niedziela, 7 lutego 2021

Tatusiu, czy będzie wojna? Foo Fighters - Medicine At Midnight

Brian May kiedyś powiedział, że jest niesamowicie dumny z tego, że dziś jest tak wiele świetnych kapel rockowych młodszego pokolenia, które otwarcie przyznają się do inspiracji twórczością grupy Queen. Gitarzysta tej legendarnej, najlepszej grupy w całym wszechświecie, nie jest w tym zachwycie i dumie osamotniony. Są także inne stare wygi, które nie mogą wyjść z podziwu ile jeszcze młodsze od nich zespoły mogą mieć do powiedzenia na muzycznej scenie. Zespół Foo Fighters jest najlepszym dowodem na to, że rock’n’roll nie umarł, a muzyka nie skończyła się na światowych gigantach lat 70-tych. Ta działająca prężnie od 25 lat machina z Davem Grohlem na czele wypełnia wielkie stadiony, dając niesamowite show. Potrafi tym zaspokoić wszelkie potrzeby najzagorzalszych miłośników dobrego rockowego grania. Nie pozwala się nudzić, wciąż wymyślając ciekawe dość niekonwencjonalne koncepcje, balansując czasem na granicy dobrego smaku. Jednak jest w tym wszystkim niesamowita radość z tworzenia muzyki oraz świeża jakość rockowego brzmienia. Właśnie wydali swój dziesiąty album studyjny zatytułowany
Medicine At Midnight. Bardzo optymistyczny dzięki swoim dopasowanym standardom, powracającym do ich do ich rdzennego alt-rockowego brzmienia z lat 90-tych, bez jakichkolwiek sztuczek i odjazdów w skrajne strony. 

Ale po kolei. Po wydaniu dziewiątego albumu studyjnego Concrete And Gold z 2017 roku i bardzo intensywnej trasie koncertowej trwającej przez większość 2018 roku, Foo Fighters postanowili sobie zrobić przerwę. Pomimo tego Dave Grohl miał już kilka wstępnych pomysłów na kolejny album. Przerwa trwała znacznie krócej niż rok, ponieważ w sierpniu 2019 roku perkusista Taylor Hawkins poinformował, że Grohl już samodzielnie przygotowywał materiał demo, a wkrótce potem pozostali członkowie planowali rozpocząć współpracę. Zespół wspólnie rozpoczął nagrywanie albumu w październiku 2019 roku. [Miesiąc później frontman i lider kapeli opisał zespół jako znajdujący się w samym środku procesu nagrywania i że album brzmi cholernie dziwnie. Album został nagrany w dużym, starym domu z lat czterdziestych XX wieku w Encino w Los Angeles. Sesje nagraniowe przebiegały szybko, a produkcją zajął się Greg Kurstin znany ze współpracy z takimi artystami jak Sia, Halsey, Maren Morris, Beck, Kelly Clarkson, Paul McCartney, Pink, czy  Lily Allen.


Otwierający album numer Making A Fire faktycznie robi robotę i jest ogień. Rytmiczny groove z lat 70-tych wprowadza atmosferę zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Niezaprzeczalnie jasny i przestronny, jest bezwstydnie optymistyczny. Od funkowych intro riffów w stylu Lenny'ego Kravitza do rosnącego chóralnego outro, poprzez sekcję chóralną a-cappella w środkowej części piosenki. Wszystko jest tu spójne i słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie. Warto nadmienić, że partie chóralne wykonuje tu 14-letnia latorośl Dave’a - Violet. Dalej przechodzimy do Shame Shame. Utwór został wydany w listopadzie 2020 jako singiel promujący. Muszę przyznać, że ten numer jest dość rozbieżny jak na Foo Fighters. Grohl oddaje pokłon Mistrzowi Davidowi Bowiemu, a piosenka funkcyjnie tasuje się w kuszący, eklektyczny sposób, wstawiając sub-rockowy element pośredni, po czym powraca do eklektyzmu. Cloudspotter to po prostu rocker z refrenem w stylu Mötley Crüe, który z pewnością sprawdzi się znakomicie na koncertach, a ludziska będą śpiewać razem Swing, swing guillotine queen. Swoją drogą - piękna ironia, biorąc pod uwagę to, jak grunge zmiótł nadmiar hair-metal z lat 80. 


