poniedziałek, 31 sierpnia 2020

13 lat w niepewności, ale warto było. Tool - Fear Inoculum

Do napisania niniejszej recenzji płyty, która ukazała się równy rok temu zachęcił mnie kolega Przemysław - doświadczony radiowiec w lokalnym radiu i początkujący blogger. Rok temu ukazała się płyta zespołu, na którą jego fani (w tym ja) czekali aż 13 lat. Dziś mija rok (i jeden dzień) od tego wydarzenia. Doszedłem do wniosku, że jednak warto coś o tym zespole i o tej płycie napisać. To płyta zespołu Tool zatytułowana Fear Inoculum. 13 lat, słuchajcie. Szmat czasu. Pamiętam doskonale jak Tool w 2006 roku wydał swój czwarty album studyjny zatytułowany 10.000 Days. Z Toolem mam ten “problem”, że właściwie nie potrafię określić, która płyta jest najlepsza. Bo uwielbiam i Aenimę i Lateralus i 10.000 Days. Ten ostatni, wspomniany już dwukrotnie osiągnął szczyt list przebojów US Billboard 200 i uzyskała status platynowej płyty od RIAA, sprzedając się w ponad milionach egzemplarzy miesiąc później. Zespół bardzo intensywnie koncertował, promując album aż do końca 2007 roku. Zaraz po tym wokalista i frontman w jednym Maynard James Keenan stwierdził, że w najbliższej przyszłości Tool się rozpadnie, więc skupił się na swoim pobocznym projekcie, Puscifer. Tak naprawdę to się nigdy nie rozpadł, po prostu na chwilę zawiesił działalność. Na początku roku 2008, na 50 rozdaniu nagród Grammy, Keenan ogłosił MTV, że zespół Tool wznawia działalność i że zacznie od razu pisać materiał.


Obiecanki - cacanki, Panie Keenan. Ile można czekać? Czekałem, czekałem i już straciłem nadzieję. Tool ucichł na kilka następnych lat. W tym czasie na ich oficjalnej stronie można było przeczytać, że gitarzysta Adam Jones oraz perkusista Danny Carey pracowali nad materiałem instrumentalnym, podczas gdy Keenan skupił się na Pusciferze. Jednocześnie też zajmował się pisaniem tekstów na nową płytę. W 2012 zespół ponownie na swojej stronie poinformował, że materiał prawie gotowy, są wersje instrumentalne, brzmią jak Tool, jest powrót do korzeni. No, i mój apetyt na nią rósł i rósł. I znowu skończyło się na słowach. Myślałem sobie, że pewnie prędzej Jezus Chrystus zstąpi powtórnie na ziemię, niż Tool wyda nową  płytę. Ale tu kolejny problem, który przeszkodził zespołowi - Danny Carey uległ wypadkowi na motocyklu, w wyniku którego doszło do wielu pękniętych żeber, co spowodowało ból, który dodatkowo spowolnił nagrywanie. 


Według Keenana prace nad albumem trwały przez cały 2015 rok „powoli”. Jones poinformował, że zespół opracował 20 różnych pomysłów na utwory. Według Jonesa zespół koncertował i zadebiutował nowym utworem Descending w skróconej, niepełnej formie. Muzyk poinformował również, że utwory instrumentalne zostały ukończone i przekazane Keenanowi do wzglądu, choć wahał się, czy uznać jakąkolwiek pracę „wykonaną”. Chociaż na początku 2016 roku webmaster zespołu poinformował, że było to w dużej mierze tylko kilka krótszych piosenek i przerywników, które trzeba było ukończyć. Pod koniec roku Chancellor określił status zespołu jako „wciąż trwającego w procesie pisania”, podczas gdy główne tematy i luźny „szkielet” zostały ustalone. Jones, Carey i on sam nieustannie tworzyli i przerabiali nową zawartość instrumentalną. Prace nad albumem trwały przez cały 2017 rok. W tym czasie Carey przewidywał, że skończą  i wydadzą ją w połowie 2018. Ale tu znowu niesłowny Pan Keenan odparł te twierdzenia, tłumacząc, że zakończenie prawdopodobnie zajmie więcej czasu. Dlaczego? Jones, Chancellor i Carey kontynuowali pracę nad albumem, podczas gdy Keenan powrócił do A Perfect Circle pod koniec 2017 roku, aby współpracować z Billym Howerdelem. Nagrali i wydali czwarty album studyjny zatytułowany Eat The Elephant, na początku 2018 roku. Do lutego 2018 roku Keenan ogłosił, że otrzymał od pozostałych członków zespołu pliki muzyczne zawierające utwory instrumentalne oznaczone jako „FINAL”


Doczekaliśmy się! 30 sierpnia 2019 roku ostatecznie światło dzienne ujrzał piąty studyjny album Toola Fear Inoculum. Co mogę o nim powiedzieć? To, że nigdy nie podążali za strukturami obowiązującymi w muzyce popularnej, ale wciąż jest coś zaskakująco przystępnego w swej całości. Tytułowy rozpoczyna się rozbrajająco powtarzającym się trzydźwiękowym motywem, przywołującym na myśl Metallikę czy Philipa Glassa. Powoli buduje dzieło o ponurym pięknie i wielkości. Znów mamy do czynienia  dramatem. Tool są mistrzami w budowaniu dramatu. Pod powierzchnią czai się ciemność, ale czy brzmi to jak ludzie, którzy rzeczywiście zbliżają do apokalipsy z uśmiechami na twarzy? Cały album to jedna wielka wędrówka przez kompanię różnorakich dźwięków. Moim ulubionym utworem stała się od pierwszego przesłuchania Pneuma. Tu dzieje się zaskakująco mnóstwo ciekawych rzeczy - utwór przechodzi od niemal bliskowschodniej muzycznego flirtu z psychodelicznymi liniami syntezatora do bluesowych linii gitar granych na czystym elektryku, do potężnych, tnących ścian zniekształconej gitary, przechodząc przez blues rock lat 60., rock progresywny z lat 70. Alternatywny metal z lat 80. To jak muzyczna maszyna czasu, a raczej maszyna, która kwestionuje samą ideę czasu liniowego.


