór ma swoje korzenie w latach 2021, 2020, a nawet 2018, wyznaczając ciągłą podróż ewolucji zespołu, wraz z coverem Sara Smile autorstwa Hall & Oates Oates z albumu Dary Hall & John z 1975 roku, na którym gościnnie wystąpił klawiszowiec tej formacji Eliot Lewis. Pomimo upodobania do występów gościnnych, album The Waydown skupia się na głównym kwartecie, co nadaje temu albumowi nieco bardziej równy klimat, niż niektóre z ich poprzednich wydawnictw. 


Rozpoczynając utworem tytułowym, grupa nie marnuje czasu, racząc słuchacza tą senną i hipnotyczną przestrzenią, z której jest znana. Głos Tony’ego Reeda zwiastuje hipnotyczne, głębokie, ale łagodne gitarowe nuty Balcha, rytmiczne obok basu, podczas gdy Garry Arce kręci własnym, niepowtarzalnym i kosmicznym rytmie w kaskadowym przypływie. Bill Stinson nadaje psycho-funkowego charakteru dzięki zręcznym uderzeniom perkusji i tasowaniu, które wznosi się i opada wraz z ekspresyjnym i dźwięcznym wokalem Reeda.  Czasami skłonności do rocka progresywnego zderzają się z luźniejszym klimatem jam-rocka, ale są zakotwiczone w mocniejszym, klasycznym rockowym brzmieniu, co sprawia, że ta kompozycja ma przejściowy dług wobec Black Sabbath u szczytu ich eksperymentalnej mocy. Idąc dalej mamy Summer Teeth. Wpada on w lekki i delikatny surfrockowy styl, a jego głównym motywem przewodnim jest wzajemne oddziaływanie bardziej natarczywych tonów Reeda i płynącej, niemal tańczącej gitary prowadzącej. Od przemyślanych instrumentalnych i łagodnych fragmentów, aż po błogi wybuch w refrenie. Summer Teeth niemal płynnie przechodzi w funkowy Surf Western, w którym daje się słyszeć bas cztero i ośmiostrunowy. Panuje tu porywająca atmosfera letniego poranka, a partie klawiszowe są ukłonem w stronę grupy The Doors. Nadają temu eteryczny klimat, po czym chrupki slide wprowadza bardziej nastrojowy klimat w drugiej połowie numeru. Ten mroczniejszy zwrot ma swoją kontynuację w Bleed On, gdzie do samotnego gitarowego wstępu dołączają ostre partie perkusji, które zapoczątkowują przygnębiające pytania i poszukiwania w refrenie. W miarę jak piosenka rozwija się do dokuczliwego refrenu Bleed On / Go away, go away…, zespół uderza w cięższe tony i pojawia się niezaprzeczalne poczucie powściągliwej mocy. Dla kontrastu, wspomniany we wstępie numer Sara Smile to soulowy funk z lat 70-tych, który nie jest on zbytnio oddalony od oryginału. Przeszedł pustynną rockową metamorfozę, która zachowuje zabawny ton nucącej ballady, ale nałożony na bogatą wokalizę Reeda i gęsty, pulsujący puls sekcji rytmicznej Big Scenic Nowhere. To taka odskocznia od powagi poprzednich kompozycji i myślę, że nie należy tego brać serio, ale troszkę oddechu się przyda słuchaczom. BT-OH powraca już do bardziej muskularnych dźwięków z początkowymi ciężkimi lirycznymi intonacjami - I’ve been running down so long, how can I live on? - przechodzącymi w refren do zaśpiewania, który staje się luźniejszym hymnem. W miarę rozwoju numeru pojawiają się rozkwity zgoła punkowych igraszek. Instrumenty nabierają szalonego tempa, przechodząc w zadymione solo i instrumentalny jam, będący efektem uwolnienia się doświadczonych weteranów od wszelkich kajdan. W zamykającym całość albumu utworze 100 po raz kolejny zespół łączy siły z zaproszonymi gośćmi. Dodanie lap steel marki Barn Red i syntezatorów Pera Wiberga płynnie uzupełnia powolne tempo, podczas gdy Reeves Gabriel (znany ze współpracy z takimi artystami jak The Cure, David Bowie) zajmuje się przejściami pętli gitarowych.


