sobota, 29 października 2022

Latająca ćma wokół kieliszka z szampanem. 25 lat temu powstał teledysk do utworu "No-One But You" grupy Queen.

 

Jest sobota, 29 dzień października A.D. 2022. Dziś mija 25 lat od nakręcenia teledysku do chyba najbardziej poruszającej kompozycji Queen, jaka powstała po śmierci Freddiego i jemu jest właśnie dedykowana - No-One But You (Only The Good Die Young). Jest to pierwsza i jedyna kompozycja nagrana po śmierci wokalisty z udziałem pozostałej trójki żyjących muzyków. Autorem tej przepięknej ballady jest Brian May. Napisał ją na krótko po występie Queen Théâtre National de Chaillot, który odbył się 17 stycznia 1997 roku. Wtedy to zespół wykonał utwór The Show Must Go On z Eltonem Johnem na wokalu. Gitarzysta był tak poruszony tą chwilą i tą celebracją muzyki Queen oraz życia Freddiego, że postanowił napisać No-One But You (Only The Good Die Young) jako hołd dla najdroższego przyjaciela i kumpla. 


Pierwotnie Brian zamierzał ten utwór umieścić na swoim drugim solowym albumie Another World, ale zdał sobie sprawę, że towarzyszący mu muzycy sesyjni nie będą w stanie odtworzyć tych emocji, tak jakby on tego chciał, więc potrzeba temu utworowi czegoś więcej. Przecież został napisany dla Freddiego i - nie ma zmiłuj - musi być wydany pod szyldem Queen. Przynajmniej jako ta żyjąca trójka. Wysłał więc taśmę demo do Rogera Taylora. Ten zaś nie od razu odpowiedział, bo był zajęty swoimi sprawami. W końcu jednak znalazł czas, włączył, przesłuchał i natychmiast po wysłuchaniu zadzwonił do Briana podekscytowany: Hej, Brian! To jest świetny utwór! Musimy to zrobić koniecznie jako Queen! Chwilę później do projektu po raz ostatni dołączył John Deacon i wspólnie zaaranżowali wszystko.  Sesje odbyły się wiosną 1997 roku w Allerton Studios, domowym studiu Briana, a utwór został ukończony na czas, aby umieścić go na przyszłej kompilacji Queen Rocks.


Kompozycja lirycznie czerpie inspirację z odsłonięcia posągu Freddiego, który wychodzi na Jezioro Genewskie w Montreux (A hand above the water / An angel reaching for the sky) i majestatycznie widnieje na okładce Made In Heaven. Utwór dedykowany jest również tym, którzy odchodzą zbyt wcześnie. Brian gra tu na fortepianie, starając się odtworzyć styl gry Freddiego. Kompozycja porusza do głębi, jest melancholijna, emocjonalna, ale też prosta w podstawowej aranżacji. Brak tu bowiem charakterystycznych dla Queen chórków.  


Teledysk został nakręcony 29 października 1997 roku w legendarnym Bray Studios. Gustowny czarno-biały film przedstawia trzech pozostałych członków wykonujących ten utwór w hołdzie Freddiemu. Ciekawostką jest fakt, że podczas przerw w kręceniu ujęć widziano ćmę latającą wokół kieliszka wypełnionego szampanem, który stał na fortepianie. Szybko to wychwycono i zarejestrowano. Brian, obserwując to zjawisko, miał wrażenie… jakby Freddie był tam razem z nimi, symbolicznie w postaci ćmy.


Utwór ukazał się oficjalnie jako singiel 5 stycznia 1998 roku. Słuchajcie go i pamiętajcie o Freddiem 😍









Bartas✌


wtorek, 25 października 2022

Nowy nabytek i klasyczne brzmienie. Skid Row powraca z nowym albumem "The Gang's All Here".