Wydany na 52 urodziny Grohla Waiting On A War, trzeci singiel zapowiadający album, jest szczerym, emocjonującym akustycznym utworem, po czym eksploduje w typowy, wściekły elektryczny rocker. Taki, za jaki pokochaliśmy Foo Fighters. W warstwie lirycznej piosenka została opisana jako nowoczesne podejście do utworu Lennona Give Peace A Chance. Inspiracją do jej napisania była rozmowa z córką Harper, która przypomniała mu o jego własnych zmartwieniach o losach tego świata. Muzyk ostatniej jesieni wiózł córkę do szkoły, a ona zapytała go: Tatusiu, czy będzie wojna? Tatusiowi serduszko zamarło, bo zdał sobie sprawę z tego, że teraz żyje pod tą samą ciemną chmurą co 40 lat temu jeśli chodzi o wojnę nuklearną. Napisał tego samego dnia utwór, który szalenie mi się spodobał. Chyba z pięćdziesiąt razy w ciągu dnia przewijał się przez moje uszy. 


Utwór tytułowy to kolejny ukłon w stronę Bowiego. Mroczny, funkowy i z lekka nawiedzony numer ze świetnym tekstem Time has run the river such - który chodził mi po głowie jeszcze długo po przesłuchaniu całej płyty. Podkręcamy nieco tempo wraz drugim singlem promującym No Son Of Mine. Absolutnie uderzający rocker bez żadnych ograniczeń. Ciekawe połączenie Queen z Motörhead. A przy tym bardzo mądre przesłanie z kluczowym wersem: Don't forget what your Good Book says. To ewidentna szydera z hipokryzji  przywódców przekonanych o własnej nieomylności. Nie bez powodu wspomniałem na samym początku o Brianie Mayu i Queen. Duch tej muzyki jest bardzo mocno słyszalny na Medicine At Midnight. Nie tylko we wspomnianym singlowym No Son Of Mine, ale również w następującym zaraz po nim Holding Poison (szalone i fantastyczne nieregularne interwały) oraz w zamykającym album Love Dies Young. Szczególnie w tym ostatnim gitarowy riff jest łudząco podobny do Keep Yourself Alive. Jest też przepiękna ballada Chasing Birds, nawiązująca do Beatlesów. 


Na Medicine At Midnight muzycy podsumowują swoje dziedzictwo i wszystko to, co ich zainspirowało, ale delikatnie przekraczają własne granice w niepewnej i wartościowej muzycznej eksploracji. Kapitalna płyta, która z pewnością ucieszy starych wyjadaczy chleba spod znaku Queen, Beatlesów, Motörhead czy choćby YES. Czy będzie moją płytą roku? Jak na razie to nią jest. Świetne lekarstwo na te dziwne czasy. Radziłbym jednak nie słuchać o północy. Możecie mieć przejebane u sąsiadów😉









Bartas✌


czwartek, 4 lutego 2021

"Nie obrażaj się o moją insynuację..." Wiekopomny album "Innuendo" grupy Queen kończy 30 lat.

Chyba każdy szanujący się pasjonat muzyki ma taką jedną, najważniejszą w swoim życiu płytę. Taką, którą z pewnością zabrałby ze sobą na bezludną wyspę. Mam i ja. Dzisiaj jest 4 lutego 2021 roku. Dokładnie tego dnia 1991 roku światło dzienne ujrzał album
Innuendo grupy Queen. Ostatni za życia wspaniałego Freddiego Mercury’ego. Tak, to jest moja ukochana płyta ze wszystkich płyta świata, jakie posiadam w swojej kolekcji i jakie znam. Nie tylko od strony muzycznej, ale i tekstów. Zespół Queen jeszcze nigdy wcześniej nie byli tak refleksyjni. Tragiczne okoliczności to sprawiły, ale nie tylko, bo pamiętajmy, że kilka tekstów powstało znacznie wcześniej, gdy Freddie czuł się jeszcze dobrze. Muszę mieć specjalny nastrój. Oczywiście zawsze gdy słyszę muzykę tego zespołu to dostaję jakiejś niesamowitej ekstazy. Mam też taki swój zwyczaj niemal od zawsze, że nie słucham Queen przed pójściem spać, bo to mnie momentalnie rozbudza, a szczerze mówiąc wolę wstać rano wypoczęty. Innuendo to jest inny rodzaj ekstazy. Taki, który bardziej przypomina oddanie się pewnego rodzaju sacrum, misterium, niż rozrywkę w pełnym tego słowa znaczeniu. Lubię przy nim po prostu podumać i przeżyć tę huśtawkę nastrojów, tę żonglerkę emocjami. Wiem, że Freddie by pewnie tego nie chciał, bo zawsze stawiał na dobrą zabawę. Niemniej jednak... nie potrafię inaczej słuchać tej płyty. Dzisiaj mija 30 lat od jej wydania. Czuję jakby to było wczoraj. Pamiętam doskonale w jakich okolicznościach dostałem album na kasecie, choć nie miałem jeszcze pięciu latek. Miałem też jakiegoś niesamowitego pecha do tego albumu. Przy pierwszym egzemplarzu magnetofon zjadł taśmę, a kaseta przepadła. Przy drugim nie było pełnych 12 utworów, a za trzecim razem dopiero dostałem oryginalną kasetę z hologramem oraz album już na CD. Takie to były czasy. Niemniej jednak - wspomnienia cudowne. No, przejdźmy już do samej muzyki. 

