wtorek, 29 września 2020

Warto czasem być pozerem. Stone Temple Pilots i ich debiut "Core"

Lata 91 - 92 były cudowne w muzyce. A ileż klasyków wyszło czasem jednego i tego samego dnia i roku. 24 września 1991 roku światło dzienne ujrzały aż trzy klasyczne wydawnictwa:
Nevermind Nirvany, Badmotorfinger Soundgarden oraz Blood Sugar Sex Magik Red Hot Chili Peppers. Wczoraj minęło 28 lat od wydania Back To The Light solowego debiutu Briana Maya, a dzisiaj 28 lat od wydania Dirt Alice In Chains i tyle samo od wydania debiutanckiej płyty Core zespołu Stone Temple Pilots. O Dirt już dziś napisałem. Grzechem byłoby też nic nie napisać o Core. Historię zespołu Stone Temple Pilots przedstawiałem pokrótce przy okazji recenzji najnowszego albumu zatytułowanego Perdida, więc nie będę się za bardzo rozwodził. Jeśli ktoś chce poczytać tę krótką historię, coby wiedzieć o czym piszę, to odsyłam moich Czytelników do tego posta i zwyczajnie przejdę do płyty. 

Zespół trafił do studia wraz ze słynnym producentem Brendanem O’Brienem, który współpracował między innymi z Pearl Jam czy z Brucem Springsteenem. I kiedy wyszła ta debiutancka płyta Core trafiła na trzecie miejsce listy Billboard 200 dzięki takim singlom jak Sex Type Thing, Plush i Wicked Garden, Które do dziś pozostają podstawą rockowego radia. Wkrótce jednak zespół spotkał się ze znaczną reakcją krytyków i grunge’owych purystów, którzy uważali, że zespół był wykreowaną wizją wytwórni płytowych tylko po to, by na tym zarobić. Jeszcze inni posądzali o kopiowanie Pearl Jam. Z perspektywy czasu to porównanie okazało się niesprawiedliwe, ponieważ ich brzmienie było unikalne i nawiązywało typowo do lat 70-tych i wpływów glam rocka czy psychodeli. Poza tym … umówmy się… Scott Weiland nie należał do artystów-introwertyków, jak Eddie Vedder, Kurt Cobain, Chris Cornell czy Layne Staley. Owszem, Vedder robił show, łaził po rusztowaniach, uprawiał akrobacje na koncertach, ale to nie było typowe rockowe gwiazdorstwo. Scott chciał być bogiem rocka w pełnym tego słowa znaczeniu jak Robert Plant, Mick Jagger czy Steven Tyler. Wniósł do tego gatunku coś nowego - energię seksualną  


Core to zdecydowanie najlepsza płyta w dorobku Stone Temple Pilots. Liczba sprzedanych płyt mówi sama za siebie. Ośmiokrotna platyna. No, i utwory. Praktycznie brak słabych punktów. Sex Type Thing to świetne gitarowe granie, które nieźle daje po uszach i wokal Weilanda, który sięga niemałych nut. Wicked Garden pięknie kołysze, a refren dość mocno wpada w ucho. Z jakim przejęciem i ładunkiem emocjonalnym Weiland śpiewa wersy: Can You see just like a child? Can you see just what I want? Can I bring you back to life? Are you still alive? A potem ten wbijający w ziemię refren burn, burn! Z kolei Plush to drugi singiel promujący. Weiland napisał go po przeczytaniu artykułu prasowego o kobiecie, która została znaleziona martwa w San Diego. Struktura akordów piosenki została zainspirowana zamiłowaniem Roberta DeLeo do muzyki ragtime. Weiland powiedział również, że tekst piosenki jest metaforą nieudanego związku


Ale Core to jest coś więcej niż tylko hity, które fani znają i kochają. Pamiętajmy, że zespół próbował odtworzyć konceptualny album na wzór swoich idoli rockowych, wstawiając różne eksperymentalne przerywniki. Mamy choćby No Memory - gęsty gitarowy i basowy riff. Jest też półtoraminutowy Wet My Bed, gdzie słychać wkurwionego na swoją dziewczynę Scotta szukającego fajki. Nawet jeśli jest to poza i pastisz to zrobiony z ogromnym smakiem. Uwielbiam osobiście Naked Sunday, gdzie zespół umiejętnie eksperymentuje z zacinającymi się gitarami i z lekka funkowym metrum perkusyjnym. Creep to akustyczny singiel z bardzo znanym wersem w refrenie: I'm half the man I used to be. Przypomina się Yesterday Beatlesów, prawda? Jednakże jednym z najlepszych i najbardziej niedocenianych utworów jest Crackerman. Utwór, który prawdopodobnie najlepiej reprezentuje Stone Temple Pilots w ich niedalekiej przyszłości. W sumie to już nie grunge, a glam rock. Potwornie miażdżące riffy i bębny, ale i melodia. To stało się znakiem rozpoznawczym Scotta. Zwłaszcza na koncertach. To śpiewanie na przemian raz przez mikrofon, a raz megafon. Pełzanie niczym wąż boa, farbowane włosy, aksamitna koszula, okulary przeciwsłoneczne marki Jackie Ohh. Nie, to już nie brzmienie Sceny Seattle.