Podobnie jak w przypadku poprzedniego dzieła, na Fear Inoculum, pisanie piosenek przez zespół może czasami wydawać się zagadką, dość odważną, zmuszającą odbiorcę, by się pochylił się nad nimi i dokładnie zrozumieli, co się dzieje. Invincible zaczyna się jak dźwiękowy odpowiednik MC. Rysunek Eschera z serią notatek, które łączą się w węzeł gordyjski. Zaczyna się rozbrajająco ładnymi wokalami i gitarami przez kilka taktów, ale nawet gdy usłyszymy ten porywający atak bębnów i basu, odkryjemy wrażenie zaskakującego piękna, jak potknięcie się o leśną oazę w środku strefy wojny. Cudo! Tool przez lata wypracował sobie pewne znane motywy. Przykładem tego jest choćby utwór Descending, który ukazuje rodzaj długotrwałego napięcia, z którego słynie zespół, z kilkoma częściami poruszającymi się w różnych kierunkach harmonicznych i rytmicznych. Ale zamiast chaosu pojawia się poczucie starannie kontrolowanej złożoności. To wielowartościowe doświadczenie, jak kubizm dźwiękowy, prawie tak, jakby słuchacze usłyszeli kilka punktów widzenia na raz.


Ale jeśli jest jeden nadrzędny temat na albumie, to znaczy, że rzeczy nie są tym, czym się wydają, ponieważ rzeczywistość ciągle się zmienia. W Culling Voices frontman Maynard James Keenan śpiewa melodię, która wydaje się naginać - ale nie łamać - zasady zachodniego systemu tonalnego. Piosenka odsłania się powoli, niczym wąż wyrywający się ze starej skóry. Legion Inoculant, jeden z bonusowych utworów, to krótki projekt dźwiękowy, który tworzy upiorną atmosferę, z niskimi poddźwiękowymi tonami basowymi i rosnącą masą przefiltrowanych ludzkich wokali; przenosi słuchaczy, ale nigdy nie zabiera nas na długo w żaden konkretny świat. Równie tajemniczy jest instrumentalny utwór Chocolate Chip Trip, sugestywne kinowe doświadczenie, które wymyka się kategoryzacji. Możemy powiedzieć, że są dzwony - dzwony w nawiedzonej dzwonnicy, dzwony w lochach. Gdyby to był film i słyszałeś te dzwony, wiedziałbyś, że wydarzy się coś strasznego.


Chociaż Tool są ekspertami w przywoływaniu tego rodzaju epickich kinowych momentów, zespół udowadnia, że ​​wciąż potrafi się bawić. W znakomitym numerze 7empest gitarowe arpeggio ustępuje miejsca metalowym tupotom. Jest w tym jakiś niepokój, niespodziewana złość, po czym wraca do kontroli, a nie z niej wychodzi. Cyfrową wersję albumu zamyka Mockingbeat, kolejny odcinek, który rodzi pytania: Po pierwsze, kiedy album kończy się segue, w co wkraczamy? Cisza? A może jest to zaproszenie do usłyszenia dźwięków, które nas otaczają, gdy muzyka się zatrzymuje? Po drugie, czy te ptaki śpiewają? Albo stalowe koła zębate, które się wyczerpały, zgrzytają i świszczą, gdy latają iskry? A może armia małp o ostrych zębach, drapiąca się w twoje drzwi? Mockingbeat to nieznana droga, która może prowadzić wszędzie.


Na koniec jeszcze chciałbym wspomnieć o manierze wokalnej Keenana. Dawno już nie brzmiał tak czysto i wyraźnie. Na poprzednich płytach jego wokal był jakby schowany w tle i na pierwszy rzut wysuwały się instrumenty. Tutaj wszystko idealnie współgra. Warto było. czekać te 13 lat. Nie jest to mój ulubiony album Toola, ale z pewnością będę wracał do niego nieraz, bo jest tego wart.





Bartas✌


niedziela, 30 sierpnia 2020

Płyty z cyklu: między snem, a jawą - między jawą, a snem. Portishead i ich wiekopomny album Dummy

Nie samym Queen czy Pearl Jamem człowiek żyje. W kręgu moich zainteresowań są także i takie zespoły i takie płyty, które z typowym rockowym brzmieniem nie mają za wiele wspólnego. Na moim blogu właśnie powstał cykl, który nazywać się będzie między jawą, a snem - między snem, a jawą i składać się będzie głównie z takich dźwięków, które świetnie nadają się do słuchania wieczorami, albo bardzo wczesnym rankiem, gdy np ja kończę swoją pracę (pracuję też w nocy). Mam w swojej kolekcji kilka takich płyt, a o jednej z nich chciałbym napisać dziś. Będzie to płyta zespołu, zaliczanego do jednego z czołowych wykonawców muzyki trip-hop. Jaka to płyta? Dummy zespołu Portishead. Ale po kolei. Skąd w ogóle wzięło się to brzmienie, jak doszło do powstania tej płyty i jaki wpływ na mnie wywarła o tym dowiecie się w niniejszym blogu. Zapraszam Was do lektury.


