sobota, 24 września 2022

Szerz prawdę i zatrzymaj wojnę! Relacja z koncertu Pearl Jam. 14 lipca 2022r., Tauron Arena Kraków.

No, i koniec lata. Jesień się zaczęła. Chciałoby się zaśpiewać za Czesławem Niemenem mimozami jesień się zaczyna. Myślę, że to bardzo dobry moment, by podsumować najlepsze - tego lata - wydarzenia muzyczne, koncertowe i festiwalowe. O festiwalach przeczytacie niebawem w specjalnym wydaniu naszego Muzycznego Zwierza, który ukaże się pod koniec września tego roku. Ja w dniu dzisiejszym chciałbym pochylić się nad relacją z najważniejszego dla mnie koncertu tego lata i tego roku. Koncertu niezwykle wyczekiwanego, przekładanego dwukrotnie przez tego cholernego COVIDa, który nie odpuszczał - Pearl Jam. Początkowo relacja z tego niesamowitego wydarzenia miała się znaleźć w Muzycznym Zwierzu, w wydaniu po festiwalowym. Uznaliśmy wspólnie z Szefową naszej Redakcji, że to już troszkę przedawniona sprawa (a chcemy być raczej na bieżąco z muzycznymi wydarzeniami), więc lepiej będzie jak owa relacja wyląduje na moim blogu. Tak więc niniejszym czynię to w ramach podsumowania letnich koncertów. 

Był to mój drugi koncert w życiu tego zespołu i drugi raz dokładnie w tym samym miejscu, bo w Krakowskiej Tauron Arenie 14 lipca 2022 roku. Cztery lata przyszło nam czekać na kolejne spotkanie z zespołem. Ale było warto, o czym za chwilę się przekonacie. Występ był zupełnie inny pod wieloma względami od poprzedniego w 2018 roku. Mój odbiór koncertu również był inny. Na pierwszym nie załapałem się na miejsce na płycie i musiałem zadowolić się miejscem na trybunach, bardzo daleko w górze. Na tegorocznym - dzięki uprzejmości znajomej - miałem miejsce na płycie bardzo blisko sceny. Zespół Pearl Jam ma to do siebie, że potrafi pod wieloma względami zaskoczyć swoich fanów. Było jednak jasne na długo przed koncertem, że ten spektakl, zaledwie kilkaset mil od granicy z Ukrainą, będzie mocno zabarwiony cieniem wojny. 


Około godziny 21:45 muzycy weszli na scenę. Ed powitał nas krótkim Good evening. Po czym zespół otworzył swój koncert rewelacyjnym Sometimes, który również otwiera album No Code. Ta kompozycja nie ma z pozoru jakiegoś ognia, ale jest kapitalnym wejściem i we wspomnianą płytę i w klimat koncertu. Chwilę później zabrzmiał Porch, który zwykle grany jest na półmetku ich występów. No, ale taki jest właśnie Pearl Jam - nieprzewidywalny. Muzycy byli naprawdę w świetnej formie. Gitarzysta Mike McCready złapał to świństwo kilka dni wcześniej, więc zmuszony był biedaczysko do grania w maseczce. Eddie Vedder z kolei był nieźle rozgadany tego wieczoru. Po skończonym utworze Porch zaczął swój pierwszy speech: Nie zagramy w miejscu tak ważnym na światowej scenie, jak w miejscu, w którym gramy dzisiaj wieczorem. Być zaproszonym do zagrania w miejscu, tak blisko konfliktu zbrojnego… trudno znaleźć słowa. Poza wojną na Ukrainie jest gigantyczna pieprzona tragedia dla całej planety. Po czym dodał: Putin, idi na chuj! Pomyślałem wtedy: Dzięki, Eddie, na Was zawsze można liczyć!