 

Bardzo lubię Skid Row i cieszę się, że miałem okazję widzieć ich na żywo na Najpiękniejszym Festiwalu Świata (wtedy jeszcze) Przystanku Woodstock w 2014 roku. Korzenie tego zespołu sięgają późnych lat 80-tych i ich przełomowego albumu debiutanckiego, który nosił nazwę po prostu Skid Row. To na nim właśnie znajdują się tak wielkie hity jak choćby Youth Gone Wild czy 18 And Life. Jednak moim ulubionym albumem jest ich drugie wydawnictwo zatytułowane Slave To The Grind, wydane w (cudownym dla muzyki) roku 1991. Oj, co to było za szaleństwo. Wokalista Sebastian Bach (nie mylić z tym klasycznym kompozytorem) wyglądał wtedy jak nastoletni model z postawą Johnny'ego Rottena z The Sex Pistols i głosem porównywalnym do Axla Rose'a. W 1996 roku Bach został wyrzucony z zespołu. Później składy Skid Row się zmieniały i przewinęło się przez niego różnych wokalistów. Obecny skład grupy tworzą: Dave The Snake Sabo na gitarze prowadzącej, Rachel Bolan na basie, Scotti Hill na gitarze rytmicznej, Rob Hammersmith na perkusji oraz Erik Grönwall na wokalu głównym. W lutym 2022 roku grupa zapowiedziała wydanie swojego szóstego albumu zatytułowanego The Gang’s All Here. Jest to pierwszy krążek grupy ze wspomnianym wyżej Erikiem Grönwallem. Jego CV artystyczne jest całkiem imponujące. W 2009 roku wygrał Swedish Idol i stał się jednym z premierowych wokalistów w świecie hard rocka i metalu. Niedługo po tym, bo w 2010 roku, został zwerbowany w szeregi szwedzkich legend z grupy H.E.A.T. jako ich główny wokalista, dostarczając im świetnych partii wokalnych przez blisko 10 lat. Do Skid Row dołączył oficjalnie w marcu 2022. 


Krążek zaczyna się utworem Hell Or High Water. Już po kilku sekundach ogarniamy, że Grönwall to człowiek, który znalazł się we właściwym miejscu i czasie. Gitarowy riff przypomina nieco Creepshow, a nawet podobny jest do Monkey Business. Ponadto kapitalny, klasyczny riff basowy Bolana i chwytliwe refreny kierują grupę na właściwe tory. Podobnie jest z utworem tytułowym, gdzie znów znakomitą robotę robi Bolan, jednakże ta cała fuzja dźwięków zmierza już bardziej ku nowoczesności. Myślę, że kompozycja genialnie sprawdzi się na żywo. Not Dead Yet ma w sobie niemal coś ze wczesnego Guns N’ Roses i ich debiutu Appetite for Destruction, jeśli chodzi o riffy. Time Bomb ma nieco spowolnione tempo, ale charakteryzuje się niesamowitymi liniami basu i partiami perkusji. Nad tym wszystkim wokalnie wślizguje się rewelacyjnie Grönwall. Kompozycja bardzo pozytywnie uderza, ma świetne gitarowe solo oraz bardzo chwytliwą melodię. Do większej energiczności powracamy za sprawą kolejnego numeru zatytułowanego Resurrected. Tu zaś pierwsze skrzypce grają Dave The Snake Sabo i Scotti Hill, którzy wspięli się na absolutne wyżyny swoich umiejętności gitarowych. Panowie bardzo dobrze się uzupełniają, jeśli chodzi o granie solówek i riffów. Nowhere Fast przypomina nieco czasy ich albumu Subhuman Race, wydanego w 1995 roku. To nieco cięższa kompozycja, ale z bardzo dużą dawką melodii w refrenie. Wokal Erika naprawdę pomaga tę melodię napędzać. Ostre solo zaś przebija się przez gryzące riffy i sprawia, że chce się numer podgłośnić o kilka decybeli. When The Lights Come On porusza się po podobnym muzycznym terenie, co utwór tytułowy. To dobry, porywający utwór ze świetną linią basu i gitarami. 