Metropolis Studios w Londynie.
Album powstawał w okolicach oczekiwania na premierę albumu The Miracle, a więc początek powstania datuję się na wczesną wiosnę roku 1989. Jednakże w świadomości muzyków koncepcja wydania go jako pełnoprawny album narodziła się w Nowy Rok 1990 podczas wspólnego obiadu Freddiego i Rogera. Oczywiście każdy z muzyków miał ogromny swój wkład, ale w wsłuchując się w poszczególne utwory można wywnioskować, że Freddie i Roger tam przodują. Produkcją zajął się David Richards, a sesje nagraniowe odbyły się w Metropolis Studios w Londynie oraz w Mountain Studios w Montreux.
 Mountain Studios w Montreux.

Odpalamy płytę i słyszymy uderzenie werbli. Album rozpoczyna się utworem tytułowym Jeszcze nigdy wcześniej Queen nie byli tak śmiertelnie poważni w tekstach swoich utworów, jak na Innuendo. Zaczęło się od zwykłego luźnego jammowania wiosną 1989 roku. Roger ułożył konkretną koncepcję utworu, pisząc słowa, zaś Freddie pisał głównie muzykę, dokładając także do tekstu kolegi swoje słowa. Ilekroć słucham tego utworu mam ciarki. Nie tylko niesamowity wokal Freddiego, ale i tekst. - pytanie o istnienie Boga lub jakąkolwiek sprawiedliwość, o ludzką egzystencję. O tym, żeby iść dalej, próbować, mimo kłód nieustannie rzucanych nam pod nogi. Utwór ukazał się na singlu 14 stycznia 1991 i towarzyszył mu teledysk animowany przedstawiający muzyków jako: Pablo Picasso (John) Jackson Pollock (Roger), styl wiktoriański (Brian) praz Leonardo Da Vinci (Freddie) W wideoklipie możemy również zobaczyć obrazki z II wojny światowej, mimo że w pierwszej wersji były to fragmenty z wojny w Zatoce Perskiej. Ciekawostką jest fakt, że W 1 minucie 19 sekundzie teledysku mamy akcent polski: widać bowiem przelot śmigłowców nad Warszawą podczas defilady wojskowej. W tle widać reklamę PZU, ujęcie kręcone z Placu Defilad. Tym utworem - jak stwierdził Brian - mogli wszystko zyskać albo stracić. Ryzyko wydania go na singlu było podobne do ryzyka związanego z wydaniem wiele, wiele lat wcześniej Rapsodii na singlu. Zyskali olbrzymi aplauz. Ciekawostką jest fakt, że w środku utworu na gitarze klasycznej gra Steve Howe z grupy YES. Do spotkania doszło całkiem przypadkiem. Muzyk siedział sobie w bufecie, w budynku studiów nagraniowych i jadł posiłek. Ktoś z ekipy Queen podszedł do niego i zapytał czy nie chciałby się zobaczyć z muzykami, bo akurat są w trakcie nagrywania płyty. Poszedł się z nimi zobaczyć i tak się jakoś stało, że za pierwszym, może drugim podejściem nagrał swoją partię hiszpańskiego solo. Gitarzysta YES wspomina, że zespół był wtedy bardzo zżyty ze sobą. Wiadomo już dlaczego.

Trzeba mieć naprawdę jaja i być Freddiem Mercurym, żeby śmiać się z własnej, nieuleczalnej choroby. Utwór I’m Going Slightly Mad jest autorstwa samego Freddiego. Opisuje weń swój stan psychiczny i fizyczny. Wszystko to, co poczyniła w nim ta paskudna choroba, która go od nas zabrała. Wydany został na singlu 4 marca 1991 i roku okraszony czarno-białym (wiadomo dlaczego) teledyskiem, nakręconym w studiach na Wembley. Freddie napisał cały scenariusz. Narzekał wtedy strasznie na ból kolana. Jest też oficjalnie wydane The Making Of, którym wokalista instruuje kolegów co w danej chwili ma się dziać. Wystąpiło też stado pingwinów. Podczas kręcenia klipu doszło do zabawnej sytuacji. Jeden z pingwinów załatwił się na sofie. Możecie sobie obejrzeć tutaj.