Po tym pierwszym i krótkim, ale jakże bardzo treściwym przemówieniu, zespół zaserwował nam niesamowitą serię killerów (starszych i nowszych), bardzo wpływowych. W pierwszej kolejności zeppelinowy Quick Escape z najnowszego albumu Gigaton. Kompozycja coraz lepiej wychodzi im na żywo, a tego wieczora grupa świetnie połączyła ją z Dissident, tworząc duet o tematyce ucieczkowej (dedykacja dla uchodźców Ukrainy). Po mile przyjętym przeze mnie Buckle Up, Ed prosi nas, byśmy dla własnego bezpieczeństwa cofnęli się dwa kroki w tył. Nie zabrakło Even Flow, w którym Mike zagrał zajebistą solówkę. Kompozycje z najnowszego krążka grupy zagościły tego wieczora jeszcze kilka razy, w tym moja ulubiona i katowana do porzygu - Seven O’Clock. Przy Immortality płakałem jak bóbr, nawkurzałem się na wszystkich moich wrogów przy Corduroy i wyskakałem ostro przy Jeremy. Boże, jaki piękny set!


"Szerz prawdę i zatrzymaj wojnę!"

Specyfiką Pearl Jam jest to, że przez te ponad dwie godziny wlewają w Twoje serducho hektolitry nadziei, że będzie dobrze. Stajemy się wtedy jedną Pearl Jam Family. Przetrwamy to wszystko razem, bo razem jesteśmy silni i możemy więcej. To nie jest zespół, który wyjdzie, zagra i pójdzie w pizdu. Oni dbają o nas, fanów. Eddie Vedder to nie Roger Waters. Nawet jeśli się z czymś z nim nie zgadzasz to nie każe Ci wypierdalać do baru. Nienawidzi za to kłamstwa i hipokryzji polityków. I im co najwyżej każe spieprzać! 🖕Bo ZAWSZE stoi za podstawowymi prawami człowieka! Przeciwko jakiejkolwiek chorej wojnie. Przed równie bardzo wyczekiwanym przeze mnie Unthought Known, Vedder wygłosił kolejne ważne przemówienie: Mieć mikrofon to znaczy mieć odpowiedzialność. Internet to forma mikrofonu — kiedyś można tam było szukać i publikować muzykę, świetnie się przy tym bawić. Dziś Internet to narzędzie wojny, które jest wykorzystywane do tego, by nami manipulować. Rób, co możesz, by szerzyć prawdę. Szerz prawdę. Zatrzymaj wojnę! 


Podziękowania za pomoc Ukrainie.
Energia nie schodziła z muzyków. Once został zagrany z jeszcze większą wściekłością, niż w roku 2018, a Whoever Said podkręcił atmosferę roześmianego od ucha o ucha Eddiego, który wypatrzył z samej góry dobrze bawiącego się fana. Nie zabrakło także koncertu życzeń. Pięknie bowiem zabrzmiał Hard To Imagine. Z tego jeśli dobrze pamiętam (a jeśli źle to proszę mnie w komentarzu poprawić) był to pierwszy raz od czasu koncertu Third Man Records w 2016 roku! Zaś utwór Rearviewmirror zakończył pierwszą część tego niezwykłego koncertu. Ale jeszcze troszkę smaczków przed nami. Jak już wspomniałem, zespół zawsze dba o swoich fanów. Historia lubi się powtarzać. W roku 2018 utwór Elderly Woman Behind The Counter In A Small Town został zagrany twarzą do tych, którzy nie widzieli sceny. Eddie nazwał ich wtedy background singers. Nie inaczej było także i w tym roku. Zespół również zagrał tyłem do nas, a przodem do tych, co byli z tyłu, dziękując. Po prostu dziękując za to, że są. Ale nie tylko im.

