niedziela, 26 września 2021

Zakochana w swojej przyszłości. Szczęśliwsza, niż kiedykolwiek. Czy aby na pewno? Kilka słów o nowej płycie Billie Eilish - "Happier Than Ever".

 

Jestem dziadersem, przyznaję. Zarówno tym życiowym, jak i muzycznym. Nowości spoza głównego kręgu moich muzycznych zainteresowań, trafiają do mojej świadomości dość późno. A może po prostu tyle dzieje się w muzyce, że człowiek już tego wszystkiego nie ogarnia? Myślę, że po troszę i jedno i drugie. Takich artystów, wykonawców jest sporo. Jedną z nich jest Billie Eilish. Urodzona 18 grudnia 2001 roku artystka narobiła sporo szumu swoim debiutanckim albumem When We All Fall Asleep, Where Do We Go? w roku 2019, zdobywając Nagrodę Grammy. Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy usłyszałem jej muzę. Jechałem wtedy do Poznania na spotkanie ze znajomymi. To był Dzień Niepodległości 2019. Zabrałem się z Siostrą i Szwagrem. Z odtwarzacza samochodowego leciała płyta When We All Fall Asleep, Where Do We Go? Świetne, odjechane dźwięki. Minimalizm muzyczny. Pytam więc młodych: Ej, co to jest? Siostra odpowiada: Billie Eilish. Ja: Ale zajebiste! Zdążyłem razem z nimi przesłuchać połowę albumu i byłem zachwycony zawartością muzyczną. Po powrocie ze spotkania pożyczyłem sobie płytę (nie miałem jeszcze wtedy Spotify i wszystko zgrywałem na plik mp3) i katowałem ją długo. Miesiąc później natrafiła się okazja w Biedronce i … miałem już swój egzemplarz. Ot, taka krótka historia poznania twórczości tej nietuzinkowej artystki. 


Nie bez kozery dziś o niej piszę, bo niedawno ukazała się jej druga oficjalna płyta zatytułowana Happier Than Ever. W przeciwieństwie do debiutu, drugi krążek artystki powstawał w izolacji wraz ze swoim wieloletnim współpracownikiem i bratem - Finneasem. Pozostawieni samym sobie, bez wewnętrznych wpływów, para stworzyła album pełen ballad. Debiutancki krążek był dość mroczny. Happier Than Ever wypełniony jest spokojem, ale jego produkcja jest dość zawiła. Przestrzegam jednak moich Czytelników, by nie dali się zwieść bajkowości krążka. Billie jest bardzo szczera w swoich tekstach, a każdy z nich opowiada jakąś trudną - mimo młodego wieku i krótkiej stosunkowo kariery - historię z przeszłości.


Otwierający krążek numer Getting Older to zdumiewająco pewny sposób na przedstawienie tej nowej już prawie 20 letniej Billie, mruczącej do minimalnego pulso elektro niczym Julii London albo Björk. Opisuje w nim jak bardzo sława w tak młodym wieku zniszczyła jej życie, sposób w jaki zmierza do 20 stki i jak stara się zamknąć za sobą wszystko, co było do tej pory. W utworze My Future Eilish wzdycha: I’m in love with my future / Can’t wait to meet her. Ten motyw przewija się niemal przez cały album. Wydawać by się mogło, że artystka pisze te mroczne i często niepokojące piosenki jako listy miłosne do samej siebie. Po co? Aby szczegółowo udokumentować swoje cholerne wątpliwości, lęki i zamieszanie. Muzycznie idzie w stronę techno-folkowego slinku z lat dziewięćdziesiątych, z kawałkami smooth-jazzowej gitary i organów. Bardzo fajnie prezentuje się Billie Bossa Nova, z rytmem samby, który ślizga się po cyfrowych kastanietach. Jednakże emocjonalna szczerość tego utworu jest nadal śmiertelnie poważna, czego daje wyraz choćby w wersie: You better lock Your door / And look at me a little more.


W NDA bardzo szczegółowo opisuje strach przed swoimi prześladowcami i paparazzi, podczas gdy w zamykającym album utworze Male Fantasy nie widzi niczego poza kłamstwami. Najbardziej wstrząsającym - jak dla mnie przynajmniej - utworem jest Your Power, o byciu maltretowaną i wykorzystywaną przez starszego faceta, którego kochała i któremu ufała. Happier Than Ever nie jest stwierdzeniem, które sugeruje tytuł. Przecież nie da się ot tak po tym wszystkim być szczęśliwszą, niż kiedykolwiek. Ale już jest ok, już zamyka za sobą ten rozdział. Oxycontin to jest chyba najbardziej dowcipny moment, w którym Billie zaprasza swoje koszmary i demony do tańca i nadążania za nią. Na początku napisałem o jej bracie Finneasie, który pomgał jej stworzyć album. Z niekłamaną szczerością muszę stwierdzić, że on także odwalił kawał świetnej roboty. Oboje cudownie się uzupełniają. Są niczym Elton John i Bernie Taupin. Z tą różnicą, że Bernie pisze teksty, a Elton komponuje i produkuje, a tu jest odwrotnie😉