Idąc dalej mamy utwór Headlong. Napisał go Brian na swoją solową płytę (która ukazała się dopiero w 1992 roku) Back To The Light. Jednakże słysząc jak śpiewa go Freddie natychmiast zmienił koncepcję. Powstał także teledysk, który - tak samo jak utwór - był dość długo nagrywany, bo już od 1989 roku. Ukazuje zespół podczas pracy w studio nad albumem. Freddie szaleje jak dawniej. Jeszcze był miarę w stanie się światu pokazać. Jak obejrzymy Making Of to zobaczymy, że gdzieś w tle widnieje data - 23.11.1990.


Nie tylko Headlong, ale także I Can't Live With You został napisany przez Briana i przeznaczony na album Back To The Light. Powstawał w okolicach okresu, gdy rozpadło się małżeństwo gitarzysty. W roku 1997 na potrzeby składanki Queen Rocks ukazała się nowa, zremiksowana wersja utworu.


Nie zapominajmy, że album Innuendo to prawdziwa żonglerka emocjami. Znów robi nam się refleksyjnie za sprawą utworu Don't Try So Hard. To pomysł Freddiego. Przesłanie jest bardzo proste: nie staraj aż tak bardzo. Choć w życiu zawodowym był stuprocentowym profesjonalistą, tak do życia podchodził z dystansem do siebie i do świata. Ta śmiertelna choroba, z którą tak dzielnie walczył, jeszcze mocniej go w tym utwierdziła. Piękny utwór, niesamowite wyżyny wokalne (do D5) i przecudnej urody wstęp - deszczowy dźwięk grany przez Mercury'ego na zestawie klawiszowym Korg M1. Nie tak dawno do Sieci trafiła wersja demo tego utworu. Jest również imponująca. Słychać bardzo mocne zmęczenie Freddiego. Śpiewa momentami troszkę niżej. Zatrzymuje się, gdzieś tam jego głos zanika. Ale ileż w tym wszystkim pokory! PODZIWIAĆ TYLKO.


Jest taki utwór Queen, który nigdy nie ukazał się na singlu w świecie poza Polską. Ba! Był na szczycie List Przebojów Trójki. Jest nim Ride The Wild Wind autorstwa Rogera Taylora. Wersja demo zawiera tylko wokal perkusisty. Wersja finalna - Freddiego, a Roger w chórkach. Freddie śpiewa tutaj zaskakująco niskimi tonami, złowieszczo, groźnie i ponuro. Świetną robotę robi tu Roger robiący nie tylko chórki, ale efekty jakby głosów publiki na koncercie albo na jakimś wydarzeniu sportowym. 


Mamy też na Innuendo odrzuty z innych sesji nagraniowych. Takim utworem jest wspaniały i majestatyczny All God's People. Pochodzi z sesji do albumu Barcelona Freddiego i Montserrat Caballe. Autorem jest Freddie i kompozytor, pianista Mike Moran. Pierwotny tytuł brzmiał Africa By Night. Jednak na album nie trafił. Są osoby, które uważają, że ten utwór to straszna zapchajdziura. Nie mogę się zgodzić z tym stwierdzeniem. Imponujące partie wokalne Freddiego (F5) oraz klawiszowe tło Mike’a Morana nadają niesamowitego kolorytu tej płycie. I przesłanie, które jest moją życiową dewizą: Rule with Your heart / Live with Your conscience / Love, love and be free.


These Are The Days Of Our Lives
tak naprawdę traktuje o przemijaniu, wspominaniu młodzieńczych lat, gdy byliśmy młodzi, wszystko było fajne i proste. Taki był pierwotny zamysł autora tekstu Rogera Taylora. Przesłanie nabrało zupełnie innego znaczenia po śmierci Freddiego. 31 maja 1991 roku wokalista po raz ostatni stanął przed kamerą. Wychudzony i wyniszczony chorobą posyła uśmiech, do nas, swoich fanów, mówiąc: wciąż Was kocham. Atmosfera podczas kręcenia klipu była wręcz przygnębiająca. John Deacon co pół godziny szedł do ubikacji wypłakać się porządnie, bo nie mógł patrzeć na fizyczne cierpienie Przyjaciela.
Brian May nie brał udziału w nagraniu. Nie było go fizycznie z pozostałą trójką. Był zajęty albumem solowym. Dopiero dwa tygodnie później "doklejono" go do reszty. Teledysk ukazał się po śmierci wokalisty. 9 grudnia 1991 roku utwór ukazał się takze na singlu na tzw podwójnej stronie A wraz z utworem Bohemian Rhapsody. Dochód ze sprzedaży przeznaczono na rzecz walki z AIDS.