Can't find a BETTER BAND!😍
Koncert był - jak już wspomniałem - dedykowany Ukrainie. Po zawsze przyjemnie brzmiącym utworze Smile, Ed podziękował także wszystkim lokalnym organizacjom, którzy przyczynili się do pomocy uchodźcom z Ukrainy, ze szczególnym uwzględnieniem stowarzyszenia Zupa Dla Ukrainy. Nie miałem najmniejszych wątpliwości jaki utwór zostanie im zadedykowany - Better Man. Teksty Pearl Jam mają to do siebie, że można je interpretować na różne sposoby, zależnie od sytuacji. Tekst utworu nie jest wcale taki kolorowy. Better Man to opowieść o dziewczynie/kobiecie będącej w związku z toksykiem. Ale nie obchodzi od niego, bo boi się, że nikogo sobie nie znajdzie, nikt jej nie pokocha. Może też liczy na to, że on się zmieni. That's why she'll be back again. Jednak kontekst może być też inny - nie znajdziesz takich drugich lepszych ludzi, którzy pomogą innym ludziom.

Nieubłaganie zbliżamy się do końca koncertu. Wykonanie River Cross, który zamyka album Gigaton, kompletnie rozłożyło mnie na łopatki. A do tego wszystkiego cały stadion - na prośbę Eda - zamienił się w tysiące światełek. Ludzie zapalili latarki w swoich telefonach. Sfilmowałem ten moment swoim telefonem, ale niestety… dokument zginął w telefonie w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale to było coś, czego nie zapomnę do końca życia.

Keep On Rockin' In The Free World
Pojawiła się ukraińska flaga na plecach Veddera. Dwa ostatnie utwory to Alive oraz Keep On Rockin’ In The Free World. Długi i bardzo konkrety bis. Zabrakło znów mojego ukochanego Blacka oraz świetnego, choć kontrowersyjnego jak na Pearl Jam, Dance Of The Clairvoyants. No, ale nie można mieć przecież wszystkiego. Już na samo zakończenie Eddie przedstawia cały zespół w tym gościa, określając go jako bardzo skromnego, siedzącego gdzieś z tyłu - Josha Klinghoffera, byłego muzyka Red Hot Chili Peppers. Siebie zaś przedstawił jako kolesia, który tego wieczoru wypił najwięcej wina. I dodał: Ok, miejmy nadzieję, wkrótce znowu to zrobimy, ale w międzyczasie, każdy dzień jest krytyczny. Będziemy myśleć o Was. Ta część kraju, ta część planety. Oczywiście z pamięcią w naszych sercach i umysłach, będziemy myśleć o pozytywnych sprawach. Zawsze będziecie mieli nasze wsparcie. Planeta jest wdzięczna. Kochamy Was! Zespół opuszcza scenę, ale Ed zostaje jeszcze chwile. Jest szczęśliwy i uśmiechnięty, macha nam i dziękuje. I my też dziękujemy Tobie, Eddie, i reszcie. Będę za Wami bardzo tęsknić. Już tęsknię. Bartas✌
.

niedziela, 18 września 2022

Iść pod prąd! Rzecz o albumie "Opvs Contra Natvram" grupy Behemoth.

 