Debiutancki album Core to cała kwintesencja Stone Temple Pilots. Wnieśli coś absolutnie nowego i świeżego, a jednocześnie oddali hołd swoim muzycznym bohaterom. Starali się też znaleźć swoje miejsce w muzycznym krajobrazie rządzonym przez Wielką Czwórkę. Wraz z Core, STP położyło podwaliny pod karierę, która będzie bardziej eksperymentalna muzycznie i odnosząca sukcesy. Warto być czasem pozerem.










Bartas✌

Ku przestrodze. Alice In Chains - i ich wiekopomny "Dirt"

O zespole Alice In Chains pisałem już na łamach mojego bloga przy okazji przypadającej w tym roku trzydziestej rocznicy wydania pierwszej ich płyty
Facelift, może nie tak znakomitej i ponadczasowej jak tej, o której dzisiaj chcę napisać, ale myślę, że wartej wspomnienia. Myślałem także o tym czy nie zostawić sobie wspomnienie o drugiej płycie, czyli Dirt na jakąś inną bardziej huczną okazją. Po gruntowanym namyśle i zachętą niektórych moich Czytelników, stwierdziłem jednak, że bez sensu czekać dwóch kolejnych lat do trzydziestej rocznicy wydania. Można ją przedstawić teraz, więc niniejszym to czynię. Płyta Dirt, czyli drugi album grupy Alice In Chains, dziś kończy 28 lat. To album niezwykły pod wieloma względami. Ci, którzy mnie znają na tyle dobrze to wiedzą, że epoka grunge jest tą epoką w muzyce, którą ja, jako mały chłopiec, przeżywałem na żywo i jest dla mnie niezwykle ważna. Także i w życiu codziennym. Pamiętam też doskonale, gdy Mama kupiła mi na rynku łazarskim w Poznaniu kasetę Dirt. Pamiętam też jak dużo w Radiowej Trójce o niej mówili. Ech, te czasy już nie wrócą. Pozostała muzyką, którą zawsze już będziemy mogli się cieszyć. Dlatego pozwólcie, że w niniejszym poście przywołam nieco wspomnień i ducha tamtych czasów, opowiadając co nieco o tej płycie. Czy jesteście gotowi? Zaparzcie sobie kawy lub herbaty i zapraszam do lektury.


Producentem albumu był Dave Jerden, który pracował nad ich pierwszym albumem Facelift. Bardzo podziwiał głos i teksty nieodżałowanego Layne’a Staleya oraz riffy gitarowe Jerry'ego Cantrella. Przed wydaniem albumu znany był już singiel Would?, którego wyprodukował Rick Parashar i pojawił się ów singiel on na ścieżce dźwiękowej do filmu Singles w 1992 roku. Wrócę jeszcze do niego. Nagrywanie albumu nie zajęło zespołowi dużo czasu, albowiem rozpoczęło się wiosną roku 1992. Konkretnie precyzując to nagrania trwały od kwietnia do lipca 1992 roku w Eldorado Recording Studio w Burbank w Kalifornii, London Bridge Studio w Seattle oraz One on One Studios w Los Angeles. Dirt został zarejestrowany podczas zamieszek w Los Angeles, które wybuchły po uniewinnieniu czterech funkcjonariuszy złapanych na monitoringu podczas bicia nieuzbrojonego czarnego kierowcy Rodneya Kinga. Zamieszki rozpoczęły się pierwszego dnia nagrania. Zespół oglądał telewizję, gdy ogłoszono werdykt za incydent. Jerry Cantrell był w sklepie i kupował piwo, gdy przyszedł mężczyzna i zaczął plądrować to miejsce. Cantrell również utknął w korku i zobaczył, jak ludzie wyciągają się z samochodów i biją. Zespół próbował uciec z miasta bez odniesienia obrażeń, podczas gdy LA protestowało przeciwko brutalności policji. Zabrali ze sobą wokalistę Slayera (Slayer, kurwa!) Toma Arayę i udali się na pustynię Joshua Tree na cztery lub pięć dni, aż sytuacja się uspokoiła, po czym wrócili do studia i zaczęli nagrywać album.


Podczas nagrywania albumu Staley chwilę wcześniej wyszedł z odwyku i niestety … znów zaczął brać heroinę. Wyszedł stamtąd na własną rękę czytając książkę The Bad Place autorstwa autora horrorów Deana R. Koontza. Miał też niemałą spinę z producentem, Davem Jerdenem, czując do niego niechęć. Producent zalecał wokaliście wielokrotnie, by ten stawiał się na sesje nagraniowe czysty i trzeźwy. Jerden powiedział później: Najwyraźniej Layne wkurzył się na mnie podczas sesji do Dirt. Ale jaka ma być moja praca jako producenta? Wyprodukować płytę. Za to mi płacą, a nie za bycie przyjacielem Layne’a. Jak się okazało wokalista nie był jedyną osobą w zespole tkwiącą w nałogu. Perkusista Sean Kinney i basista Mike Starr również zmagali się z uzależnieniem od alkoholu.