Delilah.
Delilah to oczywiście rodzaj żartu, ale jakże urokliwego. Freddie był prawdziwym kociarzem. Pierwszymi zwierzętami, jakie posiadał był Tom i Jerry.  Aż do zakończenia związku z Mary w 1976 roku koty były z nim. Po rozstaniu Austin zabrała je ze sobą, jednak po jakimś czasie one znów wróciły do Freddiego. Później artysta otrzymał kotkę himalajską, którą wabiła się Tiffany.  Później pojawił się rudzielec Oscar. Był to kot jednego z kochanków Mercury’ego, Tony’ego Bastina. Po rozstaniu został jednak u Freddiego. Na Boże Narodzenie roku 1987 dostał koty o rasie – ciemnobrązowego Goliatha oraz … szylkretowatą kotkę o imieniu Delilah. Tak, właśnie tę słynną kotkę, o której śpiewa w tej piosence. A podarował mu ją kucharz Freddiego – Joe Fanelli. Oba koty zostały wzięte ze schroniska dla zwierząt Błękitnego Krzyża.  Wokalista Queen uważał, że jego posiadłość jest tak duża, że może być swobodnie miejscem dla więcej kotów. W roku 1988 Mary podarowała mu kolejnego kota imieniem Miko. Jak dobrze wiemy artysta kochał Japonię i to imię było nawiązaniem do tego kraju. Domownicy przyjęli kota dobrze.  Jednak kocia rodzina – różnie. Delilah i Goliath dobrze, ale już Oscar i Tiffany – ozięble. Oscar to był ewenement. Chodził sobie własnymi ścieżkami.  Często chodził do sąsiadów wokalisty. W roku 1989 dołączył kot Romeo. Kupił go za 25 funtów jego partner Jim w sklepie, który współpracował ze schroniskiem Błękitnego Krzyża. Był to kot o bardzo bojowym nastawieniu, a więc uzyskał przydomek Rambo. Tego samego roku kotka Tiffany bardzo mocno zachorowała. Mary i Jim zawieźli ją do weterynarza. Ten niestety stwierdził, że należy zwierzątko uśpić, bo już nic nie da się zrobić. Freddie się zgodził, ale nie było go przy tym. Nie mógł na to patrzeć.  Została skremowana i u pochowana pod drzewem na posesji Freddiego. Bardzo często przynosił tam małe bukieciki. Urocze, prawda? Gdy Freddie mieszkał w Monachium miał kotkę o imieniu Dorothy, a gdy i spotykał się z Barbarą Valentin mieli wspólnie Tarzana. Traktowali go jak swoje własne dziecko. Pewnego razu stała się rzecz ciekawa – zgubił się Goliath. Okazało się, że był u sąsiada w garażu. Innym razem spał w umywalce. Freddie dbał o wszystkie koty. Wpłacał regularnie hajs na schronisko Błękitnego Krzyża, a gdy był w trasie kotami opiekowali się Jim i Mary. Często z kotami przez telefon rozmawiał. Taki był z niego kociarz. W wspomnianym już teledysku do These Are The Days Of Our Lives Freddie ma na sobie kamizelkę z wizerunkiem swoich kociaków (patrz: wyżej) Swój pierwszy solowy album dedykował kotom i wszystkim miłośnikom kotów. A kto nie lubi kotów – niech spada No, sorry, Fred, nie przepadam😄

Fani ostrych brzmień również znajdą tu coś dla siebie. The Hitman to utwór Freddiego. W początkowym procesie tworzenia grany był na klawiszach w zmienionej tonacji. Brian wziął ten niepowszechny riff Freddiego, zmienił tonację i nagrał demo gitarowe. Całość zakończył ... John. Chórki są w całości nagrane przez Briana, jak i wersja demo utworu z recytacją Freddiego Bite the bullet baby.  Ostateczna wersja, znana nam od 30 lat, jest taka, że Freddie śpiewa w wysokim E5. Nie bierze jeńców.

Dochodzimy do finału (bez skojarzeń😂). Udział w nagraniu Bijou brali tylko Freddie i Brian Utwór powstał w niecałe pół godziny. Wokalista ułożył akordy, tytuł i teksty, z czego dwa z tych nagrał z partiami gitary. Piosenka do złudzenia przypomina "Soon" grupy Yes, ale czy była faktycznie nią inspirowana? Brian przyznał, że inspiracją instrumentalną był utwór Jeffa Becka z 1989 roku Where Were You. Faktycznie, słuchając numeru Becka można doszukać się tej inspiracji.