Z czym się może kojarzyć zespół Behemoth? Pewnie “przeciętnemu Kowalskiemu” (nie obrażając nikogo o tym najbardziej znanym w Polsce nazwisku) z Nergalem, który spalił Biblię na koncercie, a nieco później był na ustach wszystkich plotkarskich portali za sprawą związku z Dodą. To nieco troszkę sprawiło, że wyszedł z tego metalowego undergroundu, w którym nieprzerwanie siedział od roku 1991, czyli od samego powstania Behemotha. O Nergalu pisałem jakiś czas temu na swoim prywatnym facebookowym wallu. Bywa z nim różnie. Są momenty, gdy totalnie odlatuje i nie do końca rozumiem czemu mają służyć te jego prowokacje. Ale są też momenty, gdy mam ochotę mu zwyczajnie polać, bo gada facet naprawdę sensownie. W tym roku na Woodstocku, jako projekt Me And That Man, walnął taką gadkę, że podpisuję się pod nią wszystkimi czterema kończynami: stop wojnom (w tym w Ukrainie), stop ograniczaniu praw kobiet do decydowania o własnym ciele czy też stop mieszaniu się kościoła katolickiego w nasze prywatne życie, decyzje i wybory. Zawsze jednak podobała mi się ich muzyka. Jest naprawdę na światowym poziomie. 16 września 2022 nakładem wytwórni Nuclear Beast ukazał się dwunasty studyjny album Behemotha zatytułowany Opvs Contra Natvram. Krążek, jak się za chwilę przekonamy, jest jednym z najbardziej elitarnych dzieł do tej pory. Wyprodukowany przez sam zespół i zmiksowany przez Joe Beressiego (odpowiedzialnego za płyty takich grup jak Nine Inch Nails, Tool, Queens Of The Stone Age oraz Alice in Chains) oferuje nam, słuchaczom, nową jakość i kilka ciekawych smaczków. Skonstruowali dźwięk wcześniej nietknięty, inspirowany ucieleśnieniem buntu, indywidualną i niezachwianą autoekspresją, ukształtowaną przez światopogląd literacki. Lider grupy, wspomniany już Nergal, ujawnił, że zawartość liryczna krążka jest pójściem pod prąd. Dotyczy to negatywnych wartości, moralności i etyki w popkulturze oraz sytuacji, które mogą mieć bardzo szkodliwy wpływ na każdego z nas.


Krążek promował kilka singli, takich jak: Ov My Herculean Exile, Off To War!, The Deathless Sun oraz Thy Becoming Eternal. Otwieracz Post Gods Nirvana wprowadza nas w klimat albumu. Przekonujemy się, że będzie na tym albumie więcej melodii, ale także tych wszystkich elementów, z których zasłynął Behemoth. Odgadując poprawnie, kolejny numer Malaria Vulgata nie bierze jeńców. Wokal Nergala jest ostry, ekspresyjny, z pasją i mega podekscytowany, co wyraźnie słychać w partiach wokalnych. Tempo jest przyspieszone, gdy bębny i gitary uderzają na wszystkie strony. Neo-Spartacvs jest bardzo ciężki. Tempo podskakuje miejscami, utrzymując rytm z bitami, a gitara basowa jest mocno wyeksponowana. Disinheritance sprowadza nas z powrotem w black metalową aurę i daje tym niesamowitą frajdę, ale Once Upon A Pale Horse to już jakaś kompletna ewolucja w karierze Behemotha. Gdy pierwszy raz słuchałem tego utworu, to moja głowa radośnie kiwała w rytm powtarzającego się, bardzo oryginalnego riffu. Wokal Nergala jest niesamowicie mocny, a uczucie nostalgii jest niezaprzeczalne. Cechą charakterystyczną albumu jest doskonała sekcja rytmiczna. Tu każdy instrument po prostu brnie do przodu i rozbija wszystko, co stanie mu na drodze. Riffy, które odbijają się od obu gitar, podkreślają doskonałą muzykalność, wznosząc grupę na absolutny szczyt. Album zamyka utwór Versvs Christvs, który totalnie uzależnia i hipnotyzuje swoją aurą.

Behemoth ewoluuje muzycznie, nadal pozostając tym Behemothem, jakiego poznali fani ponad 30 lat temu - ostry jak brzytwa, bezkompromisowy i ciężki. Nie stoi przy tym w miejscu, nie gra oklepanych tematów, szuka inspiracji we współczesności, co czyni go bardziej świeżym. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to jeden z najwybitniejszych wydawnictw tego roku i jeden z najlepszych dokonań tej kultowej grupy. Bardzo gorąco polecam😈









Bartas✌

sobota, 10 września 2022

Apokaliptyczny obraz człowieczeństwa przytłoczonego plagą. Megadeth ich nowy miażdżący "The Sick, The Dying... And The Dead!"