Największe wrażenie, już po pierwszym przesłuchaniu, zrobił na mnie Tear It Down. Jest to nie tyle najbardziej przebojowy numer na krążku. To klasyczny Skid Row, a zarazem - bardzo świeże brzmienie. Zawiera dużo fajnych partii wokalnych, wręcz gangowych, w których Erik splata wokół nich całą swoją magię i robi to naprawdę skutecznie. Ktoś może stwierdzić, że ten utwór jest banalny i oklepany. Dla mnie jednak to dowód na to, że można połączyć klimat lat 80-tych z teraźniejszością. Aż się prosi, by wydać go na singlu. Każdy album Skid Row potrzebuje mocnej ballady, a October’s Song jest właśnie tą zaiste odpowiednią. Może to nie numer na miarę 18 And Life, ale trzyma swój poziom. Czysta melodia, podczas której linia basu zwyczajnie się kołysze. Te linie melodyczne po prostu tańczą ze sobą i są urzekające. Perkusja idealnie nadaje tempa, a Grönwall świetnie wykonuje swoje partie, zaś gitary w tej piosence są pozytywnie fascynujące do analizowania wszystkich zwrotów akcji, jakie wykonują. Idealną wręcz kompozycją na samo zakończenie jest World On Fire z bardzo istotnym przekazem - jak traktujemy naszą Matkę Ziemię. Ten szalony bit i partie gitarowe nadają albumowi idealne zakończenie wraz z kilkoma pytaniami, na które trzeba sobie odpowiedzieć.


Nie spodziewałem się, że grupa Skid Row kiedykolwiek jeszcze powróci w tak wielkim stylu i to zupełnie z nowym wokalistą. Ten wybór był prawdziwym strzałem w dziesiątkę. To zdarza się naprawdę rzadko. Historia muzyki przecież doskonale zna takie wypadki, że ciężko kogoś zastąpić kimś innym. Tu po kilku personalnych zmianach w końcu udało się znaleźć kogoś podobnego do Sebastiana Bacha. Ten cały Erik Grönwall ma swoim głosie w zasadzie to wszystko, za co fani pokochali Skid Row, od pierwszego albumy poczynając. Na The Gang's All Here nie ma właściwie żadnego słabego ogniwa. Płyty słucha się bardzo przyjemnie. Czas jakoś tak szybko przy niej zlatuje, a gdy kończą się ostatnie dźwięki World On Fire ma się ponownie ochotę nacisnąć PLAY. Myślę, że każdy szanujący się fan porządnego hard rocka czy metalu powinien wejść w posiadanie tego krążka. Kolejna bardzo ciekawa propozycja roku 2022. Nie przegapcie! 😍








Bartas✌

niedziela, 9 października 2022

Cięższy od reszty. 35 lat albumu "Tunnel Of Love" Bruce'a Springsteena.

 
Oj, zebrało się redaktorowi na wspominki muzyczne. Oj, zebrało. Wczoraj R.E.M., a dziś 9 października swoje 82 urodziny obchodziłby John Lennon. Geniusz muzyczny i aktywista na rzecz pokoju. Do niego zapewne jeszcze niejednokrotnie wrócę. Dziś jednak, Drodzy Czytelnicy, nie o Lennonie będzie wpis. Bohaterem dzisiejszego bloga będzie Bruce Springsteen. A to dlatego, że jego ósmy album Tunnel Of Love kończy dziś 35 lat. Z “Bossem” (bo taki ma pseudonim) mam ten “problem”, że łykam absolutnie wszystko, co wyda. Jeszcze nie ma danego wydawnictwa na rynku, jest zapowiedź, a ja już się jaram jak dzieciak. Trzeba przyznać, że on jest jak stare wino - im starszy, tym lepszy. Nie zaskakuje muzycznie, bo po co? Ma swój styl, swoje brzmienie i osobowość.  Zrobił już swoje, nie musi niczego udowadniać. Gra, bo kocha to robić i o to chodzi. A koncerty? Istne szaleństwo. Po trzy i pół godziny. Jednym z moich wielkich marzeń koncertowych jest zobaczyć go na żywo. Niestety, Pan Springsteen jakoś Polskę omija szerokim łukiem. A szkoda😔  