Dave Jerden zrobił świetną robotę uzyskując słynne brzmienie gitar na albumie, łącząc trzy różne wzmacniacze - przedwzmacniacz Bogner Fish dla niskich częstotliwości, Bogner Ecstacy dla średnich częstotliwości i wzmacniacz Rockman Headphone dla wysokich częstotliwości. Teksty piosenek pisane były głównie podczas trasy, a materiał jest mocniejszy, niż Facelift. Zespół dużo szukał duchowości podczas nagrywania, jest tu wiele intensywnych uczuć. Jak przyznał Cantrell: Zajmujemy się naszymi codziennymi demonami poprzez muzykę. Wszystkie trucizny, które gromadzą się w ciągu dnia, oczyszczamy, kiedy my grać . Zażywanie narkotyków było głównym i centralnym tematem lirycznym na albumie. Szczególnie utwory takie jak Sickman, Junkhead i God Smack odnoszą się do używania heroiny i jej skutków. Staley ujawnił, że album jest częściowo konceptualny i zawiera podstawowe dwa tematy. Pierwszy dotyczy radzenia sobie z czymś w rodzaju osobistej udręki i zamętu, jakie robią narkotyki, aby złagodzić ten ból, a potem dochodzi do wniosku, że narkotyki nie były i nie są sposobem na złagodzenie tego bólu. Drugi temat Layne opisał jako bolesne relacje i związki z ludźmi. Co ciekawe Staley wyraził później żal z powodu lirycznej treści niektórych piosenek na Dirt, wyjaśniając: Pisałem o narkotykach i nie sądziłem, że pisząc o nich jestem niebezpieczny lub nieostrożny ... Nie chciałem, aby moi fani myśleli ta heroina była fajna. Ale wtedy fani podeszli do mnie i pokazali mi kciuki, mówiąc mi, że są naćpani… Nie chciałem, by tak było.


Ciemność zawsze była częścią zespołu. Niemniej jednak zawsze był optymizm. Nawet w tym najgorszym gównie, w jakim tkwił zespół. Dirt nie jest zachętą typu zobacz, jakie to wszystko fajne. To przestroga. Grupa w tamtym czasie dużo o tym ze sobą rozmawiała, co się działo i w tym zawsze był element ocalały - triumf nad ciemniejszymi elementami bycia istotą ludzką Cantrell powiedział magazynowi RIP w 1993 roku, że nie wszystkie teksty zawierają odniesienia do narkotyków. Muzyk nie uważał utworu Sickman za zły. Myślał, że więcej kłopotów będzie z Junkhead i Godsmack. Te piosenki są umieszczone w kolejności na drugiej stronie longplaya od Junkhead do Angry Chair nie bez powodu: ponieważ opowiada historię. A historia ciekawa, choć smutna i ku przestrodze. Zaczynasz od naprawdę niewinnej postawy, jak w utworze Junkhead. Narkotyki, seks i rock’n’roll to świetna zabawa. Następnie jednak kminisz, że … hej, ale chyba jednak nie o to w tym wszystkim chodzi. Jak powiedział Cantrell: Często używam tego wyrażenia, ale ma to dużo sensu: naprawdę łatwo jest umrzeć; naprawdę ciężko jest żyć. Życie wymaga dużo odwagi. Nie trzeba wiele odwagi, żeby umrzeć. Te pięć numerów i Sickman są jedynymi, którzy mówią o tego rodzaju mentalności. Reszta wcale nie jest taka. Rain When I Die to piosenka dla dziewczynki. Jest na nim dużo rzeczy. Duża część to opowieść i tak ma być. Czasami jest to przytłaczające i nieprzyjemne, może niepokojące, ale dlatego wszystkie te piosenki są razem. Nawet jeśli jest to niepokojące, nie jest to coś, czym nikt inny nie musi się martwić ani sposób, w jaki ktoś inny musi żyć swoim życiem. W notatkach z kolekcji zestawów Music Bank z 1999 roku, Cantrell wymienił Junkhead i God Smack jako najbardziej otwarcie uczciwe piosenki o używaniu narkotyków.