Kilka słów o historii. W połowie lat osiemdziesiątych w Bristolu sound system The Wild Bunch zaczął łączyć na swoich imprezach hip hop, house, soul, R&B, reggae, ambient i jazz. Później trzech członków założyło Massive Attack i połączyło te wpływy na swoim debiutanckim albumie Blue Lines. Wytwórnia Mo'Wax została zainspirowana dźwiękiem, a w 1994 roku Andy Pemberton z Mixmag Journo zrecenzował artystów Mo'Wax R.P.M. oraz DJ Shadowa i nadał termin „Trip Hop”. Dźwięk był wtedy wszechwiedzącą obecnością w wielu klubowych lokalach i przyjęciach na zapleczu. Cofnijmy się jednak trzy lata wstecz i zobaczmy jak doszło w ogóle do powstania zespołu i płyty, o której dziś piszę. Geoff Barrow i Beth Gibbons spotkali się podczas kursu Enterprise Allowance w lutym 1991 r. Zaczęli nagrywać swoje pierwsze pomysły na piosenki w kuchni Neneh Cherry w Londynie, podczas gdy Barrow został zatrudniony przez jej męża Camerona McVeya do pracy nad jej drugim albumem, Homebrew. Pierwszą piosenką, którą ukończyli na album, była It Could Be Sweet w 1991 roku. Adrian Utley spotkał się następnie z Barrowem podczas nagrywania Coach House Studios, usłyszał ich pierwszy nagrany utwór It Could Be Sweet i zaczął wymieniać się pomysłami na muzykę. Barrow uczył Utleya samplowania, podczas gdy Utley przedstawił zespołowi niezwykłe dźwięki, takie jak cimbaloms i theremins, co doprowadziło do tzw fuzji pomysłów


Według Barrowa To było jak zapalająca się żarówka, kiedy Utley dołączył do nich to zdał sobie sprawę, że mogą tworzyć własne próbki, których nie ma na innych płytach, i stworzyli jeden z najbardziej charakterystycznych dźwięków dekady. Produkcja albumu wykorzystuje szereg technik hip-hopowych, takich jak sampling, scratching i loop-making. Album nie został nagrany cyfrowo. Samplowali muzykę z innych płyt, ale także nagrywali własną oryginalną muzykę, która była następnie nagrywana na płyty winylowe. Aby stworzyć dźwięk w stylu vintage, Barrow powiedział, że zniszczył nagrane przez siebie płyty winylowe, kładąc je na podłodze w studiu i chodząc po nich i używając ich jak deskorolki, a także nagrywał dźwięk przez zepsuty wzmacniacz. Dummy został wydany w sierpniu 1994 roku. Pomógł ugruntować reputację Bristolu jako stolicy trip hopu, rodzącego się gatunku, który był wtedy często nazywany po prostu brzmieniem Bristol. Dummy popchnął brzmienie w jeszcze innym kierunku, ponieważ styl wokalny Beth Gibbon był bardziej ludowy niż soul. Barrow sięgnął również po jazz, ścieżki dźwiękowe i berlińskie piosenki kabaretowe. Ich charakterystyczna mieszanka umożliwiła im przejście od fanów klubowych do publiczności indie, co pomogło im zdobyć upragnioną nagrodę Mercury Music Prize. Najprawdopodobniej zachęcił też Massive Attack (których także darzę ogromną estymą) do eksploracji nowych terytoriów na kolejnych albumach i od tego czasu pomógł przygotować grunt dla współczesnych artystów, takich jak The xx.


Na okładce „Dummy” znajduje się kadr z krótkiego filmu Portishead To Kill A Dead Man. To jedenastominutowy czarno-biały film o zabójstwie, w którym zespół gra główną rolę i jest punktowany. Został doceniony, ale Geoff Barrow był później rozczarowany samym filmem: „Kiedy patrzę na„ Zabić trupa ”, nie mogę tego znieść. Myślę, że to był okropny film. Zasadniczo zrobiono to po to, abyśmy mogli napisać trochę muzyki filmowej. Nie winię nikogo zaangażowanego w ten film, ale powinniśmy byli to zrobić za pomocą czystych obrazów, zamiast mieć nas w tym.... W wywiadzie z 1997 roku Barrow wyjaśnił, w jaki sposób Portishead był pod ogromnym wpływem amerykańskiego hip-hopu: Zajmowałem się rockiem i mogłem zostać przy bębnach i innych rzeczach, ale kiedy hip-hop po raz pierwszy uderzył w podmiejską Anglię, w pewnym sensie przejął kontrolę i było to niezwykle ekscytujące. To była prawdziwa rzecz, w którą można się było dostać. Trudno to opisać…


Aż ciężko uwierzyć, że minęło już 26 lat od wydania. Ja byłem w podstawówce wówczas. I pamiętam jak moja Mama kupiła mi ten album na kasecie, na Rynku Łazarskim w Poznaniu, bo tylko tam można było dostać takie perełki. Im starszy byłem tym bardziej odkrywałem ten album i bardziej go rozumiałem. Jednak żeby go posłuchać muszę mieć nastrój i klimat. Kiedy raz się go posłucha to zostanie z Słuchaczem już na zawsze. Album rozpoczyna się Mysterons, uwodzicielskim utworem, który wciąga słuchacza niesamowitymi melodiami, zmysłowym wokalem i eteryczną atmosferą. Jest doskonałym przykładem tego, czego można się spodziewać po pozostałej części albumu. Kończąc też na syntezatorach, które brzmią prawie jak nawiedzone wycie, ale Ty po prostu wiesz, że bez względu na wszystko, ton tego albumu to piękna ciemność. Pod względem produkcyjnym ten album to przyjemność słuchania. Proces nagrywania, który wykorzystał Portishead, obejmował wiele nagrań na taśmę, a następnie samplowanie bezpośrednio z taśm. W ten sposób dodano efekt „szorstkiego LP”, który przenika przez cały album. Kolejną zaletą tej metody nagrywania jest to, że album ma cudowne analogowe ciepło. Słuchanie przez wysokiej jakości słuchawki lub przez dobry system dźwiękowy to podstawa tego albumu. Moim ulubionym utworem jest Wandering Star, który charakteryzuje się niezwykle rytmiczną linią basu zestawioną z niemal z erotycznym nuceniem Beth Gibbons. Pamiętam jak dziś moje pierwsze zderzenie z utworem Biscuit. Bardzo mocno poraził mnie swoją przerażającą aurą. Mam wrażenie, jakby powstawał on w jakimś nawiedzonym domu. To coś dla fanów filmów grozy, czyli dla mnie. Z kolei Roads to cudowna, melancholijna piosenka, która przyprawia o zawrót głowy, zwłaszcza w następujących wersach: No more can I say / Frozen to myself/ I got nobody on my side/ And surely that ain't right/ And surely that ain't right