Po wielkim sukcesie studyjnego albumu Born In The Usa i kompilacji Live / 1975-85, Boss zaskoczył wielu fanów swoim kolejnym albumem zatytułowanym - jak już wspomniałem - Tunnel Of Love. Był to album specyficzny, szczególny, inny pod wieloma względami. Po pierwsze - bez swojego składu E Street Band. Jedyny członek, perkusista Max Weinberg, grał w większości utworów. Po wtóre - jest to album, który nie zawiera wielkich hymnów, jak poprzednie dokonania artysty. Bruce tematycznie zwraca się do zewnątrz, zwłaszcza gdy porusza temat związków i miłości, która przeminęła. W tym czasie rozpadało się jego pierwsze małżeństwo z Julianne Phillips. Jednak to, co sprawia, że ten temat jest wyjątkowy na to my albumie, to zdolność artysty do uczciwego zbadania obu stron romantycznego związku, a tym samym - uwikłania się we własną niewierność. I wreszcie po trzecie: aranżacje. To album pełen syntezatorowych pejzaży dźwiękowych i elektronicznej perkusji. Prawdziwego solidnego rocka jest tu jak na lekarstwo. 


Album rozpoczyna się od a cappella utworem Ain’t Got You, który przełamuje się w rytm rockabilly akustycznymi smyczkami i wyluzowaną harmonijką. Ten krótki diddy mówi o pustce sukcesu, z którym w żaden sposób nie można podzielić się z ukochaną osobą. Najczęściej odtwarzany przeze mnie Tougher Than The Rest następuje z wielkim kontrastem do otwieracza, z użyciem elektronicznej perkusji, syntezatorów i mocno wybrzmiewającego wokalu. Różnorodność materiału jest dodatkowo podkreślona poprzez kompozycję All That Heaven Will Allow - optymistyczną akustykę z zaskakująco dobrą partią gitary basowej granej przez samego Bossa. Ta świetna i chwytliwa melodia sprawia, że jest to niedoceniany klasyk i jedna z perełek na tym albumie. Utwór Spare Parts to prawie takie Outlaw Country, ale brakuje mu wiele subtelności, która jest obecna w większości reszty albumu. Zawiera nawet podszyte seksualnie tekst: Bobby says he’ll pull out, Bobby stays in / Janey had a baby, wasn’t any sin…    Cautious Man jest chyba najbliższym ukłonem w stronę stylu albumu Nebraska, jako rzadka i nawiedzająca piosenka ludowa. W kompozycji  Walk Like A Man Boss wraca do czasów dzieciństwa z relatywnymi historiami. W warstwie muzycznej charakteryzuje się fajnym i wyluzowanym syntezatorem oraz akustycznym brzdąkaniem na gitarze. Tekstowo wydaje się, Bruce rozmawia tutaj bezpośrednio ze swoim ojcem.

Druga strona albumu (jeśli oczywiście słuchamy krążka w wersji winylowej) jest znacznie przyjemniejsza dźwiękowo. Utwór tytułowy, Tunnel Of Love, zaczyna się dziwnie, nieco tanecznym rytmem, po czym ustępuje miejsca kolejnemu spokojnemu riffowi granym na syntezatorze. Działa to jak kanwa dla opisowych, nieco poetyckich i mocno alegorycznych tekstów. Jest to czysty pop podkreślony przez zajebistą gitarę prowadząca Nilsa Lofgrena, który świetnie pod koniec odtworzył wycie Bossa. Two Faces to poprawna, ale typowo popowa piosenka z fajną partią organów, na których zagrał  Danny Federici. Przebojowy i chyba najlepszy na płycie utwór Brilliant Disguise ma świetną strukturę akordó i melodię. Ta kompozycja w pewnym sensie podsumowuje motyw przewodni całego albumu - głębokie przemyślenia i refleksje na temat prostych chwil samotnych w szalonej bańce wielkiej sławy i komercyjnego sukcesu. Muzycznie utwór zawiera ładne pianino Roya Bittana, akcentujące subtelne akustyczne, ludowe brzdąkanie i prosty, ale elegancki wokal. Kolejną perełką drugiej strony płyty jest One Step Up. Dobry riff i świetny wokal. Utwór jest bardzo stonowany, ma prostą aranżację, ale wciąż ma wystarczająco dużo uroku, by nosić miano radio friendlyWhen You're Alone zawiera chórki w wykonaniu saksofonisty Springsteena z E Street Band, Clarence'a Clemonsa, podczas gdy kompozycja zamykająca, Valentine’s Day, ładnie podsumowuje album. To numer melancholijny i konfesyjny, który porównuje złamane serce i strach przed stratą z samą śmiercią, Świadczą o tym chociażby wersy: …they say that if die in your dreams, You die in your bed / but honey, last night I dreamed my eyes rolled back in my head.