Widzimy, że nie tylko problem narkotyków. Mamy na płycie też utwór Them Bones, który traktuje o śmiertelności ludzkiej. W gruncie rzeczy to optymistyczny utwór, nieco momentami sarkastyczny, ale w dużym stopniu chodzi w nim o radzenie sobie z przemijaniem. Wszyscy kiedyś umrzemy. I zamiast się bać i rozmyślać należy po prostu cieszyć się chwilą, żyć tu i teraz, czerpać z życia to, co najlepsze, wyciskać jak cytrynę, jak to tylko możliwe. To jak lekarstwo. Członkowie rodziny Cantrella umierali w młodym wieku, więc artysta zawsze miał na tym punkcie jakąś fobię. Them Bones to próba odłożenia złych myśli na bok i przesłanie: Wykorzystaj to, co zostało, i wykorzystaj to dobrze! Inne teksty takie Dam That River powstały po walce, jaką Jerry stoczył Seanem Kinneyem. Perkusista rozbił słoik kawy nad jego głową. Jest też Rain When I Die, który traktuje o dziewczynach Cantrella i Staleya. Wspomniany już Sickman zrodził się po tym, jak Staley poprosił Cantrella, aby napisał mu najbardziej chorą melodię, najbardziej chorą, mroczną, najbardziej popieprzoną i najcięższą rzecz, jaką [Cantrell] mógł napisać. Rooster z kolei został napisany przez Jerry’ego dla swojego ojca, który służył podczas wojny w Wietnamie, a jego pseudonim z dzieciństwa brzmiał kogut. Jest to początek procesu uzdrawiania wzajemnych relacji ojca i syna. Zaś utwór tytułowy Dirt Staley powiedział, że napisał piosenkę do pewnej osoby, która w zasadzie skopała mój tyłek. Mamy też 43 sekundowy Iron Glad. Powstał z gitarowego riffu, autorstwa Cantrella, co irytowało pozostałych członków zespołu, więc stworzył piosenkę (dodając odniesienie do Iron Man Black Sabbath) i obiecał, że nigdy nie zagra ponownie riff gitarowy, chociaż utwór jest odtwarzany jako muzyka intro na koncercie. Na wokalu występuje gościnnie Tom Araya ze Slayera. Właściwie to udziela głosu. Hate To Feel i Angry Chair zostały skomponowane wyłącznie przez Staleya, który również grał na gitarze w obu utworach. Cantrell wyraził dumę widząc, jak Staley rozwija się jako autor tekstów i gitarzysta. Down In A Hole został napisany przez Cantrella dla swojej długoletniej dziewczyny Courtney Clarke. Mówił o niej tak: Utwór Down In A Hole osobiście jest w mojej trójce. To o mojej wieloletniej miłości. To rzeczywistość mojego życia, ścieżka., jaką wybrałem. Trudno nam obojgu zrozumieć ... że to życie nie sprzyja dużym sukcesom w długotrwałych związkach. Album zamyka wspomniany przeze mnie na początku singlowy numer Would? Został napisany przez Cantrella jako hołd dla jego przyjaciela i nieżyjącego już wokalisty Mother Love Bone, Andrew Wooda, który zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków w 1990 roku. Cantrell powiedział, że piosenka jest także skierowana do ludzi, którzy wydają osądy.


Muzyka, muzyką. Teksty tekstami. Jednak myślę sobie, że to, co na zewnątrz też jest dość istotne, a więc okładka. Intrygująca? No, jak większość albumów, o których piszę. To zawsze przykuwa uwagę i przeważnie zawsze składa się w jedną spójną całość. Przedstawia bowiem kobietę pochowaną w popękanym pustynnym krajobrazie. Zdjęcie wykonał Rocky Schenk. Okładka albumu przedstawia kobietę do połowy pochowaną w popękanym pustynnym krajobrazie. Okładkę sfotografował Rocky Schenck, który również stworzył obraz wraz z dyrektorem artystycznym albumu, Mary Maurer. To był pomysł zespołu, aby nagą kobietę na wpół pochować na pustyni dla tej osłony, i mogłaby być martwa lub żywa. Zespół omówił jak to wszystko ma być. Wkrótce potem Schenck zaczął casting. Przesłał zdjęcie modelki i aktorki Mariah O'Brien. To był strzał w dziesiątkę. Sesja miała miejsce w studiu Schencka w Hollywood 14 czerwca 1992 roku pod nadzorem perkusisty Seana Kinneya. Po ośmiogodzinnej sesji zdjęciowej O'Brien poszła do łazienki i zostawiła perukę zatopioną w ziemi. Schenck następnie zrobił kilka zdjęć, które później wykorzystano w zestawie remasterowanym w 2009 roku. Przez wiele lat fani wierzyli, że modelka na okładce to Demri Parrot, ówczesna dziewczyna Staleya, ale Schenck ujawnił Revolver Magazine w 2011 roku, że dziewczyna to Mariah O'Brien, z którą wcześniej pracował nad okładką Spinal Singiel Tap Bitch School. Magazyn opublikował również zdjęcia zza kulis z sesji z udziałem O'Brien. W wywiadzie dla kanadyjskiego magazynu M.E.A.T. w grudniu 1992 Layne Staley powiedział o okładce: Ta okładka albumu ... lubię nazywać ją „zemstą”. Piosenka Dirt została napisana dla pewnej osoby, która w zasadzie zakopała mój tyłek, więc kobieta na okładce albumu jest w pewnym sensie portretem tej osoby, która jest wessana w błoto (śmiech), zamiast mnie. Zdjęcie jest jej wypluwanym obrazem, a to nawet nie było zaplanowane. Właściwie byłem z tego powodu bardzo zły, kiedy pierwszy raz to zobaczyłem - ona też nie jest z tego powodu zadowolona (śmiech). To było naprawdę niesamowite.

Album ukazał się 29 września 1992 roku i szturmem osiągnął szczyt, plasujac się na szóstym miejscu listy Billboard 200 i był notowany przez 102 tygodnie. Dirt przyznał Alice In Chains międzynarodowe uznanie, a album uzyskał czterokrotny status platyny w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie oraz statusu złota w Wielkiej Brytanii. Mimo, iż album porusza tematy niesamowicie ciężkie i mroczne jest albumem jednak optymistycznym i niosącym przesłanie ku przestrodze. Niesamowite, że już tyle lat podbija moje serce, Za każdym razem odkrywam w nim coś nowego. Niesamowite jest to ile, ile Layne wkładał emocji w nagranie albumu, choć - jak pisałem - czysty nie był. Już kiedyś pisałem, że jego wokal i teksty ściskają bardzo mocno słuchacza za gardło. Myślisz sobie: taki talent i jakie demony musiały w nim siedzieć. Teksty niech pozostaną przestrogą, a muzyka - pokrzepieniem duszy. Pozycja obowiązkowa. Wstyd nie znać i nie mieć!






