piątek, 27 listopada 2020

W uduchowionej ekstazie. Coś się kończy, coś zaczyna. 50 lat "All Things Must Pass" George'a Harrisona

Dzisiaj znowu zajmiemy się starociami. Albowiem 27 listopada 1970 roku George Harrison wydał swój wiekopomny album
All Things Must Pass. Pół wieku po premierze pozostaje zagadką, na przemian ekscytującą i wyczerpującą. Niezwykle epicki w swoim i triumfujący w swoim sukcesie, potrójny album byłego muzyka The Beatles zaskoczył fanów swoim religijnym podtekstem i dźwiękowym minimalizmem przy współpracy z przeróżnymi artystami pod wodzą twórcy oraz producenta Phila Spectora. Wydany w roku, w którym Beatlesi powiedzieli sobie Let It Be, Bye bye, rozstajemy się, album Harrisona był czarnym koniem. Wbrew oczekiwaniom ten cichy beatles miał najwięcej do powiedzenia, osiągnąwszy największy z nich wszystkich sukces.

Jego piosenki zawsze urzekały przejrzystą szczerością i kunsztem. Gdy Lennon i McCartney byli niemalże fabryką hitów, Harrison we wczesnych latach spędził udosonalając swoje umiejętności gry na gitarze. Nawet jednak po tak ogromnym sukcesie A Hard Day’s Night twórczość Harrisona była skromna. Początkowo ograniczona przez jego własną powściągliwość, a później przez płodne tempo Johna i Paula. Stawał się coraz lepszym kompozytorem, a takie perełki jak While My Guitar Gently Weeps czy Something stały się jego szczytowym osiągnięciem i po dziś - zdaniem wielu fanów - są w ścisłej czołówce najważniejszych utworów w katalogu Czwórki z Liverpoolu. 


Tam gdzie jego koledzy pisali i śpiewali o sprawach sercowych, Harrison pisał o sprawach ducha. Jego fascynacja muzyką indyjską, słyszalna już w Love You To  na albumie Revolvera czy Within You, Without You na sławetnym sierżancie Pieprzu, wprowadziła go w hinduski mistycyzm, pasję, która zapewniła pożywienie tabloidów podczas flirtu Beatlesów z Maharishi Mahesh Yogi. To, co okazało się ulotne dla pozostałych trzech, okazało się trwalsze dla Harrisona. Osiem z siedemnastu piosenek, które składają się na pierwsze dwie płyty długogrające w zestawie, było wyraźnych w swoim religijnym zapale. Najbardziej znanym utworem o tym charakterze jest My Sweet Lord. To był pomysł Phila Spectora, by wydać go na singlu promującym płytę. Harrison był jednak początkowo bardzo sceptyczny, że jego hymn do hinduskiego Boga może stać się przełomowym hitem. Jednak fani szybko potwierdzili przekonanie Spectora. Piosenka była numerem jeden na szczytach list przebojów w USA, w Wielkiej Brytanii i w całej Europie. Numer urzeka już samym brzmieniem gitary. Autor wyraża pragnienie zobaczenia swojego boga twarzą w twarz, a chórek śpiewa najpierw Alleluja, a potem Hare Kryszna czy inne hinduskie wezwania. To zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy ilekroć tego słucham. Utwór - jak wspomniałem - stał się wielkim hitem, ale przysporzył też problemów Harrisonowi. Został on posądzony o plagiat hitu Chiffons z 1963 roku He's So Fine. Jednak autor, odpowiadają na zarzuty powiedział, że jako inspirację dla melodii użył nie objętego prawami autorskimi chrześcijańskiego hymnu Oh, Happy Day.