Finał płyty.
The Show Must Go On. Ten ponadczasowy utwór zapoczątkowali panowie Deacon i Taylor, jammując sobie. Bardzo spodobało się to gitarzyście - Brianowi. Czuł, że jest to początek czegoś naprawdę wielkiego, czuć było w tych akordach dziwną siłę! Nagrał wersję demo falsetem, bo inaczej się tego nie dało zrobić. Dał ją Freddiemu. Miał olbrzymie wątpliwości czy wokalista będzie w na tyle dobrej formie, by to podźwignąć. Ustalił tonację, a Freddie żartobliwie walnął Co Ty, Brian, ochujałeś? Chcesz, żebym znowu zakrwawił całe gardło?  Po chwili dodał: Dobra, kurwa, ja to zrobię! Walnął kilka kielonków wódki. To, co usłyszeli wbiło ich wszystkich w ziemię! Nigdy jeszcze nie osiągnął tak wielkiej skali. ZABIŁ SYSTEM! Co do samego tekstu to przeciętny słuchacz jest przekonany, że autorem tekstu jest Freddie, Tak naprawdę jest to niemal od samego początku dziecko Briana, choć Freddie też miał swój wkład. Brian napisał pierwszą zwrotkę wspólnie z Freddiem, drugą po konsultacji z Freddiem, a dalej już samodzielnie. Piosenka ukazała się na singlu kilka tygodni przed śmiercią Freddiego - 14 października 1991 roku. Tak się z nami pożegnał. Ale ten show nadal trwa. Gdzieś tam teraz na górze śpiewa, daje swoje popisy w tej największej niebiańskiej orkiestrze!

Podczas sesji Innuendo powstało kilka utworów, które nie znalazły się na albumie ani na żadnym innym oficjalnym wydawnictwie, takie jak Self Made Man, My Secret Fantasy czy Robbery oraz Assassin. Co ciekawe - kilka ładnych lat temu natrafiłem w Sieci na rzekomego Assassina. Okazało się, że to fake demo. To jest podkład do utworu The Power Of Love Frankie Goes To Hollywood. Jakiś kretyn o przypływie geniuszu zrobił sobie z tego marne karaoke (dlatego tak ciężko było od razu rozpoznać, a rozkminiałem chyba pół dnia), do tego próbował marnie podrobić głos Freddiego, że niby chory i zmęczony sesją albo ... zalany w trupa! W tym ostatnim okresie Freddiego wokal brzmiał jak dzwon. To nie jest Freddie. Nawet wersje demo w tamtym czasie znanych już hitów tak nie brzmią, bo słychać, że to Freddie w pełnej krasie, choć u kresu swych dni. A na końcu ten niby głos Rogera, który mówi dałeś radę, Freddie. ŻAŁOSNE!!!! Dziwię się, że ani Brian ani Roger nie złapali tego żartownisia. Ba! Sami autorzy The Power Of Love przede wszystkim tego nie zrobili! To się pod wokandę nadaje!

Na koniec kilka słów o samej okładce płyty. Autorem jest Jean Ignace Isidore Gérard - Grandville - czyli francuski dziewiętnastowieczny grafik. Jego prace tak zachwyciły członków Queen, a przede wszystkim perkusistę Rogera Taylora, że postanowiono użyć ją, jako okładkę do nowego albumu. Oczywiście nieco ją zmodyfikowano. Zespół zatrudnił grafika Richarda Graya, by ten pokolorował obrazy. Zamiast banana, w oryginalnym wykonaniu, była Gwiazda Legii Honorowej. Ten banan na okładce to najprawdopodobniej nawiązanie do tekstu utworu I’m Going Slightly Mad, gdzie Mercury wyśpiewuje wers: I think I'm a banana tree. Z kiścią bananów na głowie pojawia się też w teledysku utworu.


Freddie pracował do samego końca, nie oszczędzając się. Chciał zostawić jak najwięcej materiału, byśmy my, jego fani i fani całego Queen, mogli cieszyć się tymi nagraniami. Album Innuendo to także dla mnie dość osobista płyta, bo w każdym niemal utworze odnajduję własne ja. To w sumie nie płyta, nie muzyka, a stan umysłu. Teksty zupełnie inne, niż na poprzednich płytach. Pytania o sens życia. To wszystko jest ściśle związane z moją osobowością. Wstyd nie mieć i wstyd nie znać. Moja płyta życia😍









Bartas✌

środa, 3 lutego 2021

Ustąpić miejsce naturze. Pearl Jam - "Yield"