Bartas✌




poniedziałek, 28 września 2020

Światełko w tunelu. Brian May i jego solowy debiut "Back To The Light"

Tego Pana przedstawiać chyba nikomu nie trzeba, prawda? Człowiek-legenda i czołówka najlepszych gitarzystów rockowych świata. Członek legendarnej grupy Queen (tak, tej mojej ukochanej), autor takich przebojów jak We Will Rock You, Hammer To Fall, Who Wants To Live Forever?, The Show Must Go On (choć Freddie w tekst też miał wkład, ale nie jest autorem całości) czy I Want It All. Z wykształcenia doktor astronomii (obronił doktorat po 38 latach), wielki fan filmów science fiction (w tym Star Wars w przeciwieństwie do Freddiego, który nie znosił Gwiezdnych Wojen) i wszelkich nowinek technicznych; selfie sticków itp. Panie i Panowie! Mr Brian Harold May. Oklaski gorące dla tego Pana. No, dobrze, ale dlaczego dzisiaj w wspominam o nim? Ano dlatego, że dzisiaj mija 28 lat, odkąd Brian wydał swój pierwszy pełnowymiarowy solowy album, nad którym - w przeciwieństwie do swoich kolegów - pracował bardzo, ale to bardzo długo. Jeśli jesteście zainteresowani tym, jak on powstał - zapraszam do lektury.


Jak już wspomniałem album był nagrywany dość długo, ale muzyk doszedł do wniosku wydania, gdy przyszłość Queen była wątpliwa. Nagrał więc serię dem, które uważał za nieodpowiednie dla Queen we wczesnych latach 80-tych (otwierający album The Dark nagrano podczas sesji do Flash Gordon oraz My Boy, przeznaczony na album Hot Space, ale odrzucono obie). Gitarzysta zaczął bardzo poważnie podchodzić do sprawy we wczesnych miesiącach 1988 roku, gdy Freddie odnosił sukcesy z divą operową Montserrat Caballe, zaś Roger powołał do życia zespół The Cross. Brianowi zajęło sporo czasu, bo miał wystarczająco dużo materiału, a poza tym nie było konkretnego kontraktu, wydawcy, muzyk po prostu nie chciał robić niczego pod presją. 


Sesję odbywały się z przerwami w latach 1988 - 1992, głównie w domowym studiu Briana, Allerton Hill w Surrey, ale także w znanych miejscach Mountain, Sarm East i Townhouse Studios oraz w Mono Valley i Marcus Studios. Podczas pierwszych sesji w 1988 roku May miał sześć spośród dwunastu piosenek, które znalazły się na albumie, a były to: Back To The Light, Too Much Love Will Kill You, I'm Scared, Last Horizon, Let Your Heart Rule Your Head i Rollin 'Over, podczas gdy pozostałe pięć piosenek zostało nagranych w latach 1991 i 1992. 


Do nagrania albumu Brian zaprosił swoich przyjaciół. Na perkusji w utworach w Back To The Light, Love Token, Resurrection, Nothin 'But Blue, I'm Scared i Driven By You gra nieodżałowany Cozy Powell (zginął w wypadku samochodowym 5 kwietnia 1998, Brian dedykował mu swój drugi album Another World), zaś w Let Your Heart Rule Your Head i Rollin 'Over - Geoff Dugmore. Na basie u utworach Back To The Light, Let Your Heart Rule Your Head, Just One Life i Rollin 'Over usłyszeć możemy Gary'ego Tibbsa, zaś w Love Token i I'm Scared - Neila Murraya. Brian nie zapomniał także o starym, dobrym przyjacielu z zespołu Queen - Johnie Deaconie - który pięknie zagrał na basie w przepięknym utworze Nothin 'But Blue. Jest też Mike Moran, który gra na fortepianie w Love Token oraz Rollin 'Over, a także na instrumentach klawiszowych w przecudownym Last Horizon. Zaś w Resurrection, Nothin 'But Blue i The Dark za parapetami stanął Don Airey, z bardzo bogatym muzycznym CV, obecnie występujący z grupą Deep Purple. W Let Your Heart Rule Your Head słyszymy chórki w wykonaniu Suzie O'List i Gilla O'Donovana. Słowa do utworu Resurrection napisał Brian, zaś muzykę skomponował wraz z Cozym Powellem i australijskim gitarzystą Jamiem Pagem (nie mylić z tym z Led Zeppelin) 