Warto też zwrócić uwagę na sample. W utworze Sour Times zespół sampluje utwór The Danube Incident Lalo Schifrina i Spin It Jig Smokey Brooksa; w Strangers - Elegant People Santany i Waynego Shortera; w moim ulubionym Wandering Star - Magic Mountain” grupy War; w porażającym Biscuit, z kolei w I'll Never Fall In Love Again Johnniego Raya; zaś w kończącym płytę Glory Box - Ike's Rap II Isaaca Hayesa. Dummy to pozycja obowiązkowa. Również i dla tych, co nie znają Portishead i być może nigdy jakoś szczególnie nie zagłębiali się w nurt muzyki zwanej trip-hopem, bo naprawdę warto. Uwielbiam trip-hop. Jest w nim coś magicznego. A album Dummy ja sam osobiście pokochałem go od pierwszego przesłuchania i bardzo serdecznie Wam polecam.





Bartas✌


sobota, 29 sierpnia 2020

Chodź się przytulić i posłuchaj…. - Pearl Jam - Bridging The Gap - Acoustic Broadcast 1996

Ktoś mi pewnie powie: Wiesz co, Bartas, to Ty chyba jednak ograniczony muzycznie jesteś. Bo jak nie ten Twój Queen i Freddie to Pearl Jam! Masz Ty w ogóle jakieś inne muzyczne zainteresowania poza tym? No, jasne, że mam i mam ich całe mnóstwo. Codziennie trafiają do moich uszu różne, fajne dźwięki. Niemniej jednak …. mój jest pisany z pasją. Tworząc go założyłem sobie, że piszę pod wpływem chwili, natchnienia. Nie muszę trzymać się sztywno schematu pt: o, wyszła nowa płyta jakiegoś tam debiutanta, bardzo mi się podoba to ja już od razu o tym piszę! Nie, to musi wypłynąć z serca. A poza tym - nic na to nie poradzę, że tak kocham oba wspomniane zespoły. Problem w tym, że Queen już nigdy nie zobaczę w pełnym składzie. Sorry, może się narażę, ale ten cały Adam Lambert to jakaś porażka, która kompletnie nie pasuje do Queen. Ja tego nie kupuję, żyję wyłącznie starym Queen, tylko z nagrań i jest mi z tym zajebiście dobrze. Zaś Pearl Jam są nadal aktywnym zespołem. Koncertowym i studyjnym (świetna nowa płyta). Osiem razy grali w Polsce, a mnie udało się tylko raz jedyny być w Krakowie, dwa lata temu. Ten koncert jeszcze bardziej spotęgował moja miłość do tej grupy ze Seattle, więc nie dziwcie się, że tyle o nich nawijam. 


No, właśnie. Więc znów będzie o Pearl Jam. Eddie Vedder i ekipa to prawdziwa zwierzyna koncertowa, która uwielbia wydawać bootlegi koncertowe. Wydaje je znacznie częściej, niż płyty studyjne. Jest już ich tyle, że ja sam nie nadążam. Kilka dni temu do moich rąk trafiła płyta, która tak naprawdę wydana została rok temu, a zwyczajnie uszła mojej uwadze - Bridging The Gap - Acoustic Broadcast 1996. Dwa koncerty na jednej płycie zarejestrowane 19 i 20 października 1996 roku w Shoreline Amphitheatre, Mountain View w ramach Neil Young's Bridge School Benefit Concert. Zespół promował wtedy album No Code, który mimo iż zadebiutował na pierwszym miejscu list przebojów Billboardu podzielił fanów. Poza tym zespół miał na pieńku z Ticketmaster, którzy rżnęli nieźle fanów na kasę za bilety. Obejrzałem i wysłuchałem już mnóstwo bootlegów, ale ten szczególnie chwycił mnie za serce. Produkcja jest niezwykle … prymitywna, ale ma swój urok. Na tym koncercie zespół położył nacisk na sety akustyczne. 


Płyta zaczyna się od powitania Eda cześć, mamy kilka kawałków. Na pierwszy ogień poszedł Footsteps, który przepięknie i tak niespodziewanie zabrzmiał w krakowskiej Tauron Arenie. Eddie śpiewa cichutko, łagodnie. Ja siedziałem jak zamurowany. Sometimes wtedy był wtedy kompletną świeżynką, otwierał album No Code. Słychać jak ten niby zmęczony wokalista oddaje w nim całego siebie: Sometimes I know / Sometimes I rise / Sometimes I fall / Sometimes I don't / Sometimes I cringe / Sometimes I live/  Sometimes I walk / Sometimes I kneel / Sometimes I speak of nothing at all / Sometimes I reach to myself, dear God. Pamiętam moje pierwsze zderzenie z tą piosenką w 1996 roki. Zrobiło mega wrażenie. Niemniej jednak … hm … może zabrzmi to jak herezja, ale właśnie tutaj, na tym wydawnictwie, Ed oddał pełnię emocji. Nie zabrakło kawałków z poprzednich płyt. Jako trzeci na setliście pojawił się Better Man. To znakomity numer, który zawsze wspaniale sprawdza się na koncertach. Pamiętam, jak zabrzmiał w Krakowie. Ed odwalił super przemowę, pokojową przemowę, o tym byśmy walczyli o naszą wolność, tak zagrożoną i zhańbioną, po czym zabrzmiała repryza Wasted i pierwsze dźwięki Better Man. Tutaj, na tym wydawnictwie, może i brakuje tego chóralnego odśpiewania, brakuje pazura, bo to koncert akustyczny, gdzie panuje raczej skupienie i zasłuchanie, niemniej jednak czuje się… że trudno o lepszych ludzi, którzy potrafią dać Ci radość, szczęście i pomóc przezwyciężyć najcięższe chwile w Twoim życiu. 