 

Megadeth to wielka legenda thrash metalu i nie da się tego faktu podważyć. Niestety od czasu albumu Youthanasia z 1994 roku Mustaine i spółka nie wydali naprawdę bardzo dobrej i równej płyty. Światełkiem w tunelu był album Dystopia z roku 2016, który wyprowadził Mustaine’a na właściwe tory. Jednak kilku niedociągnięć i wpadek się doszukałem. Zrezygnowany postawiłem na “rudego” krzyżyk. Najnowszy, szesnasty w karierze Megadeth, krążek zatytułowany The Sick, The Dying... And The Dead! utwierdził mnie w przekonaniu, że był to błąd. Warto im dać jeszcze szansę. Dlaczego? Bo to powrót do wielkiej formy z początków lat 90-tych. Ale po kolei. Album został nagrany w domowym studio Dave'a Mustaine'a z koproducentem Chrisem Rakestrawem. Przez prawie cztery dekady “rudzieleć” stał się prawdopodobnie największym gitarowym bohaterem dla metalowców na całym świecie. Jego gra na gitarze jest tak złożona, pełna przyciągających uwagę haczyków, wirtuozerskiego szatkowania i nietypowych struktu. Jest to nadal dostępna, ale i ciężka muza. Wraz z gitarzystą Kiko Loureiro, perkusistą Dirkiem Verbeurenem i basistą Stevem DiGiorgio, nowe wydawnictwo Megadeth zawiera wszystkie atrybuty zespołu.


Album rozpoczyna się kompozycją tytułową charakteryzującą się złowieszczym gitarowym arpeggio, które nabiera pary, a następnie wybucha optymistyczną bitwą riffów między Mustaine'em a Loureiro. W warstwie lirycznej Mustaine maluje apokaliptyczny obraz człowieczeństwa przytłoczonego plagą. You can’t mask the fragrance of death in their beds - śpiewa lider Megadeth. I wygląda na to, że nikt nie jest bezpieczny przed tą plagą. Rich or poor, they’re dragged through the streets - ciągnie dalej. Kompozycja o dżumie dymienicznej została napisana jeszcze przed pandemią koronawirusa, ale nie można oddzielić jej nawiedzonych obrazów od tych, które pojawiały się w newsach w ciągu ostatnich dwóch lat. Wokal Mustaine’a z biegiem lat stał się bardziej głębszy. Wiek swoje zrobił i nie uderza już w tak wysokie tony, nie ma już takiego samego warczenia, ale to nie szkodzi. Ma nieco bardziej groźny, a jego stonowane wokale kładą nacisk na muzykę.


Najbardziej wyróżniającym się utworem na albumie jest Night Stalkers. Zwrotki są napędzane szybkim atakiem bębna taktowego Verbeurena i hiperszybkim alternatywnym kostkowaniem Mustaine'a. Po czym zwalnia do brutalnego chuchnięcia w refrenie. Kompozycja wypełniona jest po brzegi haczykami, smaczkami i nawet ten rapowany werset gościa o ksywie scenicznej Ice-T nie psuje klimatu. Tym razem apokaliptyczne obrazy mają militarny posmak, z wzmiankami o Black Hawks i ryczących silnikach, które powodują trzęsienie ziemi, wstrząsy i konwulsje. Mamy także kawałek Soldier On. To taki hymn o średnim tempie, który maluje wojskowe obrazy. Mustaine w nim śpiewa z pełnym zaangażowaniem: Marching off to war, everyone can see they’re paralyzed with fear. Warczące gitary świetnie budują refreny, które kontrastują dudniące rytmy z szybkimi zagrywkami prowadzącymi, pełnymi wznoszących się i opadających podciągnięć. Rewelacja! Najbardziej wpadającym w ucho numerem (niemal przebojowym i radiowym) jest Mission To Mars. Nie jest zły, bardzo przyjemnie się słucha. Celebutante to wysokooktanowy thrash, który w warstwie lirycznej uderza w narcystycznych celebrytów, podczas gdy Junkie, pełen znakomitych riffów, traktuje o nadużywaniu różnych alchemicznych substancji. Album zamyka znakomita antywojenna kompozycja We’ll Be Back, w której Mustaine pokazuje, jak konflikty zbrojne odczłowieczają żołnierzy. Zwłaszcza w tym wersach: No time for remorse over unclaimed remains / It's just flotsam and jetsam, and it's circling the drain. Można? Można! Panie Waters, bierz pan przykład z młodszego kolegi. The Sick, The Dying… And The Dead być może nie ma tak epickiego klimatu jak choćby Rust In Peace czy Countdown To Extinction, ale jest to zdecydowanie powrót do ich najlepszych czasów. Nowy krążek Mustaine’a i ekipy od początku do końca oferuje niesłabnącą intensywność i ujście do kierowania gniewu i lęków świata spustoszonego przez pandemię, wojnę, zmagania gospodarcze w krzyki i headbanging wraz z nieco fikcyjnymi opowieściami Mustaine'a o tym samym. Nie warto było stawiać na rudzielcu krzyżyka. To powrót do wielkiej formy sprzed trzydziestu lat. Pozycja bardzo przeze mnie polecana😊 Bartas✌