Najnowsze działo Big Scenic Nowhere, The Waydown, sprawia wrażenie, jakby wyznaczał pełniejszą wizję zespołu, niż poprzednie wydawnictwa. Mam przeczucie, że tutaj zespół ustanowił punkt kulminacyjny w swoim odczuciu i tonie. Używanie słowa „dojrzały” w odniesieniu do tak doświadczonych muzyków wydaje się bardzo nieszczere, ale im więcej wydają, tym bardziej zdefiniowane staje się ich brzmienie. Ten najnowszy album wydaje się bardziej spójny, nawet niż dwa poprzednie albumy, a także bardziej chwytliwy dźwiękowo niż poprzednie, nie tracąc przy tym nic z tego, co uczyniło je wyjątkowymi. Jeśli lubisz, Czytelniku, takie odjechane klimaty, a nie słyszałeś jeszcze nic o tym projekcie to czym prędzej musisz nadrobić te zaległości😉 Bartas✌☮

piątek, 9 lutego 2024

Nowy członek załogi, ten sam znak towarowy. Saxon raczy nas nowym albumem - "Hell, Fire And Damnation".

 

Dacie wiarę? 45 lat na scenie i 27 wydanych albumów. Dzieciaki, zanotujcie ten fakt dla przyszłych pokoleń. Muzycy brytyjskiej, kultowej już grupy Saxon nie zwalniają tempa i co rok lub dwa lata wracają z kolejnymi wydawnictwami. 19 stycznia 2024 roku powrócili z nowym materiałem Hell, Fire And Damnation, który stanowi kolejny krok w ich legendarnej karierze. Nigdy nie odnieśli takiego sukcesu w USA, jak w Europie. Szkoda, bo ich wpływ i reputacja w nurcie NWOBHM (czyli: New Wave Of British Heavy Metal) zostały udokumentowane od samego początku, ale nigdy nie zdobyli konkretnego uznania. Bywają głównymi headlinerami festiwali w Europie i USA, ale ledwo mogą zapełnić małe sale w Stanach i Kanadzie. Hm, to dość niedorzeczne, ale bywa czasem tak, że niektóre zespoły mają swoje stałe miejsce we wszechświecie. 


Zanim przejdę do zawartości muzycznej muszę podkreślić jedną ważną rzecz - zmianę personalną w zespole. Paul Quinn i Biff Byford są właściwie nierozłączni w zespole. Quinn zakończył trasę koncertową w 2023 roku i działa jako swego rodzaju wsparcie dla Hell, Fire And Damnation. Nowym członkiem załogi na pokładzie jest Brian Tatler - najbardziej znany ze swojej działalności w Diamond Head. Biff Byford w szczegółowym wywiadzie wyjaśnia szczegóły zmian personalnych w Saxon. Zapewniam Was, że pomimo zmian personalnych brzmienie zespołu pozostaje na wysokim poziomie i jest porównywalne z poprzednimi dokonaniami.

Krążek otwiera krótkie intro Prophecy, po którym szybko następuje kawałek tytułowy. To typowy headbanger Saxon, ale pogłos wokalu Byforda wymaga przyzwyczajenia. Madame Gulitione opowiada historię Marii Antoniny i podnosi nieco poprzeczkę. Rzecz owa galopuje przez muzyczny krajobraz Nowej Fali Heavy Metalu. Fire And Steel to liryczny hołd złożony stalowemu miastu Sheffield, w którym sprawy nabierają tempa, a w 2024 roku Saxon pokazuje, że wciąż potrafią tworzyć porywające kompozycje. Nie zapominają także o standardowym repertuarze, który jest częścią ich 45-letniej kariery. There's Something In Roswell, czyli opowieść o najeźdźcach z kosmosu w Roswell, jest tak samo jego częścią jak Kubla Khan And The Merchant Of Venice czy 1066. Nie są to złe kompozycje, ale troszkę przyćmiewają taki killer jak np wspomniany wyżej Fire And Steel. Mamy też nieco bardziej szalony Pirates Of The Airwaves, który zapewnia mocny refren. Zaraz po nim następuje horror w postaci Witches Of Salem. Kompozycja pokazuje jak klasycznie mocno, a zarówno nowocześnie gra zespół Saxon w 2024 roku. Gra na strunach przypomina czasy świetności Brytyjczyków, a nowy załogant, wspomniany Brian Tatler bez najmniejszego problemu wskakuje w buty Paula Quinna i tworzy wraz z Dougiem Scarrattem doskonałe klimaty lat 80. Stary wyga jednak nie poddaje się i z ogromną szybkością chwyta za sznurki w Super Charger, nadając krążkowi doskonałego zakończenia.  Album Hell, Fire And Damnation jest kontynuacją Carpe Diem i oferuje porównywalny poziom. Nie wszystkie utwory są hitami, ale jest wystarczająco dużo ekscytujących momentów. Panowie unikają porażek, bo w zespole panuje zdecydowanie za dużo rutyny. Fani Biffa Byforda i Spółki otrzymują kolejnego długoletniego gracza, który dostarcza dokładnie te znaki towarowe, które definiują firmę Saxon od dobrych 45 lat. Najważniejsze momenty znajdują się na początku i na końcu Hell, Fire And Damnation, podczas gdy w środku słuchacz ma czas na chwilę oddechu. Jestem przekonany, że starzy fani legendy Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu nie będę zawiedzeni. A jeśli, Drogi Czytelniku, nie znasz twórczości grupy Saxon to najnowszy krążek z pewnością zainteresuje i sprawi, że sięgniesz po ich wcześniejsze dokonania. Bardzo wysoka pozycja tegoroczna, mocno polecana 👍 Bartas✌☮