Jak każdy wokalista ma lepsze i gorsze dni. Ale Eddie świetnym artystą jest i nieprzeciętnym wokalistą (jednym z moich ukochanych, kocham jego głos od zawsze). Tutaj też improwizuje ze swoim wokalem. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie wersja utworu Corduroy, który jest w moim ścisłym TOP 5 najlepszych numerów Pearl Jam. W pewnym momencie mojego życia ten numer stał się też moim CREDO: nikt nie będzie za mnie decydował, bo nikt za mnie nie umrze. Ty chcesz mieć swój świat to miej, ale nie wchodź z butami w mój. Kim Ty, do cholery, jesteś, by mówić mi co jest dobre, a co złe. Na tym koncercie nie tyle aranż powoduje ciary, co … melodia, która całkowicie odbiega od oryginału. Słuchając tej wersji oryginalnej, studyjnej mam takie wrażenie, że jakby w wersji studyjnej Eddie chciał powiedzieć: Odpierdolcie się ode mnie! Nie chodzicie w moich ciuchach, a mówicie mi co jest dobre. Tak tutaj jakby pytał tych swoich prześladowców: dlaczego to robicie? czy ja Wam też to robię? Niesamowita wersja, która bardzo mocno mi się zapętla. Off He Goes oraz Nothing Man to absolutne perełki z No Code i Vitalogy. Podczas pierwszego odsłuchu tegoż koncertu na mojej twarzy pojawił się uśmiech, gdy Ed w pewnym momencie sam wyczuł, że nie wyciągnie tak idealnie w drugiej oktawie tego Nothing Mana, jednak ileż było w tym uroku. 


Jak pewnie wielu z Was wie albo nie wie, utwór Black to mój absolutny number one ze wszystkich piosenek Pearl Jam. Mam nieco żal do zespołu, że w ostatniej chwili wykreślili go z krakowskiej set-listy. Wielu mówi, że Ed nie potrafi już oddać tych emocji temu utworowi, co kiedyś. Wiadomo, głos mu się zmienił. Obniżył się, to fakt, ale wciąż daje radę. Wersja z Acoustic Broadcast 1996 jest także zaskakująca. Tym bardziej z powtarzanym kilka razy wersem I know someday You'll have a beautiful life bez dalszej części. Takich perełek i smaczków mamy tu naprawdę dużo. Daughter czy Elderly Woman Behind The Counter In A Small Town oraz Porch brzmią również wybornie. 


Mimo produkcji, która pozostawia wiele do życzenia, warto sięgnąć po tę płytę. Jak macie taką możliwość, to posłuchajcie jej we dwoje. Zróbcie klimat, zapalcie świece, przygotujcie dobrą kolację, polejcie wina i … oddajcie się tej muzie. Mieliście kiepski, nienajlepszy tydzień? Niech ten “zmęczony” Ed Was swoim śpiewem utuli, pogodzi, pojedna. Niech sprawi, że się uśmiechniecie do życia. Chodź się przytulić i posłuchaj. Serdecznie polecam. 




Bartas✌


piątek, 28 sierpnia 2020

Pieśni dla głuchych, czyli ... dla Was. 18 lat kończy "Songs For The Deaf" Queens Of The Stone Age

Czasy ogólniaka wspominam bardzo dobrze. Może nie pod względem szkoły i rówieśników, ale na pewno pod względem muzyki. Od zawsze Radiowa Trójka była moim oknem na świat. Nie mogłem doczekać się skończonych lekcji, by wrócić do domu, odpalić Trójkę. Czekało się też na wieczorne audycje. W latach 2002 - 2005 powstało mnóstwo świetnej muzyki, która została ze mną do dziś. I tak na przykład wczoraj, 27 sierpnia, minęło 18 lat od ukazania się trzeciego krążka grupy Queens Of The Stone Age (nie mylić z Queen) zatytułowanego Songs For The Deaf. Doskonale wiedziałem o tej rocznicy, niemniej jednak … zwyciężył Pearl Jam, a QOTSA zostawiłem sobie na dzisiaj.


Songs For The Deaf był pierwszym albumem Queens Of The Stone Age, na którym grał na perkusji Dave Grohl, który również koncertował z zespołem. Zastąpił perkusistę Gene Trautmanna, który rozpoczął pracę nad innymi projektami. Grohl podziwiał Queens of the Stone Age od dłuższego czasu i chciał koniecznie zagrać na ich poprzednim albumie Rated R. Gitarzysta Josh Homme, z którym przyjaźnił się od 1992 roku, podczas gdy był gitarzystą Kyussa, zaprosił go do przyłączenia się w październiku 2000 roku. Grohl przyznał, że nie grał od dawna i dodał, że prowadzenie zespołu jest „męczące”, więc Foo Fighters mieli małą przerwę. Pierwszy występ Grohla z zespołem odbył się 7 marca 2002 roku w The Troubadour w Los Angeles, a ostatni na Fuji Rock Festival 28 lipca 2002 roku. Wkrótce powrócił do Foo Fighters. Songs For The Deaf to ostatni występ na płycie Queens of the Stone Age Brendona McNichola, Gene Trautmann (perkusja) i basisty / wokalisty Nicka Oliveriego, którego zwolniono po trasie. Album zawierał również pierwszy muzyczny wkład do albumu Queens of the Stone Age autorstwa multiinstrumentalistów Natashy Shneider i Alaina Johannesa. Shneider i Johannes stali się później pełno etatowymi członkami Queens of the Stone Age i przyczynili się do powstania kolejnego albumu Lullabies to Paralyze, wydanego w 2005 roku. Ale o tej płycie może kiedy indziej.