środa, 7 września 2022

Osobista lękowa nawigacja. Muse i ich nowy krążek "Will Of The People"

Jestem fanem zespołu Muse od dobrych 15 lat. Największą ich inspiracją muzyczną jest grupa Queen, co w bardzo dużym stopniu sprawia, że na każdą kolejną płytę brytyjskiego tria czekam jak na prezent gwiazdkowy. Ten powstały w roku 1994 zespół wyrósł na artystów, którzy nie tylko odnieśli wielkie sukcesy, ale potrafili być bardzo różnorodni muzycznie (jak ich i moi najwięksi idole). Pierwsze ich nagrania to rock alternatywny, czasem z elementami rocka progresywnego. Albumem Black Holes And Revelation zaskoczyli kompozycją o bardzo pustynnym brzmieniu Knights Of Cydonia oraz  bardzo popowym Starlight. Z płyty na płytę zaskakiwali coraz bardziej. Kiedy w 2009 roku ukazała się płyta Resistance ja przepadłem całkowicie. Zakochałem się w tym albumie od pierwszego przesłuchania, a największe wrażenie zrobił na mnie utwór United States Of Eurasia / Collateral Damage - iście Queenowski z pięknym zakończeniem Nocturne Es-dur, Op.9 No.2 naszego Frycka Chopina. Wcale nie gorszy był 2nd Law, który zawierał tak świetne kompozycje jak Madness, Explorers, Panic Station, Prelude/Survival czy kompozycja tytułowa w dwóch częściach. Album Drones, wydany w 2015, wymagał ode mnie większego wsłuchania się, ale w rezultacie okazał się naprawdę dobrym albumem. Kompletnie natomiast nie przekonał mnie ich przedostatni krążek z 2018 roku - Simulation Theory. Mało spójny i zbyt pompatyczny. 26 sierpnia 2022 roku Brytyjczycy wydali swój dziewiąty w karierze album - Will Of The People. Jak jest tym razem?


Krążek zawiera 10 kompozycji. Został nagrany w prywatnym studiu Matta Bellamy'ego, Red Room w Santa Monica w Kaliforni, a w także w słynnym londyńskim Abbey Road, gdzie nagrywali Beatlesi. Album ukazał się nakładem wytwórni Warner, która chciała z początku, aby zespół nagrał płytę z największymi przebojami. Zamiast tego Muse zdecydowali się stworzyć zestaw zupełnie nowych nagrań o jak największym potencjale przebojowości. Im udało się to, ale tym za moment. Teksty zaś zostały zainspirowane - jak stwierdził Bellamy - rosnącą niepewnością i niestabilnością na świecie […], ponieważ zachodnie imperium i świat przyrody, które przytuliły nas od tak dawna, są naprawdę zagrożone. Tę Wolę Ludu Matt nazwał osobistą nawigacją wywołaną przez lęki