Chociaż po wydaniu album znalazł się na szczycie list przebojów i zawierał trzy hity z Top 20, nie był to album, którego legiony fanów oczekiwały od Springsteena. Ostatecznie Tunnel Of Love sprzedał mniej niż jedną trzecią kopii jako Born In The USA. Mogę powiedzieć, że z jednej strony album Tunnel Of Love oznaczał powrót do prostej, folkowo-amerykańskiej formy, która poprzedzała fenomenalny sukces Born In The USA. Z drugiej - dla wielu ta płyta nie była łatwa do strawienia. Podzieliła fanów i dzieli do dziś. Mimo, że Boss odbył trasę koncertową w 1988 roku ze swoim E Street Bandem, aby promować ten album, wszystkie późniejsze albumy były nagrywane jako solowe. Powrócili w wielkim stylu dopiero w 2002 roku. Pogodzeni, z nowymi siłami wydali fantastyczną płytę The Rising, która w tym roku obchodziła swoje 20-lecie. Będzie o niej także i u mnie na blogu jeszcze w tym roku. Kiedy to nie wiem. Ale razie … posłuchajmy Tunnel Of Love, bo to bardzo urocza płyta😍







Bartas✌

sobota, 8 października 2022

Każdy czasem cierpi. 30 lat albumu "Automatic For The People" grupy R.E.M.

 

R.E.M. to zespół, którego - odkąd sięgam pamięcią - zawsze bardzo lubiłem. Wychowałem się na płytach, które nagrali we wczesnych latach 90-tych. Mimo iż historia powstania zespołu sięga początku lat 80-tych. Bardzo żałuję, że zakończyli swoją działalność. To był zespół, który nigdy nie budził jakichś złych skojarzeń. Wręcz przeciwnie. I tak samo jak Pearl Jam czy inne wielkie zespoły tamtego okresu, zawsze stawali w obronie praw człowieka - kobiet czy osób LGBT. Usłyszałem kiedyś na studiach teologii, że ktoś nie lubi R.E.M. Pytam: a dlaczego? świetna muza, klasyk! Odpowiedź: bo ten wokalista … jak mu tam? Podpowiadam: Mike Stipe. Ciągnie dalej: No, właśnie! Bo on jest pedałem! Ręce opadają! Chrześcijanie. Miłuj bliźniego swego… Jeśli już to jest gejem albo jest homoseksualny. Ale co to, do cholery, zmienia? Jest wrażliwym i przyzwoitym człowiekiem, walczy o prawa człowieka i tworzy świetną muzykę. No, ale nie przetłumaczysz niektórym.


Zapytacie pewnie skąd mi się dzisiaj akurat R.E.M. przypomniał? A to dlatego, że w minionym tygodniu, tj. czwartek 6 października, minęło 30 lat od ukazania się albumu Automatic For The People. To ósmy album tego amerykańskiego zespołu, który został wydany niemal rok po genialnym i obsypanym wszelkimi możliwymi nagrodami krążku Out Of Time. Rodzi się pewnie w Waszych głowach pytanie jak to się stało, że zespół tak szybko  się ogarnął. Okazuje się, że album Automatic For The People miał swoje początki jeszcze przed wydaniem Out Of Time. A konkretnie podczas nagrywania i ostatecznego miksowania, które odbyło się Paisley Park Studios w grudniu 1990 roku. To właśnie tam pojawiły się dema do takich kompozycji jak Drive, Try Not To Breathe czy Nightswimming. Po zakończeniu obowiązków promocyjnych związanych z Out Of Time członkowie zespołu R.E.M. rozpoczęli formalną pracę nad kolejnym albumem. Począwszy od pierwszego tygodnia czerwca 1991 roku gitarzysta Peter Buck, basista Mike Mills i perkusista Bill Berry spotykali się kilka razy w tygodniu w studiu prób, aby pracować nad nowym materiałem. Raz w miesiącu robili robili sobie tygodniową przerwę. Często wymieniali się instrumentami: Buck grał na mandolinie, Mills na pianinie lub organach, a Berry na basie. Buck wyjaśnił, że pisanie bez bębnów było produktywne dla członków zespołu. W założeniu miał być to album cięższy, niż Out Of Time. Grupa starała się napisać kilka szybszych rockowych numerów podczas prób, ale wymyślili mniej niż pół tuzina potencjalnych piosenek w tym stylu. Muzycy nagrali dema w standardowej konfiguracji zespołu. Według Petera Bucka muzycy nagrali około 30 piosenek. Wokalista Mike Stipe nie był obecny w tych sesjach. Zamiast tego zespół dał mi gotowe dema na początku 1992 roku. Stipe opisał tę muzykę dość sceptycznie: [bardzo] średnie tempo, dość kurewsko dziwne (...) Bardziej akustyczna, bardziej oparta na organach, mniej perkusji. W lutym R.E.M. nagrał kolejny zestaw dem w Kingsway Studios Daniela Lanoisa w Nowym Orleanie. Grupa postanowiła stworzyć gotowe nagrania z koproducentem Scottem Littem w Bearsville Studios w Woodstock  w stanie Nowy Jork, począwszy od 30 marca. Zespół nagrał nakładki w Miami i Nowym Jorku. Aranżacje smyczkowe zostały nagrane w Atlancie. Po zakończeniu sesji nagraniowych w lipcu, album został zmiksowany w Bad Animals Studio w Seattle.