No, dobrze, ale przejdźmy do samej zawartości muzycznej płyty. Wkładamy do odtwarzacza odpalamy płytę i słyszymy jak pewien koleś wsiada do samochodu i włącza radio. Ten motyw będzie się powtarzał przez pewien czas trwania albumu. Zadziorny riff i świetnie brzmiące bębny słychać tak, jakby dobiegały z głośników samochodu. Nick Olivieri - basista  zespołu - krzyczy, że ta muzyka musi przedrzeć się do naszych uszu. Jakby zapraszał na jedną wielką podróż. Idą dalej mamy No One Knows, singiel promujący album i utwór, który traktuje zarówno o zniewoleniu, jak i miłości. Charakteryzuje się niesamowicie mocnym głosem Josha Homme’a śpiewającego o pewnych zasadach, których należy przestrzegać i tych pigułkach do przełknięcia oraz o podróży przez pustynię umysłu bez nadziei. Później mamy szybkie przejście do First It Giveth, poprzedzony zapowiedzią hiszpańskiego prezentera radiowego. Wokalista falsetem wyśpiewuje o miłości, która daje i zabiera. Nie zabrakło na albumie świetnych gości. W utworze tytułowym pojawia się nie kto inny jak sam Mark Lanegan. Świetną robotę robi tu także Dave Grohl. Perkusja wydaje się strasznie dudnić, jednak ma ona swój klimat i idealnie pasuje do całości. W końcówce słychać głos silnika samochodu, które jest odzwierciedleniem łagodnego intro do The Sky Is Fallin’.


Czyżby muzycy dali nam odetchnąć? Nic bardziej mylnego. Ten spokojny trans zostaje przerwany ciężkimi urywanymi riffami i opowieścią o depresji, pustce i nihilizmie. Kierowca dalej przełącza kanały i wyłapuje na fali numer Six Shooter o nieokiełznanej wściekłości wykrzyczanej przez Oliveriego. Chwilę później znów pojawia się Lanegan w utworze Hangin’. Zaś Go With The Flow wpada jakby bez pukania. Piosenka jest o ruszaniu naprzód i wydaje się podążać za tą samą podstawową sekwencją akordów przez cały utwór. Mimo to refreny są specyficznie zróżnicowane, gdy Homme mówi, że rzeczywiście może płynąć z prądem. Ale nasz kierowca wydaje się chyba być niezadowolony, bo gorączkowo przełącza kanał i trafia na Gonna Leave You zaśpiewany przez Olivierego. W warstwie tekstowej można doszukać się pewnych odniesień do Go With The Flow. Jednak w bardziej zdecydowany, a nawet kontrowersyjny sposób, kończąc słowami nie potrzebuję Cię. Następny utwór Do It Again śpiewany jest już przez Josha, który opowiada historię o zabłąkanym kochanku, który wykorzystuje różne sytuacje. Ale za chwile znów mamy naszego drivera, który - skacząc po kanałach - natrafia na głos kaznodziei, który chrzani coś o miłości, którą stworzył Bóg. God Is In The Radio to będąca satyrą z radiowych kaznodziejów piosenka, która jednak ma w sobie sporo mroku. Another Love Song, śpiewany przez Oliveriego, opowiada o związku, który wydaje się tak banalny, by nazwać to wszystko po prostu kolejną miłosną piosenką. Chociaż teksty nie wydają się odzwierciedlać tej nonszalancji, ponieważ wzloty i upadki tego związku są bardzo ekstremalne.


Po zakończeniu utworu niejednoznacznie brzmiący prezenter radiowy przedstawia swoją stację, WOMB, i nazywa słuchaczy ich zwierzakami. Prezenter zapowiada Song For The Deaf, dodając to znaczy dla ciebie. To, co tu się dzieje jest istnym szaleństwem. Chórki robią atmosferę horroru, a na wokalu Josh i Mark śpiewający o byciu więzionym w sobie, niechętnie wyobcowanym ze świata.  Album kończy się utworem Mosquito Song. To, co najpierw wydaje się dotyczyć wampirycznego owada, zamienia się w opowieść o kanibalizmie i ofierze. Piosenka jest bardzo subtelna i w przeciwieństwie do reszty albumu składa się wyłącznie z instrumentów akustycznych, w tym elementów orkiestrowych, a kończy się orkiestrowym aranżacją big bandu, która jest zarówno ciężka, jak i mroczna, w tym solo na gitarze flamenco w wykonaniu Alaina Johannesa. Produkcja płyty Songs For The Deaf jest mistrzowska i oddaje dźwięk każdego utworu z osobna, jednocześnie zachowując spójny klimat. Każdy dodatkowy dźwięk ma jakiś cel, nic nie jest zbędne i wszystko dobrze się komponuje. Doskonale słyszymy każdy instrument. No, może czasami z wyjątkiem basu Oliverego. Drogi Czytelniku, posłuchaj tego albumu, a jeśli już go słuchałeś, przesłuchaj go ponownie do końca za jednym razem. To jest tego warte.





Bartas ✌















czwartek, 27 sierpnia 2020

Z cyklu: płyty, które ukształtowały moją wrażliwość muzyczną i spojrzenie na świat - o albumie "London Calling" grupy The Clash

Pamiętam doskonale jak mnie wielu namawiało do założenia bloga. Opierdalałem się z tym strasznie chyba z rok. Miało ruszyć 3 grudnia 2019 roku na 40 lecie London Calling The Clash. Niestety nie ruszyło, bo ... w pracy zmienili mi grafik i nie mogłem się wyrobić. Dalej - znowu coś tam, znowu coś ... i tak do usranej śmierci wymówek miałem pełno. W końcu się zawziąłem i 30 czerwca tego roku napisałem pierwszego posta o Queen i The Game, a potem kolejne. Zauważyłem teraz, że jestem strasznie nienasycony pisaniem o muzyce. Strasznie kocham to robić. Dziś rocznica płyt Ten i No Code grupy Pearl Jam. Jak już wspomniałem - o Ten napiszę w przyszłym roku, a o  No Code możecie poczytać tutaj. Tak sobie pomyślałem, że dziś - oprócz No Code - poczytać będziecie także mogli o... London Calling. Nie jest to okazja jubileuszowa, a cykl pt płyty, które ukształtowały moją wrażliwość muzyczną oraz światopogląd. Wielu z Was bardzo dobrze, że uwielbiam muzykę z zaangażowaniem, komentarzami na dane czasy. Tak więc ... zapraszam też i na ten cykl. Będzie dużo ciekawostek. Gotowi? Trzy, dwa, jeden… start! 