Album otwiera utwór tytułowy Will Of The People, który brzmi łudząco podobnie jak The Beautiful People Marilyna Mansona. I to nie tylko dlatego, że słowa brzmią podobnie, ale też dlatego, że piszcząco dominujące gitary oraz rytm jest niemal jak przez kalkę. Jest to świetne wejście w klimat i żywię nadzieję, że pan Manson nie wniesie sprawy do sądu o plagiat. Chwilę później mamy bardzo wpadający w ucho Compliance, który zaczyna się od refrenu. Synthpopowy, z dużą ilością elektroniki i bardzo znaczącym tekstem - Bellamy, przyjmując rolę światowych rządów, przywódców lub innych instytucji, śpiewa o tym, że koniec bólu jest bliski, a brudna robota zabawkowych żołnierzy (czyli zwykłych obywateli) jest konieczna, aby zostać uratowanym. Singlowy Liberation skradł moje serce z uwagi na przepiękny fortepian, podniosłe wokalizy w tle, które przypominają…Queen. Matt - mimo nieprzeciętnej skali głosu - nie sili się naśladować Freddiego, ani też zbliżyć się do niego w jakimś stopniu (bo któż by mógł? nikt!). Śpiewa bowiem swoim głosem i stylem. Choć jakieś tam techniki od Fredka przemycił. Won’t You Stand Down to solidna dawka rocka i jeden z najlepszych momentów na albumie. Kompozycja z łatwością pasowałaby do Absolution z nieco mniej industrialnym zacięciem na początku. Ghosts (How Can I Move On) to piękna fortepianowa ballada, którą w bardzo minimalistyczny sposób niesie fortepian i wspaniały głos Matta Bellamy'ego, dzięki czemu mocno redukuje on swoje ekstrawagancje i dostarcza to, co jest chyba najbardziej uduchowione w jego wykonaniu. Znakomicie słucha się You Make Me Feel Like It’s Halloween. To mieszanka wybuchowa wpływów disco, organów Draculi i gitarowej solówki, która brzmi jakby ją grał…sam Brian May. Smaku do wszystkiego dodaje zmysłowy falset Matta w refrenie. Jeśli komuś zaś jeszcze mało solidnej dawki rocka, niech odpali sobie kompozycję Kill Or Be Killed, który swoimi pętlami przypomina nieco Bliss. Synth rockowa ballada Verona to klimatyczny utwór z wokalnym eskapizmem. Euphoria przywodzi na myśl dwa pierwsze albumy The Killers, zwłaszcza ze względu na sposób, w jaki śpiewa tu Bellamy. Album zamyka potężny killer w postaci kompozycji We Are Fucking Fucked. Tak, jesteśmy popieprzeni. Nie ma tu żadnej ironii z podniesionymi brwiami, ani kompromisów. Cały utwór jest grany niezwykle prosto, ale szczerze i zaangażowaniem. A Matt Bellamy uroczyście opowiada nam o wirusach, tsunami i tym podobnych, zanim przejdzie do wojen światowych i skonkluduje, że jesteśmy popieprzeni.


Czytałem wiele niezbyt pochlebnych recenzji na temat tej płyty. Jestem całkowicie odmiennego zdania. Już po pierwszym przesłuchaniu ciężko było mi się od niej uwolnić. To tylko 38 minut muzyki, a zlatuje niczym z bicza strzelił. I rzeczywiście - te kompozycje mają ogromną szansę stać się przebojami, bo każdy z nich jest niemal singlowy. Masz też momentami wrażenie jakbyś gdzieś już je słyszał, a jednak jest to coś nowego i świeżego. Coś, co rzuca zespół Muse na wyższy poziom. Will Of The People śmiało można postawić obok takich dokonań jak Black Holes And Revelation, Resistance czy The 2nd Law. Gorąco polecam😍 Bartas✌

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...