sobota, 21 października 2023

Kamienie dalej się toczą. The Rolling Stones powraca po 18 latach z fenomenalnym albumem "Hackney Diamonds".


Chciałoby się powtórzyć za kultowym Kaźmirzem Pawlakiem: Nadejszla wiekopomna chwiła. 18 lat czekania, nie licząc pojedynczych singli i płyty z coverami Blue & Lonesome wydanej w 2016 roku. I w końcu mamy najnowsze dzieło Stonesów zatytułowane Hackney Diamonds. Teraz w głowach wielu fanów i sympatyków rodzi się pytanie: czy po tak długim czasie te toczące się od 6 dekad kamienie będą zdolne utrzymać oczekiwany od nich poziom? Czy jednak lepiej wrócić do zamierzchłych czasów i słuchać ich najbardziej klasycznych dzieł? To dwa pierwsze pytania, na które odpowiedź wszyscy czekają. Cóż, odpowiedź jest jasna i rozstrzygająca: tak, Hackney Diamonds nie tylko nie zawodzi, ale pod wieloma względami utrzymuje, a nawet poprawia produkcyjnie poprzednie dokonania grupy. I w tym miejscu uważam, że należy przy tym zwrócić uwagę na trzy podstawowe czynniki. Po pierwsze, choć nie mam wątpliwości, co do tego, że ocalili coś z tysięcy godzin nagrań fragmentów innych płyt, słychać, że na tym krążku jest sporo świeżego i nowego materiału, który został skomponowany na potrzeby tego wydawnictwa. Ta świeżość przenika całą atmosferę Hackney Diamonds. Po wtóre, doskonała współpraca z producentem Andrew Wattem, który był w stanie nadać brzmieniu Stonesów nowy, współczesny sens, zachowując jednocześnie niezmienioną istotę ich brzmienia oraz osobowości. I wreszcie po trzecie - ten sam poziom wymagań wobec siebie, jaki grupa narzuciła sobie, w pełni świadoma, że znajduje się w punkcie swojej kariery - bliższym niż dalszym. Może to być ich ostatnia studyjna płyta, w związku z czym musi to być bardzo konkretne zwieńczenie nienagannej kariery. 


Przejdźmy już do muzyki. Na Hackney Diamonds jest wszystko, za co kochamy Stonesów, ale oczywiście króluje rock’n’roll. Nawet ten najtwardszy, ale z całą pewnością Stonesowski. Na początek mamy znany już numer Angry. W tym aspekcie daje to pełną deklarację założeń: temat przeznaczony do występów na żywo. Powiem szczerze, że nie zdziwiłbym się nawet, gdyby grupa otwierała nim swoje koncerty. Z bardzo mocną bazą rytmiczną można tę kompozycję nazwać Start Me Up XXI wieku. Zapętlony przeze mnie przy pierwszych odsłuchach Whole Wild World podąża tym samym torem. To tradycyjny rock - mocny, bezpośredni, jakby skrzyżowanie High Wire czy Rock In A Hard Place, który równie dobrze mógłby się znaleźć na stronie A Tattoo You z 1981 roku. Live By The Sword to kolejny bardziej standardowy rock, prosty, ale wpadający w ucho. Myślę, że także bardzo dobrze sprawdzi się na żywo. Wartość tego tematu stale rośnie wraz ze współpracą Billa Wymana na basie, po raz kolejny tworząc bazę rytmiczną z perkusją nagraną z nieodżałowanym Charliem Wattsem oraz gościnnym udziałem Eltona Johna na fortepianie. Driving Me Too Hard to bardzo hardrockowy utwór w średnim tempie, z bardzo mocnymi gitarami i to bardzo mocno na pierwszym planie. Bez wątpienia najbardziej brutalną rockową kompozycja na Hackney Diamonds jest Bite My Head Off. Rolling Stonesi wracają do 1977 roku i nagrywają punkowy kawałek. To brudny, surowy rock z rewelacyjną chuligańską atmosferą z celowo brudnymi gitarami oraz gościnnym udziałem Sir Paula McCartneya na basie. Mamy tu też Get Close (także z Eltonem Johnem na klawiszach), który do złudzenia przypomina mi Can’t You Hear Me Knockin’. Średnie tempo, znów melodyjne, z sekcją rytmiczną Darryla Jonesa i Steva Jordana na pierwszym planie, ze świetną partią gitar na pierwszym planie oraz ZNAKOMITĄ partią saksofonu. Depending On You ma bardzo sugestywny klimat lat 60-tych, z emocjonalnym początkiem gitar akustycznych. Przechodzą one następnie w ciepłe brzmienie gitar elektrycznych w crescendo przy akompaniamencie rewelacyjnych organów Hammonda i refrenach przypominających With A Little Help From My Friends. Trzeba przyznać, że finał utworu bardzo spektakularny. Dreamy Skies to piękna piosenka, jedna z najlepszych na płycie, która wydaje się być zaczerpnięta z Begars Banquet i czasów, gdy Gram Parsons współpracował z grupą. Country-rockowa ballada z domieszką bluesa, bardzo dylanowskiego, niezbyt odległa od No Hopetions, a w której byłoby coś z Short And Curlies. Partia skrzypiec była świetna, Mick Jagger świetnie grał na harmonijce ustnej, a Keith Richards na slajdzie. Mess It Up, w którym po raz drugi możemy usłyszeć zmarłego przed dwoma laty Charliego Wattsa, ma z kolei coś z czasów Some Girls. To kawałek bardzo dyskotekowy, ale bardzo Stonesowy i słucha się go świetnie. Zastanawiacie się pewnie czy Keith przejmuje na tej płycie partię wokalną. Tak, owszem i to w bardzo inspirującej balladzie w średnim tempie Tell Me Straight, która może znajdować się w połowie drogi pomiędzy Thru And Thru a Slipping Away. Bardzo dobry. Wyobrażam sobie to na żywo, gdy Keith śpiewa to przed Happy lub Before The Make Run.