Jeśli chodzi o warstwę liryczną, album Automatic For The People naznaczony jest smutkiem i bólem, jeszcze większym niż na Out Of Time. To głównie zasługa Petera Bucka. To on przejął inicjatywę w zaproponowaniu nowego kierunku dla zespołu. Album porusza tematy straty, żałoby czy poczucia stawiania się coraz starszym. Zespół był także wtedy w zupełnie innym miejscu i czasie jeśli chodzi o dzieje świata. To wszystko świetnie złożyło się na teksty i muzykę. Sweetness Follows, Drive i Monty Got A Raw Deal w szczególności wyrażają znacznie mroczniejsze tematy niż kiedykolwiek, a Try Not To Breathe opowiada o śmierci babci wokalisty. Ciekawostką jest też fakt, że kompozycje takie jak Drive, The Sidewinder Sleeps Tonite, Everybody Hurts i Nightswimming zawierają aranżacje smyczkowe autorstwa byłego basisty Led Zeppelin - Johna Paula Jonesa. Ignoreland, The Sidewinder Sleeps Tonite i Man On The Moon to najbardziej rockowe numery na płycie. Jak twierdzi Stipe (w konsekwencji zadowolony z efektów końcowych) cały album nawiązuje do lat 70-tych. Everybody Hurts został zainspirowany coverem Love Hurts Nazareth (oryginalne wykonanie The Everly Brothers).


Intrygujący jest też tytuł i okładka. Nazwa albumu nawiązuje do motta restauracji Weaver D's Delicious Fine Foods, która znajdowała się w mieście Athens, w Stanie Georgia. Jednakże zdjęcie na okładce nie ma związku z restauracją. Przedstawia bowiem ornament w postaci gwiazdy, który był częścią szyldu Sinbad Motel na Biscayne Boulevard w Miami, czyli w pobliżu Criteria Studios, gdzie nagrano większość albumu. Motel tam nadal jest, ale gwiazdy już nie ma, została uszkodzona przez huragan. Jednak ukośna podpora, do której ta gwiazda była kiedyś przymocowana, nadal jest obecna. Na tylnej okładce znajduje się fotografia starego budynku z wykazem torów napisanym pod tym samym kątem, z którego patrzy się na budynek. Inne zdjęcia, wewnątrz okładki albumu, wykonane przez Antona Corbijna, przedstawiają członków zespołu na plaży.


Album został wydany 6 października 1992 (niektóre źródła podają 5 października). W Stanach Zjednoczonych osiągnął drugie miejsce na liście Billboard i był na absolutnym szczycie na Wyspach Brytyjskich na UK Albums Chart. Krążek pokrył się czterokrotną platyną w USA (cztery miliony egzemplarzy), sześciokrotną platyną w UK (1,8 miliona) i trzykrotną platyną w Australii (210 000 egzemplarzy). W 1993 roku w podsumowaniu Listy Billboardu Automatic For The People okazał się najlepiej sprzedającym się albumem przełomu 1992/1993.