To, co jest fantastyczne w jej twórczości to to, że - mimo młodego wieku - jest świetną obserwatorką i badaczką muzyki z niezrównanym wyczuciem tego, jak działają piosenki. Nie jest jednak pierwszą początkującą gwiazdą, która kiedykolwiek odpowiedziała albumem o wadach sławy. W Happier Than Ever nic nie wydaje się być banalne, a już najbardziej uderzającą rzeczą jest to, że nie chce rozpieszczać publiczności, nie chce uchronić nas przed jej najciemniejszymi chwilami. Poprzeczka została podniesiona bardzo wysoko. Płyta jest znakomita i zdecydowanie bije o głowę debiutancki album artystki. Niesamowity ładunek emocjonalny w tekstach połączony kosmiczną wyobraźnią muzyczną. Bardzo mocno kibicuję Billie, życzę jej kolejnych świetnych płyt i całkowitego wyjebania na hejterów i pseudo-fanów, zniesmaczonych i przerażonych zmianą jej wizerunku na bardziej kobiecy. Cóż, drodzy pseudo-fani, ona stała się kobietą. A to naturalna kolej rzeczy😉









Bartas✌

niedziela, 12 września 2021

Zamkowe barykady, obłoceni wieśniacy i napis na murze. Iron Maiden powraca z nową płytą - "Senjutsu"

 

No, dobra! Wakacje minęły, koniec opierdalania się. Czas wziąć się do roboty, do pisania bloga. Mam bardzo duże zaległości. W życiu prywatnym wiele się u mnie pozmieniało, dlatego ten spory zastój w pisaniu. Wspominaliśmy ostatni koncert Queen w Knebworth. Wcześniej był Wembley. Miałem - pomiędzy tym - napisać także o wyjątkowym koncercie Królowej w Budapeszcie, ale czasu zabrakło. Tyle teraz ważnych rocznic - zwłaszcza tych z 1986 i 1991 roku. No, sorry. Po prostu nie miałem na czasu. Ale już wracam do Was pełni sił i werwy, bo wiem iż czekacie na kolejne moje wpisy. Przesłuchałem ostatnio 15 nowych płyt. Zarówno są to zespoły znane, jak i mniej znane. Na pierwszy ogień chciałbym podzielić się z Wami wrażeniami o nowej płycie starych wyjadaczy chleba - Iron Maiden. Powrócili z nową płytą, która nosi tytuł Senjutsu.


Bardzo często słyszę opinie, że Żelazna Dziewica od ponad 40 lat gra jedno i to samo, na jedno kopyto. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Każda płyta jest inna pod kątem czy to brzmienia czy produkcji. A w ostatnich latach to już w ogóle Maideni przeszli niezwykły twórczy renesans. Charakteryzująca się epickimi, progresywnymi aranżacjami i ambitnym dynamizmem melodycznym, współczesna era Maiden to ekscentryczny, bombastyczny heavy metal w najlepszym wydaniu. Senjutsu jest doskonałym tego przykładem. Dziewica nagrała album na początku roku 2019 podczas przerwy w trasie Legacy Of The Beast. Trzymali jednak chłopaki gęby na kłódkę przez tę całą cholerną pandemię, by zrobić fanom niespodziankę. Senjutsu to ich drugi w karierze podwójny album. Pierwszym podwójnym był poprzednik - The Book Of Souls z 2015 roku. Co ciekawe oba albumy są równie ambitne i ciężkie. Jednak ten najnowszy złagodzony jest bardziej smaganym wiatrem, melancholijnym klimatem i złożonością melodii. Przypomina też nieco mój ulubiony album Dziewicy - Brave New World.


Krążek rozpoczyna się utworem tytułowym, złowieszczym, plemiennym rytmem perkusji, który ustępuje miejsca wznoszącemu się rockerowi w średnim tempie. Głos Bruce’a Dickinsona z wiekiem nabrał nowej, świeżej jakości, a bas Steve’a Harrisa pięknie pulsuje, zwłaszcza gdy wokalista śpiewa o ostatnich, krwawych dniach fantastycznego imperium. The Writing On The Wall był pierwszym singlem Maiden z Senjutsu. Jest utworem niefrasobliwym, inspirowanym południowym rockowym groovem, podczas gdy Lost in A Lost World rozpoczyna się delikatnym akustycznym brzdąkaniem i chwiejnym pogłosem wokalnym w stylu Planet Caravan, po czym osadza się na kaparowym riffie. Kompozytorem niemal wszystkich utworów jest Steve Harris, który jest wielkim fanem Jethro Tull. I rzeczywiście, ten ludowy, zabawny element słuchać niemal na całym albumie. Ma namacalnie starodawny charakter, który przywodzi na myśl zamkowe barykady, oblepionych błotem wieśniaków i heroiczne derring-do. Największe wrażenie robi Death Of The Celts - 10 minutowa epopeja, w której słychać charakterystyczny galop i tekst omawiający starożytną topografię bitewną. The Parchment charakteryzuje się świetnym pojedynkiem na gitary Adriana Smitha, Dave'a Murraya i Janicka Gersa, zaś kończący album utwór Hell On Earth jest prawdziwym show-stopperem, z gracją przemykającym pomiędzy śpiewnymi chwytami, histrionicznymi melodiami gitary i płaczliwymi wolnymi partiami.


Senjutsu to najmocniejsza propozycja Iron Maiden od dłuższego czasu, patrząca w przyszłość, od czasu do czasu spoglądająca przez ramię. To najmroczniejszy album zespołu, ale sama spójność i pewność grania, pisania i produkcji sprawia, że wydaje się, że jest wypełniony światłem i pozytywnością. Wspaniale jest mieć Iron Maiden z powrotem w takiej formie. Płyta roku? Nie chcę mówić hop, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią mi, że tak właśnie będzie. Pozycja obowiązkowa!😊








Bartas✌



Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...