Na zakończenie mamy dwa znakomite utwory, które w iście mistrzowski sposób zamykają album. Sweet Sounds Of Heaven to drugi singiel promujący album i cudowna bluesowa ballada, która zaczyna się bardzo delikatnie, z fortepianowym wejściem - rewelacyjnym crescendo. Ma w swej strukturze coś z You Can’t Always Get What You Want z fragmentami autentycznego współczesnego rocka progresywnego i epickim finałem, że aż się włos na głowie się jeży. Gościnny udział biorą tu Stevie Wonder na klawiszach oraz…Lady Gaga jako wokal wspierający Micka Jaggera. No, właśnie - Lady Gaga. Artystka dała się poznać światu jako...hmm... piosenkareczka pop, która tworzy muzykę na potrzeby współczesnej młodzieży - radiowa sieczka, taki, wiecie, plastic bombastic. Z czasem jednak udowodniła, że stać ją - jako artystkę - na o wiele więcej, niż tylko na sieczkowe pioseneczki w stylu Bad Romance czy Poker Face. Jest szalenie ceniona w środowisku rockowym czy metalowym. Sama wychowała się przede wszystkim na takiej muzyce, a pseudonim artystyczny przyjęła od hitu Queen - Radio Gaga. I to jej się bardzo chwali. Ma naprawdę spory talent i do tego kawał głosu, a jej udział w Sweet Sounds Of Heaven nadaje niesamowitego kolorytu. I już na samo zakończenie - Rolling Stone Blues. Stonesi wracają do korzeni, do czystego akustycznego bluesa z Delty. Jagger w sposób rewelacyjny daje popis gry na harmonijce ustnej, zaś Richardsowi wyszły spod palców najlepsze możliwe schematy bluesowe. To jak powrót do Chicago z 1964. Zamknięcie albumu, z tak intensywnym i ostrym powrotem do korzeni. Czy może to być mniej lub bardziej zawoalowana propozycja pożegnania? Być może, ale w przypadku Stonesów? Hm…


Podsumowując: Hackney Diamonds to album o niezwykłej jakości muzycznej - różnorodny, eklektyczny, bardzo kompletny, naznaczony doskonałą produkcją. Stonesi za każdym razem, gdy brali się za nagranie nowego materiału, robili to sumienie i świadomie, dając tym światu to, czego oczekiwali. Jak dla mnie ten najnowszy krążek Toczących Kamieni plasuje się w ścisłej dziesiątce ich najlepszych dokonań w karierze. Keith Richards powiedział niedawno, że kiedyś to się musi skończyć. No, jak wszystko, ale jednak podskórnie wierzę w to, że panowie uraczą nas jakimś nowym i ciekawym materiałem. A jeśli nie, to Hackney Diamonds jest znakomitym pożegnaniem i podziękowaniem fanom za sześć dekad wspólnych wzruszeń😍 Bartas✌☮

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...