Ale może najpierw krótka historia wprowadzająca, bo nie każdy zna The Clash, więc może słowo wstępne kim byli i co grali. The Clash to angielski zespół rockowy założony w Londynie w 1976 roku jako główny filar oryginalnej fali brytyjskiego punk rocka. Do swojej twórczości wnieśli również wkład w ruchy post-punkowe i new wave, które pojawiły się w następstwie punka i wykorzystywały elementy różnych gatunków, w tym reggae, dub, funk, ska i rockabilly. Przez większość swojej kariery nagraniowej Clash składał się z głównego wokalisty i gitarzysty rytmicznego Joe Strummera, gitarzysty prowadzącego i wokalisty Micka Jonesa, basisty Paula Simonona i perkusisty Nicky'ego „Toppera” Headona. Headon opuścił grupę w 1982 roku, a wewnętrzne tarcia doprowadziły do ​​odejścia Jonesa w następnym roku. Grupa kontynuowała działalność z nowymi członkami, ale ostatecznie rozpadła się na początku 1986 roku. Zespół odniósł komercyjny sukces w Wielkiej Brytanii wydając swój debiutancki album The Clash w 1977 roku. Trzeci album, właśnie London Calling, wydany w Wielkiej Brytanii w grudniu 1979 roku, przyniósł im popularność w Stanach Zjednoczonych. Ostatni album, Cut The Crap, został wydany w 1985 roku. W styczniu 2003 roku, krótko po śmierci Joe Strummera, zespół - w tym oryginalny perkusista Terry Chimes - został wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame. W 2004 roku magazyn Rolling Stone umieścił Clash na 28 miejscu na liście 100 największych artystów wszech czasów. Tyle w temacie historii grupy. Przejdźmy do płyty.


Na drugim albumie Give 'Em Enough Rope z 1978, The Clash zaczęli odchodzić od punkrockowego brzmienia. Podczas tournée po Stanach Zjednoczonych w 1979 roku wybrali muzyków sesyjnych z kręgów bluesowych Bo Diddley, Sam & Dave, Lee Dorsey i Screamin 'Jay Hawkins, a także neo tradycyjnego artystę country Joe Ely i zespół punk rockabilly The Cramps. Rosnąca fascynacja The Clash rock and rollem zainspirowała ich kierunek dla London Calling. Po nagraniu Give 'Em Enough Rope, Clash zakończyli współpracę ze swoim managerem Bernardem Rhodesem. Oznaczało to, że musieli opuścić swoje studio prób w Camden Town. Szef trasy Johnny Green i specjalista do spraw brzmienia perkusji, zwany po prostu Baker, znaleźli nowe miejsce prób, Vanila Studios, na tyłach garażu w Pimlico. Przybyli tam w maju 1979 roku bez nowych piosenek. Główni kompozytorzy Mick Jones i Joe Strummer przeżywali wówczas okres twórczej niemocy, nie napisawszy żadnego nowego materiału od ponad roku. Wydali jedynie epkę Coast Of Living, które zawierała jeden cover i trzy piosenki napisane ponad rok wcześniej, ale to straszne miałkie i kiepskie. Nie polecam.


Próby odbyły się w Vanilla Studios w połowie 1979 roku. The Clash zaczął grać covery z takich gatunków jak rockabilly, rock and roll, rhythm and blues oraz reggae. W przeciwieństwie do poprzednich sesji prób, zespół utrzymywał te próby jako prywatne. To odosobnienie pozwoliło zespołowi odbudować pewność siebie bez martwienia się o reakcję ze strony outsiderów, którzy znali punk rockowy styl zespołu. Zespół opracował „niezwykle zdyscyplinowany” codzienny program popołudniowych prób, przerywany późnym popołudniowym meczem towarzyskim w piłce nożnej, co sprzyjało przyjacielskiej więzi między członkami zespołu. Był futbol, wyjście na drinka i znowu próba.  Tym sposobem odbudowywał pewność siebie, a style wczesnych coverów z sesji wyznaczyły pewien kierunek, w jakim mieli pójść nagrywając London Calling. Perkusista Tooper Headon cieszył się uznaniem kolegów w kwestii swoich umiejętności gry na perkusji. Dzięki jego grze zespół mógł wyjść poza schemat punk rockowy.