Jeśli miałbym wybrać swój drugi ulubiony album Pearl Jam zaraz po Ten - albumie debiutanckim, który wywrócił świat do góry nogami i sprawił, że grupa ze Seattle stała się tym, kim się stała dla muzyki rockowej - to z pewnością wskazałbym
Yield. Wielu moich znajomych było zdziwionych tym wyborem. No, co Ty, Bartas? Poważnie? Nudny album. Żadnego PJerdolnięcia. Ok, te singlowe numery może tak, ale całość? Daj spokój. Ja myślałem/myślałam, że wskażesz Versusa albo Vitalogy. A jednak nie. Uwielbiam go właśnie za to, że jest inny. Z resztą jak już kiedyś pisałem - panowie nigdy w miejscu nie stali i zawsze próbowali czegoś nowego, innego. To jest album, który w dużej mierze … uratował mi życie w tamtym czasie. Był to zły okres między końcem podstawówki, a początkiem gimnazjum. W szczegóły wchodzić nie chcę, bo wiem jaki Internet potrafi być złośliwy i bezlitosny. W każdym razie - nie byłem wtedy tym Bartasem, jakim jestem teraz, czyli otoczony licznymi znajomymi, z garstką przyjaciół, dla których jestem ważny. Yield to także przepiękne wspomnienia z okresu, gdy byłem ze wzajemnością zakochany w dziewczynie, która zmarła rok temu. Razem słuchaliśmy tej płyty szczególnie wieczorami. Bardzo długo czekałem na ten dzień, aż w końcu coś o nim napiszę. Dziś jest 23 rocznica wydania, więc nie ma lepszej okazji, by napisać parę słów o niej. Mam nadzieję, że zachęcę  tych, którzy nie są do niej przekonani oraz tych, którzy o niej kompletnie nie słyszeli. Niejednokrotnie przeczytałem lub usłyszałem, że potrafię zachęcić i doprowadzić moich Czytelników do zmiany myślenia o danej muzyce. No, ale przejdźmy już do konkretów.

Jest to piąty album Pearl Jam, wydany 3 lutego 1998 roku. Produkcją jego zajął się stary wyga, sprawdzony już i zaprzyjaźniony z grupą producent Brendan O’Brien. Panowie pracowali nad tym krążkiem niemal cały rok 1997 Seattle w stanie Waszyngton w Studio X oraz Studio Litho należącym do Stone'a Gossarda. Album został następnie zmiksowany przez O'Briena u niego w w Southern Tracks w Atlancie w stanie Georgia. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich albumów - Vitalogy i No Code - Yield  charakteryzuje się większym zaangażowaniem poszczególnych członków zespołu. Na wspomnianych dwóch poprzednich krążkach ostateczne słowo miał Eddie. Jednakże pod koniec sesji do No Code Edek zasugerował Jeffowi, że byłoby lepiej gdyby pozostali członkowie napisali pełniejsze utwory, tak aby on był pod mniejszą presją ich dokończenia. Wszyscy wzięli sobie tę radę dość mocno do serca. Poskutkowało. Każdy wiedział, co ma robić. Zmianę w nastawieniu zauważył Mike McCready, który do niedawna jeszcze bał się jakichkolwiek konfrontacji z wokalistą. Vedder stawał się coraz lepszym kompozytorem i wizjonerem całości nagrywanego materiału, bardziej pewnym siebie i to niestety zaważyło negatywnie na procesie twórczym. Pozostali mieli mniej do powiedzenia. Na Yield każdy z członków miał swój znaczący wkład. Nie było też żadnych presji i ograniczeń czasowych. Zespół uznał, że jak skończą nagrywanie to skończą i będzie z tego dobra płyta. W wywiadzie z czerwca 1997 roku Vedder powiedział, że zespół prawie skończył nagrywanie albumu. Jednak Gossard spędził kilka następnych miesięcy skupiając się na swoim pobocznym projekcie. W październiku 1997 roku potwierdzono, że album został ukończony. 