Pierwsze oznaki życia pojawiły się latem 1991 roku, kiedy koncern motoryzacyjny Ford zaczął emitować nową falę reklam (tu) z piosenką, która brzmiała niezwykle jak Queen. Fani natychmiast byli oburzeni, jak to często bywa, i zastanawiali się, kto był oszustem; zapytano i odkryto, że była to rzeczywiście nowa piosenka Briana. Zarząd Queen podał ołówkiem datę wydania singla na 25 listopada 1991 roku. Kiedy tę datę podano, kilka miesięcy wcześniej, Freddie był u kresu życia, a Brian - wiedząc już od dawna co dzieje się z Przyjacielem - zastanawiał się czy to aby dobry moment, by się tak lansować. Przyjaciel z każdym dniem odchodzi, a on jakby nigdy nic ma sobie wypuścić singla z przebojowym potencjałem. Freddiemu bardzo spodobał się utwór. Powiedziano mu o wątpliwościach kolegi, ale Freddie, jak to Freddie - zawsze mający w zespole na uwadze innych, nie tylko siebie - powiedział: Powiedzcie mu, żeby to wypuścił. Czy mógłby mieć lepszy rozgłos? Niezależnie od sentymentów Freddiego, Driven By You został opóźniony o tydzień i szybko podbił brytyjskie listy przebojów wskakując na szóste miejsce. Przy okazji Freddiego warto tu też odnotować jeden bardzo ważny fakt: wspomniałem na początku o tym, że kompozycje Briana nie pasowały do Queen. Ale czy wszystkie? Otóż nie! Utwór Headlong z mojego ukochanego albumu ever Innuendo przeznaczony był właśnie na Back To The Light. Jednak, gdy Bri pewnego dnia usłyszał w studiu jak śpiewa go Freddie natychmiast zmienił koncepcję, a reszta zespołu zaakceptowała pomysł. 


Droga do wydania albumu była długa i kręta. Back To The Light, długo oczekiwany debiutancki solowy album Briana, został wydany 28 września 1992 roku wraz z singlem Too Much Love Will Kill You (którego premierowe wykonanie można było usłyszeć 20 kwietnia 1992 na koncercie The Freddie Mercury Tribute, a później w zmienionej wersji z wokalem Freddiego na Made In Heaven) oba trafiły do pierwszej dziesiątki na swoich listach przebojów, z albumem na 6. miejscu, a singlem na 5. miejscu. (W Stanach Zjednoczonych album osiągnął nawet 159 miejsce na liście przebojów, z dodatkowym utworem Driven By You) Dwa kolejne single - utwór tytułowy, # 19 UK i Resurrection, # 33 - zostały wyodrębnione z albumu, chociaż głównym punktem zainteresowania była światowa trasa koncertowa Briana, kiedy po raz pierwszy zagrał solo na żywo wraz przyjaciółmi. Zespół nazywał się The Brian May Band - Brian na wokalu i gitarze, Cozy Powell na perkusji, Neil Murray na basie, Spike Edney na klawiszach, Mike Caswell na gitarach oraz Maggie Ryder, Miriam Stockley i Chris Thompson na chórkach - zadebiutowali 1 listopada, 1992, w Buenos Aires, z pięciodniową trasą koncertową po Ameryce Południowej. Zanim w lutym zespół trafił do Ameryki Północnej, Caswell, Ryder, Stockley i Thompson zostali zastąpieni przez Jamiego Mosesa na gitarach oraz Cathy Porter i Shelley Preston na chórkach, co było składem, który utrzymałby się na stałym poziomie w pozostałą część roku.


Solowa twórczość Briana może nie ma takiego potencjału jak twórczość grupy Queen, ale … to przecież Brian May. Marka i nazwisko. Nie da się obok tej płyty przejść obojętnie. Jeśli nie poznałeś, Czytelniku, tej płyty to radzę bardzo dobrze szybko nadrobić zaległości. Pokazał tym albumem, że ma wiele ciekawych pomysłów na muzykę. Zawsze mówił, że miota się między hard rockiem, a balladami. To właśnie słychać na tym albumie. Back To The Light to próba znalezienia światełka w tunelu. Wielka gwiazda, wielkie nazwisko, wspaniała gitara. Ale to człowiek taki, jak my, którego życie, los nie oszczędza. Rozpad pierwszego małżeństwa, śmierć ojca, a potem … w tę listopadową noc … śmierć Przyjaciela. Kumulacja wszystkiego. Czy można inaczej wyrazić ten ból jak przez muzykę. To album pełen emocji, momentami rzeczywiście smutny, ale … niosący przesłanie, że zawsze warto wrócić do światła i żyć. Pomimo nieobecności najbliższych, ukochanych osób. Gorąco polecam.








Bartas✌


piątek, 25 września 2020

Piekło-niebo, czyli wędrówki po zakamarkach ludzkiej duszy. Deftones - "Ohms".


Bardzo lubię Deftones i prawdę powiedziawszy, gdybyście mnie zapytali o ulubioną płytę tej amerykańskiej pochodzącej z Sacramento grupy, to miałbym problem. Around The Fur to absolutny majstersztyk. Przypominają mi się czasy podstawówki, miałem ten album na kasecie. Już wtedy piorunujące wrażenie na mnie zrobił. White Pony służył jako opus magnum zespołu i wielki wyraz intencji przekraczania nu-metalu, włączania klawiszy i nadawania atmosfery wpływom w muzyce zwanym shoegaze. Później był Diamond Eyes (w 2010 roku), który stał się swego rodzaju albumem powracającym do życia zespołu po śmierci basisty Chi Chenga. Grupa była wtedy też na granicy rozpadu. Oba albumy są szalenie różnymi płytami, ale oba mają wspólny charakter, który pragnie udowodnić swoją głębię i długowieczność.. Poza tym Deftones są niezwykle konsekwentni pod względem jakości produkcji i można argumentować, że grupa nigdy tak naprawdę nie wypuściła złego albumu. Wychodząc z pandemii niczym feniks z tlących się popiołów, Deftones wypuszcza swój pierwszy album od czterech lat. Nagle... rok 2020 wcale nie okazuje się być taki zły. OK, to wciąż gówniany rok, ale teraz trochę lepiej. Płyta jest ich dziewiątym studyjnym albumem obejmującym 32-letnią karierę, a tytuł jej to Ohms.