George Harrison i Eric Clapton
Na tym albumie Harrison nie tylko sięgnął szczytu swoich kompozytorskich umiejętności, ale również gitarowych technik. Wyprzedził tym lata świetlne dokonania w macierzystym zespole. Mało tego - jego ciągoty do R&B w Stanach Zjednoczonych skłoniły go do podpisania kontraktu i wyprodukowania płyt Billy'ego Prestona i Doris Troy dla wytwórni Apple. Co ważniejsze, przyciągnęła go społeczność zespołu The Band (zespół o nazwie zespół) oraz niesamowita pasja, którą dzielił wraz ze swoim przyjacielem, który mu przeleciał żonkę - Erikiem Claptonem. To wszystko wpłynęło na ich decyzję o dołączeniu do europejskiej trasy koncertowej Delaney & Bonnie and Friends w 1969 roku. To właśnie Delaney Bramlett namówił Harrisona, by dopracował swoją technikę slide, którą udoskonalił poza jej zwykłą oś country bluesa, nadając jej bardziej elegancki, bardziej melodyjny smak. Krótkie wakacje doprowadziły do ​​rekrutacji Claptona i całej piątki muzyków z zespołu Friends na sesje All Things Must Pass. Dołączyła do nich także śmietanka gigantów rocka tamtego okresu, w tym Ringo Starr, Dave Mason, Gary Wright, Gary Brooker, Alan White, Klaus Voormann, Pete Drake i wszyscy czterej członkowie Badfinger, a także Billy Preston i co najmniej dwie niewymienione przyszłe gwiazdy, Peter Frampton i Phil Collins.

Wiele aranżacji obejmowało etos słynnej Ściany Dźwięku Phila Spectora, łącząc perkusję, zmasowane gitary i klawisze oraz wspierające chórki w dźwiękowych juggernautach, słyszanych przez kaniony echa. W swoim najbardziej nieokiełznanym podejściu poraża tępą siłą, najbardziej rażąco w numerze Wah Wah, blitzkriegu brzęczących gitar, dudniących bębnów, ryczących rogów i skandowanych chórów wokalnych, które z pewnością przygniotły igły do czerwieni konsoli nagrywającej. Końcowy miks jest tak gęsty instrumentalnie, że dochodzi do przesterowania. Sam Harrison miał podobno konflikt w swoich początkowych reakcjach na ten utwór, pierwszy nagrany na potrzeby projektu. Gdzie indziej symfonia osiągalna dzięki liczebności jest zarządzana skuteczniej What Is Life bardziej elegancko wykorzystuje swoją orkiestrową siłę ognia, wycofując zwrotki, aby pozwolić swoim wiodącym wokalom odetchnąć, a następnie dodać waltornię i chóralne fanfary, aby podkręcić radosne refreny. Awaiting On You All dzieli tę samą równowagę energii przyspieszenia tempa, ale bardziej bezpośrednio zagłębia się w religijny podtekst. Otwarte medytacje Harrisona obejmują trzy złowieszcze piosenki, ryzykowne w kontekście świeckiej płyty rockowej, które udaje mu się wykonać w stonowanych aranżacjach. Isn't It A Pity, zawierający dostojny wykaz ludzkich niepowodzeń, to najdłuższy wokalny utwór na albumie trwający ponad siedem minut, powtórzony w drugiej wersji później w zestawie.


George Harrison i Bob Dylan
Wpływ na całą aurę płyty mieli nie tylko Maharishi, Phil Spector czy The Band. Warto tu także wspomnieć o niezaprzeczalnie wielkiej ikonie muzyki, jaką jest Bob Dylan. Panowie spotkali się w Woodstock w roku 1968. Współpraca przyszłych Wilburysów zaowocowała powstaniem dwóch utworów - otwierajacy album
I’d Have You Anytime i If Not For You. Sam Dylan także zamieścił ten drugi na swoim albumie New Morning jako otwieracz. 

Myślę, że sukces tej płyty niewątpliwie wynikał z pewności siebie zdobytej podczas produkcji dwóch wcześniejszych albumów instrumentalnych, a jego chęć współpracy poza twórczością Beatlesów przełożyła się na skalę i imprezową atmosferę sesji projektu. To, że uznał jego znaczenie jako swojego pierwszego solowego oświadczenia jako wokalisty, autora tekstów i producenta, skłoniło go do zaangażowania się w zremasterowaną i rozszerzoną wersję ukończoną rok przed śmiercią. Płyta jest absolutnym arcydziełem i wstyd jej nie mieć i nie znać. Przy okazji pozdrawiam tutaj swojego młodszego kolegę Przemka, który jest zakochany w tym albumie. Również prowadzi bloga i jestem pewien, że nie przepuści okazji, by również dziś coś o tym albumie napisać.








Bartas✌

2 komentarze:

  1. Super ze napisales o tym albumie. Uwielbiam go i jego My sweet lord. Niesamowity mial glos ten Beatles. Tego albumu moge sluchac i sluchac.

    OdpowiedzUsuń
  2. Harrison, to ikona, oddałeś mu wszystko co należne. Pieknie Bartek 😉

    OdpowiedzUsuń

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...