Poprzeczka została postawiona wysoko. Czy sprostali wymaganiom? Oczywiście. Out Of Time i Automatic For The People to moje absolutne faworyty z całego katalogu R.E.M. Później było już różnie. Ale o tym opowiem kiedy indziej. Słuchajcie tej płyty. Słuchajcie obu. NAPRAWDĘ WARTO! 😍








Bartas✌


sobota, 1 października 2022

Konceptualny monolit. Rzecz o najnowszym dziele Machine Head - "Øf Kingdøm And Crøw".

 

Nadrabiania zaległości płytowych ciąg dalszy. Dziś znów będzie coś z cyklu stal się leje, moc truchleje! Machine Head. Ta założona w roku 1991 grupa z różnymi skutkami dzielnie ciągnie ten swój ciężki, metalowy wózek. Można ich kochać albo nienawidzić (ich muzyki oczywiście), ale nie można zaprzeczyć wpływowi, jaki wywarli na ciężkie metalowe granie przez ostatnie trzy dekady. Od triumfów poszerzających gatunek, takich jak bardzo dobry debiutancki album z 1994 Burn My Eyes, The Burning Red z 1999 roku, przez arcydzieło The Blackening z 2007 roku, po nowe życie wstrzyknięte w Bloodstone i Diamonds z 2014 roku. Machine Head wytyczyli wyjątkową ścieżkę na całym świecie przez prawie 30 lat, a końca nie widać. Pamiętam doskonale ich fenomenalny koncert na Najpiękniejszym Festiwalu Świata (wtedy jeszcze) Przystanku Woodstock, 3 sierpnia 2012 roku wieczorem o 21:40. Niezależnie od tego czy ich świetne występy na żywo, czy albumy sprzedane w milionach egzemplarzy na całym świecie i pochwały ze strony tych największych artystów i tych, co dopiero zaczęli grać, w dzisiejszych czasach nie ma  zbyt wielu „rozrywek”, które zaciemniają wizję gitarzysty, wokalisty oraz założyciela grupy - Robba Flynna. Ci wieloletni mistrzowie zabójczych riffów powrócili w tym roku ze swoim nowym dziewiątym w karierze albumem studyjnym zatytułowanym Øf Kingdøm And Crøw. Album ukazał się 26 sierpnia 2022 roku nakładem wytwórni Nuclear Beast. Producentem był Robert Flynn oraz Zack Ohren. Krążek został nagrany w składzie: Robb Flynn na wokalu i gitarze, Jared MacEachern na basie i wokalu, Wacław Kiełtyka (Vogg) na gitarze i Matt Alston na perkusji. Kompozycje zawarte na krążku tworzą konceptualny monolit. Opowiadają bowiem historię dwóch bohaterów, którzy zmagają się z nieobliczalną traumą. To wszystko splata się w miarę rozwoju tej głębokiej i mrocznej płyty.


Album otwiera numer Slaughter The Martyr. Jest to gigantyczna kompozycja o długości prawie jedenastu minut. Słyszymy i widzimy jak Machine Head rozciąga wszystkie swoje kreatywne mięśnie, zaczynając od czystych, melodyjnych i super namiętnie brzmiących wokali, w których Robb i Jared łączą się, tworząc piękne harmonie. Dysonansowa melodia zanika i zostaje zastąpiona bardziej znanym chrzęstem mocnych riffów i mocnych uderzeń perkusji. Utwór nadaje ton zarówno płycie, jak i całemu konceptowi. Dostajemy tu dużo tego, co najlepsze w Machine Head - wściekły i jadowicie brzmiący wokal frontmana, basowe riffy i agresywne bębny. Rewelacyjne wejście! Idąc dalej dostajemy bardziej singlowe numery, ale nie oznacza to wcale, że źle wpisują się w całość. Chøke Øn The Ashes Øf Yøur Hate to mocny wypełniacz z doskonałą partią perkusji i ciekawie brzmiącymi riffami. Jest ciężki i ognisty, z galopującą solówką i rytmem, przy którym aż się prosi o headbanging. Becøme The Firestørm to jest dopiero singiel petarda i jeden z moich ulubionych momentów na płycie. Zespół nie bierze tu jeńców. Perkusja, intensywność, szaleństwo! I te refreny, które cudownie działają, pozostając w swojej szybkości. Wprowadzają czyste dźwięki, aby jeszcze bardziej podkreślić ciężar kompozycji. 