Już pierwszy utwór na płycie pokazuje, że będzie to podróż do krańców naszej egzystencji. Gdzieś między niebem a piekłem. Te utwory mają ciekawą analogię z obecnym globalnym krajobrazem. Cięższe sekcje malują obraz zbliżającej się zagłady, podczas gdy delikatniejsze elementy dają promyk nadziei. Nastrojowe intro, Genesis, rozwija się. Jest niczym apokalipsa. Ostre jak brzytwa riffy  Stephena Carpentera eksplodują na brzęczących padach Franka Delgado, a mocne połączenie basu i perkusji Abe Cunninghama i Sergio Vegi stanowi podstawę kolosalnego pejzażu dźwiękowego. Wokale Frontmana Moreno zmieniają się w zależności od nastroju. Genesis osiąga zawrotny szczyt, gdy Moreno mówi: We're everywhere / No need to return / I can show you where No need to return / I can show You. Już czujemy, że będzie to świetna płyta


W Ceremony, splecionym pomiędzy nasyconymi riffami i uderzającymi bębnami inspirowanymi dubem, Moreno w tajemniczy sposób mówi nam, że „To wszystko jest iluzją”, a dzięki pięknej zmianie akordów wokal jest szczególnie marzycielski. Urantia pokazuje bardziej zabawną stronę Deftones. Po kąśliwym wstępie na gitarze, piosenka nabiera prawie, że kołysanki, ale prawda jest taka, że nigdy nie możemy być pewni tego czy za chwilę coś nie jebnie z grubej rury. Taka już natura Deftones. Error to najbardziej chwytliwy i przebojowy numer na płycie. Przypomina nieco Nine Inch Nails. The Spell Of Mathematics zabiera nas w spiralną podróż w dół i z powrotem do znacznie ciemniejszych terytoriów. Zawiera efekty znane z filmów science fiction. Pompeji to poezja przerywana brutalnie ciężkim refrenem. Dźwięki rozbijających się fal i płaczu mew zamykają utwór, zanim syntezator w stylu Bladerunnera prowadzi nas do szalonego The Link Is Broke. Tutaj, jak opętany, wokal Moreno brzmi jeszcze bardziej niepewnie; krzyczy: I'm filled up with true hatred (...) No, that don't work / You would swear you're why I am here / That don't mean nothing / There's nothing wrong


Paranoiczny i roztrzęsiony Radiant City powala refrenem i jestem przekonany, że świetnie wypadnie na koncertach. Headless nieco zwalnia, zanim przejdziemy do ostatniego utworu, Ohms - futurystycznego mistrzowskiego heavy metalu. Ale w tej całej brutalności jest niezwykłe piękno, delikatność. Słuchając go masz wrażenie jakbyś oglądał jakiś dobry apokaliptyczny film. Producentem płyty jest Terry Date. Współpracował z zespołem przy pierwszych czterech albumach. To najlepszy wybór muzyków. Znakomita płyta. Płyta. Po jej wysłuchaniu mam chrapkę na koncert, gdy wreszcie wszystko naprawdę wróci do normy. Z chęcią bym poszedł, bo nigdy nie byłem. Myślę, że album ten uszczęśliwi starych fanów i bez wątpienia przyniesie zespołowi masę nowych. 






Bartas✌


wtorek, 22 września 2020

Odepchnąć Niebo. Nick Cave - urodzinowo.

Pisałem, że dzisiaj będą dwa wpisy poświęcone dwóm różnym artystom. Pierwszym był David Coverdale, a drugim jest … Nick Cave ze swoim zespołem The Bad Seeds. Nicka Cave’a bardzo cenię już od wielu lat. To muzyczny kameleon, który niczym David Bowie, zmieniał swój styl. Sporo tragedii też przeszedł, między innymi uzależnienie od narkotyków czy śmierć swojego dziecka, o czym dał wyraz w ostatnim, pięknym, choć wydawać mogłoby się monotonnym albumie Ghosteen. Jednakże nie nad tą płytą chciałbym się pochylić, wspominając twórczość Nicka (choć może kiedyś ją opiszę), ale na płycie, która ukazała się siedem lat temu i wgniotła mnie w fotel od pierwszego przesłuchania. Pamiętam, że ostatni raz takie uczucie towarzyszyło mi, gdy słuchałem chyba najlepszej płyty Nicka Cave’a Let Love In z 1994 roku. Przypominam sobie, że dostałem ją na kasecie od Dziadków na Mikołajki I w sumie od tej płyty zaczęła się moja przygoda z tym artystą. Ale nie o niej chcę dziś opowiedzieć. A o jakiej? Ano o Push The Sky Away, czyli o piętnastym studyjnym albumie muzyka, wydanym 18 lutego 2013 roku.  