Porywające rytmy i subtelne napięcia. New Model Army i ich nowy album "Unbroken".

 

Po tym, jak New Model Army zapuściło się na terytorium muzyki klasycznej swoim ostatnim wydawnictwem Sinfonia kilka miesięcy temu, fani tych niezależnych ikon po raz pierwszy od pięciu lat mogą się spodziewać nowego materiału studyjnego Nawet po 43 latach historii zespołu swoim szesnastym w karierze albumem udowadniają, że jego tytuł Unbroken można zrozumieć całkiem dosłownie. Brytyjczycy nieprzerwanie kontynuują swoją tradycję głębokich i sugestywnych treści. Justin Sullivan w swoich tekstach obejmujących zarówno żale polityczne, krytykę społeczną, jak i tematy głęboko osobiste nie przebiera w słowach. Buntowniczy duch piosenek żyje nadal, a grupa z Bradford jest jak zawsze świeża. Energetycznie brzmienie gitary z zawsze melancholijnym wydźwiękiem nadal tworzy niepowtarzalne brzmienie New Model Army. Tym razem szczególnie wyróżnia się rytmiczna linia basu i perkusji. 


Justin Sullivan potrafi wciąż swoim śpiewem przekazać emocje takie jak złość, smutek, ale także nadzieję i poczucie wolności. Pierwszy numer na płycie - First Summer After - mimo dosadnego tekstu, budzi poczucie wolności i odlotu. Mocne gitary akustyczne, uderzające linie basu i potężny refren sprawiają, że jest to wyraźny hit na albumie. Na Unbroken paradoksalnie jest mnóstwo innych kandydatów z potencjałem przebojowości. I choć nie działają od razu swoimi zarezerwowanymi hakami, tym bardziej zapadają w pamięć. Przykładem może być choćby melancholijny Cold Wind czy wściekły Reload. Mówię Wam - po pierwszym odsłuchu trudno je będzie wyrzucić z głowy.

Warto także zaznaczyć, że na pierwszy plan wysuwają się… rytmy. Żywa perkusja zapewnia porywające uderzenia w dobrze przemyślanym If I Am Me i wraz z delikatnymi syntezatorami tworzy ciekawą mieszankę. W niemal hipnotyzujący sposób partie perkusji w Legend stopniowo przechodzą w wyzwalający refren. Równie imponująco linie basu Ceri Mongera prowadzą powściągliwą dość kompozycję I Did Nothing Wrong do pełnego refrenu.  


Unbroken nie tylko trzyma w napięciu dzięki porywającym rytmom, ale także i subtelnemu napięciu, które często zostaje rozładowane tylko do pewnego stopnia, jak choćby w refrenie iście punkowego Do You Really Want To Go There? A to sprawia, że ta płyta jest jeszcze bardziej wciągająca. New Model Army łączy swój post punk także z innymi gatunkami - np. z new wave w stylu Killing Joke w Coming Or Going czy z britpopem jak w Language. Zaś wraz z chórkami w Idumei obierają zaskakująco inny kierunek.  


Jak dla mnie album bomba! Brytyjczycy nie wykazują żadnych oznak zmęczenia materiałem. Unbroken ma ogromną szansę stać się kolejnym klasykiem w katalogu grupy. Brzmi znacznie lepiej i ciekawiej, niż poprzednik From Here z 2019 roku. Niemniej jednak tylko po części mogę polecić go tzw. "nowicjuszom" nieznającym twórczości New Model Army, gdyż nie będzie dla nich łatwo przystępna. Starzy zaś fani i sympatycy typowego brzmienia muzyków z Bradford będą zachwyceni. Ja jestem w pełni 😍 Bartas✌☮


Podróż pełna oldschoolowych i ciężkich riffów. Judas Priest powraca w kapitalnym stylu płytą "Invincible Shield".

  Judas Priest to żywe legendy. Niezależnie od tego czy podoba nam się ich muzyka czy nie i niezależnie też od tego, jakiej muzyki słuchamy....