Zespół - jak wspomniałem kilkakrotnie - nigdy nie stał w miejscu, a pod kątem brzmienia każdy album jest inny. Utwory na Yield są dużo bardziej przystępne. Pierwszym singlem promującym był Given To Fly inspirowany utworem Led Zeppelin Going To California oraz twórczością grupy U2, jeśli wziąć pod uwagę sposób frazowania podniosłych partii wokalnych. Jeśli chodzi o teksty, zespół kontynuował bardziej kontemplacyjny styl pisania, jaki można znaleźć już na No Code. Sam Vedder przyznał, że jest to już kwestia wieku. Dorastasz, mija bunt i przestajesz myśleć to jest do dupy albo daj spokój, nic tylko się pochlastać. Całą swoją energię skupiasz na pozytywnym rozwiązaniu problemów. Wiesz, że jest światełko w tunelu. I mimo, iż zespół do dnia dzisiejszego nie przestał poruszać trudnych i ważnych spraw, wyrażając swoje niezadowolenie, to jednak przedstawia to wszystko w pozytywnym świetle. Kilka piosenek zostało zainspirowanych dziełami literackimi. Napisany przez Jeffa Pilate to nawiązanie do Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułhakowa. Do The Evolution inspirowany jest powieścią Ishmael Daniela Quinna, zaś In Hiding pisarstwem Charlesa Bukowskiego. Stone Gossard napisał teksty do No Way i All Those Yesterdays. Low Light to przepiękny utwór, który pomógł mi przetrwać ciężki okres w szkole. Słuchając tekstu i sposobu wykonania ma się wrażenie, że jest to dziecko Eda. A jednak nie. Autorem jest Jeff. To był swego rodzaju liryczny eksperyment. Basista koniecznie chciał zobaczyć jak kolega frontman zinterpretuje jego utwór. Ament przyznał później, że to było doświadczeniem, którego nie potrafię wyrazić słowami. Wspomniany No Way Gossarda wyraża ideę, że ludzie muszą po prostu żyć tu i teraz i przestać próbować cokolwiek udowodnić innym. Given To Fly to nic innego jak wznieść się ponad durnymi komentarzami na temat tego, co kochasz robić, oddając temu całe serce (skąd my to znamy). Do The Evolution jest o kolesiu, który zachłysnął się technologią i myśli, że może kontrolować wszystko i wszystkich. In Hiding jest o tym, jak oderwać się od życia, zrobić wszystko, by odzyskać kontakt z czymś prawdziwym. Powstrzymywanie się od wszystkiego jest fajne, ponieważ normalność życia jest zwodnicza. Jest przyjemnie, ale tylko przez chwilę i są to dobre chwile, ale czasami to nie wystarcza. Pilate dotyczył pytania, które Jeff zadawał sobie bardzo często i powtarzającego się snu - on sam jako staruszek siedzący na werandzie ze swoim psem. Zaś Low Light było tego odpowiedzią i wyrazem wdzięczności za znalezienie spokojnego miejsca i zaufanej osoby. 


Bardzo podoba mi się okładka albumu. Przedstawia pustą drogę pod jasnym, błękitnym niebem ze znakiem ustąpienia po prawej stronie drogi. Zdjęcie zostało wykonane przez Jeffa w Montana Highway 200 między Lincoln a Great Falls w stanie Montana. To była droga prowadząca do jego domu. Zawiera pewne przesłanie fajnie mieć znak ustąpienia tam, gdzie nie ma się przed czym ustąpić. To także przestroga i dla mnie: Bartas, ustąp czasem! Szkoda nerwów, nie przekonasz idiotów. Tytuł albumu zaś jest zakorzeniony w idei poddania się naturze, która jest głównym tematem powieści Ishmael Daniela Quinna. Podczas pracy nad albumem członkowie zespołu byli zanurzeni w lekturze. Tytuł okazał się być bardzo spójny z zawartością liryczną. Chodziło nie tyle o to, by z problemów wyciągnąć pozytywne rozwiązania, ale też czasem ustąpić i nie próbować walczyć o wszystko za wszelką cenę. Muzyka powinna być najważniejsza, ona powinna nas wszystkich napędzać. Taki właśnie jest Yield. I dlatego pozostał moim ulubionym albumem Pearl Jam, zaraz po TEN. Za każdym razem, słuchając go, odnajduję w nim coś nowego i bardzo istotnego dla mojego ja. Z resztą - u Pearl Jam to nie nowość. 


Yield zebrał pozytywne recenzje i zadebiutował na drugim miejscu listy Billboard 200. Podobnie jak No Code, album wkrótce zaczął spadać z listy przebojów, ale ostatecznie Yield wyprzedziło swojego poprzednika. Warto też zaznaczyć, że album miał większy aspekt promocyjny, niż No Code. Głównie za sprawą powrotu do pełnowymiarowych tras koncertowych i wydania teledysku do Do The Evolution. Płyta otrzymała platynę od RIAA w Stanach Zjednoczonych. Album jest ostatnim wydawnictwem Pearl Jam z perkusistą Jackiem Ironsem, który opuścił zespół podczas trasy promocyjnej albumu. Zastąpił go perkusista Soundgarden, Matt Cameron, który gra z zespołem do dzisiaj.


Drogi Czytelniku! Gdy jest Ci smutno i źle. Gdy nie widzisz światełka w tunelu, gdy tak trudno Ci czasem ustąpić miejsca kretynom, którzy wiedzą lepiej … odpal sobie Yield i … spróbuj zmienić myślenie. Znajdź pozytywy. Zastanów się czy aż tak warto zbawiać ten świat …. ?










Bartas✌

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...