Po tym szaleństwie następuje krótka przerwa w postaci mini kompozycji Øverdøse, która przenosi fabułę dalej, gdy słyszymy prawdziwy żal i rozpacz. To zaprowadza nas do kolejnego utworu, również o potencjale singlowym, czyli My Hands Are Empty. Jest bardzo sensowna jeśli chodzi o koncepcję. Charakteryzuje się mrocznym, posępnym i pełnym żalu intro z budowaniem perkusji i gitar. Przejmujący w warstwie lirycznej cudownie robi robotę, a solo połączone z napierdalanką na garach  jest wręcz oszałamiające. Unhalløwed to główny singiel promujący całość. Ma w sobie magię, nikczemny riff, dźwięczną melodię i przejście do epickiej wielkości, które po solówce buduje refren. Assimilate to kolejny przerywnik w całej fabule, który przechodzi w utwór Kill Thy Enemies. To ciężka kompozycja, skłaniająca się bardziej masywnego groove’u i jebnięcia w bębny w hiper szybkości. Refren jest jedak prosty, niezwykle efektowny, przyjemny w odbiorze. Ma w sobie stomijny headbanging z melodyką, czystą sekcją, która naprawdę podnosi poziom utworu. Ma też zajebiście potężne solo, przypominające dawne czasy z dużą ilością podwójnych harmonii i zmian tempa. Ciekawych brzmień gitarowych i mnóstwa zharmonizowanych wokali mamy dużo na tym albumie. Niemniej jednak najwięcej słychać ich w kolejnej kompozycji zatytułowanej Nø Gøds, Nø Masters. Świetnie brzmiące wokale i chórki oraz wyróżniająca się partia perkusji tworzą jedną, spójną całość. Ale żeby nie było tak kolorowo to wściekłość musi się znów pojawić. Bløødshøt to szybki numerek z sekcjami krzyczących i piszczących linii gitarowych. Brzmi wręcz bardzo oldschoolowo. Røtten jest niejako jego kontynuacją i charakteryzują się świetnymi zmianami tempa i gęstym basem. 


Dochodzimy już do końca tej muzycznej podróży. Terminus to kolejna, trzecia i ostatnia już konceptualna przerwa, która w cudowny sposób wprowadza nas do absolutnie oszałamiającego spinającego klamrą całość Arrøws In Wørds Frøm The Sky. Pamiętam, gdy po pierwszym odsłuchu tego albumu wracałem do tej kompozycji po kilka razy. Jest niezwykle majestatyczna i emocjonalna. Od czystego, emocjonalnego początku po intro tego riffu. Harmonijne wokale są obłędne, a refren oszałamiający. No, i jedna z najlepszych solówek gitarowych na tym albumie. Tak kończy się ten album. 


Płyta zapewne podzieli fanów. Nie ma wątpliwości, że pojawią się malkontenci, którzy zaczną wylewać swoje żale, że to nie jest drugi Burn My Eyes czy przełomowy The Blackening. Chcielibyście, aby stali w miejscu i robili wszystko na jedno kopyto? To ewolucja, kolejny skok do przodu. Zawsze powtarzam, że jak zespół nie zrobi jakiegoś eksperymentu, nie pójdzie krok dalej to zwyczajnie ulegnie stagnacji. Machine Head zrobili ten krok, pozostając zarazem nadal tym Machine Headem sprzed trzech dekad. Płyty słucha się znakomicie, płynnie i bez żadnego poczucia ckliwości czy nudy. Szczególne brawa należą się za świetnie opowiedzianą historię tych dwójki bohaterów walczących z traumą życiową. Øf Kingdøm And Crøw spokojnie mógłby się znaleźć obok takiego arcydzieła jak he Blackening czy bardzo dobrego debiutanckiego Burn My Eyes. Nie przegapcie!😊








Bartas✌

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...