Album został nagrany w La Fabrique, czyli w studiu nagraniowym mieszczącym się w XIX wiecznej rezydencji w Saint-Rémy-de-Provence we Francji .Został wyprodukowany przez Nicka Launaya, który pracował nad trzema poprzednimi albumami studyjnymi artysty: Nocturama (2003), Abattoir Blues / The Lyre of Orpheus (2004) i Dig, Lazarus, Dig !!! (2008) - oraz dwa albumy studyjne Grindermana. Do zespołu wróci Barry Adamson, po raz pierwszy od czasu Your Funeral ... My Trial, albumu wydanego w 1986 roku. Piosenki na krążku zostały napisane w ciągu dwunastu miesięcy i uformowały się w skromnym notatniku prowadzonym przez Cave’a. Według artysty piosenki ilustrują wpływ Internetu na znaczące wydarzenia, chwilowe mody i mistycznie zabarwione absurdy oraz kwestionują, jak moglibyśmy rozpoznać i przypisać wagę temu, co jest naprawdę ważne.


Album otwiera utwór We Know Who U R. Jest złowieszczy i skąpo naszkicowany, jak szeptana groźba. The Bad Seeds tworzą migoczący krajobraz dźwiękowy odbijających się echem bębnów i miękkich klawiszy niczym kołysanka, podczas gdy Cave żałośnie intonuje, że nie ma potrzeby wybaczać. Rezonujące, eliptyczne teksty o płonących drzewach i poczerniałych dłoniach tworzą tak lynchowską aurę cichego horroru, że rzuca cień na nieskrępowaną w inny sposób piękność następnego utworu. A tym kolejnym jest Wide Lovely Eyes, będąca tęsknym pożegnaniem niż romantyczną propozycją. Natychmiast znajduje swój kontrapunkt w Water’s Edge. Jeśli to pierwsze dotyczy miłości, drugie przedstawia pożądanie. Metaliczny basowe dudnienie przypominające The Mercy Seat grany na płaczących skrzypcach, których smutne zawodzenie przekazuje jakąś niemającą słów nędzę. Poezja Cave'a znajduje tutaj genialny, brutalny wyraz, gdy opowiada historię o zwierzęcej seksualności, lubieżnie opisując nogi szeroko otwarte na świat, jak Biblia otwarta do przebicia. Jak mistrz horroru, Cave docenia, że ​​najpotężniejszy terror tkwi w tym, co niewidoczne, z pierwotną mocą zawartą w jego sugestiach dotyczących przemocy. Słychać nawet echa wrzeszczących strun Psycho w żałobnym We Real Cool. Moim ukochanym utworem na albumie i chyba punktem centralnym  jest Jubilee Street. Jednak nie jest to najdziwniejszy szczegół liryczny na albumie pełnym surrealistycznych obrazów. Mermaids to rozkosznie rozbrajający dwuwiersz, który wciąga od pierwszego przesłuchania. Podobnie, przy każdym syku prymitywnych insynuacji pojawia się błysk czystego piękna - w tym przypadku transcendentny utwór tytułowy, czyli Push The Sky Away jest jedną z najlepszych melodii, jakie Cave kiedykolwiek napisał. 


Piękna muzyka, ale i piękna okładka. Zdjęcie na okładce pokazuje Cave’a otwierającego okiennicę, aby oświetlić swoją nagą żonę, Susie Bick. Zdjęcie wykonała Dominique Issermann w sypialni pary. Odbywała się tam wówczas sesja zdjęcia dla magazynu o modzie, dla której Bick była modelką. Muzyk asystował żonie przy sesji i został poproszony przez panią fotograf o otwarcie okiennic, by wpuścić troszkę więcej światła. Żona Nicka była w trakcie przebierania się i … w była nago, gdy Cave otwierał okiennice. Issermann świetnie uchwyciła tę scenę, a para była zadowolona z efektów. Po konsultacji z kolegami z zespołu i jego biurem zdecydowali się użyć go jako okładki albumu.


Cóż. Jak na swój wiek Cave nie jest chyba najstarszym weteranem rocka, który wciąż produkuje potężną, aktualną muzykę. Ale w przeciwieństwie do większości jego rówieśników, muzyk wydaje się nie wykazywać oznak wygodnego osiedlenia się na skalnym firmamencie, ani nawet kompromisu. To dziwny testament, ale mimo wszystko świadectwo tego, jak mało Cave złagodniał od czasu swoich słynnych hucznych urodzin prawie 30 lat temu, że może nadal śpiewać o dziewczynach trzęsących tyłkami jak choćby na Water's Edge i nie wywoływać wstydu u Słuchacza. Jednocześnie Push The Sky Away to album, gdzie nie ma żadnych łatwych gestów i oklepanych gotyckich obrazów. Wyciąganie wniosków o artyście, który nagrywa muzykę od wczesnych lat siedemdziesiątych XX wieku, jest ryzykownym wnioskiem, ale w Push The Sky Away, albumie wypełnionym porywającą ciemnością przesiąkniętą momentami jaskrawego światła, Cave moze stworzyć swoje definiujące stwierdzenie. Gorąco polecam! Wszystkiego najlepszego, Nick! 🍻🍰








Bartas✌


Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...