Pewnie jesteście ciekawi jak przebiegał proces nagrywania. The Clash napisał i nagrał dema w Vanilla Studios, gdzie Mick Jones komponował i aranżował większość muzyki, a Joe Strummer napisał większość tekstów. Strummer napisał Lost In The Supermarket po wyobrażeniu sobie Jonesa i jego dzieciństwo dorastające w piwnicy z matką i babcią. The Guns Of Brixton to to z kolei pierwsza kompozycja basisty Paula Simonona, którą zespół nagrał na album, i pierwsza, w której wystąpił jako lider. Simonon początkowo miał wątpliwości co do swoich tekstów, które omawiają paranoiczne spojrzenie na życie danej osoby, ale Strummer zachęcił go do kontynuowania pracy nad tym. Weszli do Wessex Studios w sierpniu 1979 roku, aby rozpocząć nagrywanie albumu. Do produkcji albumu zespół zatrudnił Guya Stevensa. Jednak miał ogromne problemy z alkoholem i narkotykami. Metody jego pracy były niekonwencjonalne. Podczas pracy w studio rzucał stołami i krzesłami, by stworzyć odpowiednią atmosferę, pełną rock’n’rolla, do stworzenia albumu. Niezły świr, co? Ale The Clash, a zwłaszcza Paula Simonon, bardzo dobrze dogadywali się ze Stevensem, uznając jego pracę za pomocną. Szczególnie dla gry Paula, ale i całego zespołu też. Album został nagrany dość szybko, bo w sześć tygodni. Obejmował osiemnaście godzin pracy dziennie. Złożył się ostatecznie się z 19 piosenek, z czego kilka zostało nagranych za pierwszym lub drugim podejściem. Pierwszym utworem nagranym dla London Calling był Brand New Cadillac, którego grupa pierwotnie używała jako utworu na rozgrzewkę przed nagraniem. Clampdown rozpoczął się jako instrumentalny utwór zatytułowany Working And Waiting. Pracując nad The Card Cheat, zespół nagrał każdą część dwukrotnie, by - jak przyznają muzycy - dźwięk był tak mocny jak to tylko możliwe.


Jest to cykl pt tytułem płyty, które ukształtowały moją wrażliwość muzyczną, ale i światopogląd, więc w tym miejscu napiszę, że właśnie zespół The Clash był jednym z tych, którzy ukształtowali moje patrzenie na świat. Jestem lewacka szmata do bólu i nie kryję tego. Jestem zagorzałym zwolennikiem socjalizmu. Właśnie dlatego twórczość The Clash tak do mnie mocno trafia. Szczególnie Strummer był również zagorzałym socjalistą. The Clash są uznawani za pionierów w propagowaniu radykalnej polityki w punk rocku i zostali nazwani przez NME Thinking Man's Yobs. Podobnie jak wiele wczesnych zespołów punkowych, The Clash protestowało przeciwko monarchii i arystokracji. Jednak w przeciwieństwie do wielu ich rówieśników odrzucili nihilizm. Zamiast tego znaleźli solidarność z wieloma współczesnymi ruchami wyzwoleńczymi i związali się z takimi grupami, jak Liga Antynazistowska. 30 kwietnia 1978 roku The Clash zagrali koncert Rock Against Racism w londyńskim Victoria Park dla tłumu składającego się z 50–100 000 ludzi. Strummer nosił koszulkę identyfikującą dwie lewicowe grupy terrorystyczne: słowa Brygada Rosse - Włoskie Czerwone Brygady - pojawiło się obok insygniów frakcji Armii Czerwonej w RFN. Nastroje polityczne zespołu znalazły odzwierciedlenie w ich oporze wobec typowych dla przemysłu muzycznego motywacji do zysku; nawet w szczytowym okresie bilety na koncerty i pamiątki były niedrogie. Grupa nalegała, aby CBS sprzedało swoje zestawy z podwójnymi i potrójnymi albumami London Calling i Sandinista! za cenę jednego albumu każdy (wtedy 5 funtów), odnosząc sukces z pierwszym i kompromis z drugim, zgadzając się na jego sprzedaż za 5,99 funta i tracąc wszystkie tantiemy za wykonanie pierwszych 200 000 sprzedaży. Te zasady „VFM” (wartości do ceny) oznaczały, że były one stale zadłużone wobec CBS i zaczęły się opłacać dopiero około 1982 r.


Czy album London Calling jest również polityczny? Z pewnością. A już na bank porusza problemy społeczne. Piosenki umieszczone na albumie są generalnie o Londynie. W narracjach występują zarówno postacie fikcyjne, jak i autentyczne. Na przykład przestępca z podziemia o imieniu Jimmy Jazz i aspirant Jimmy Cliff z bronią mieszkający w Brixton (Jimmy Jazz & Guns Of Brixton).  Zdaniem dziennikarza PopMatters Sal Ciolfi, utwory zawierają aranżację miejskich narracji i postaci, poruszają takie tematy jak seks, depresja czy kryzys tożsamości. Rudie Can't Fail to kronika życia kochającego zabawę młodego człowieka, który jest krytykowany za niezdolność do zachowywania się jak odpowiedzialny dorosły. Clampdown komentuje ludzi, którzy porzucają idealizm młodości i wzywają młodych ludzi do walki ze status quo. W The Guns Of Brixton zespół bada paranoiczne spojrzenie na życie danej osoby, podczas gdy w Death Or Glory Strummer przygląda się swojemu życiu z perspektywy czasu i dostrzega komplikacje i obowiązki związane z dorosłością. A z kolei utwór Lover's Rock to opowiedzenie się za bezpiecznym seksem, planowaniem i wolnym wyborem kobiet. No, to jestem cały ja. Wszystko się zgadza. Jednakże niektóre numery mają nieco szerszą kontekstualną narrację, w tym np odniesienia do złych prezydentów, utrzymujących się skutków hiszpańskiej wojny domowej (Spanish Bomb) oraz tego jak ciągły konsumpcjonizm doprowadził do nieuniknionej politycznej apatii (Lost In The Supermarket). Zaś utwór tytułowy i “otwieracz” albumu London Calling został napisany częściowo pod wpływem wypadku z marca 1979 roku w reaktorze jądrowym w Three Mile Island w Pensylwanii. Omawia również problemy z związane z rosnącym bezrobociem, konfliktem na tle rasowym i problemem narkomanii w Wielkiej Brytanii. Krytyk muzyczny Tom Carson uważa, że chociaż album czerpie z całej przeszłości rock and rolla w swoim brzmieniu, koncepcje i motywy liryczne zaczerpnięto z historii, polityki i mitów związanych z tym gatunkiem.


Warto wspomnieć też o okładce. Hardcorowa, co? Znajduje się na niej zdjęcie basisty Paula Simonona, rozbijającego swój Fender Precision Bass o scenę na koncercie w klubie Palladium w Nowym Jorku 20 września 1979 roku. Muzyk wyjaśnił w 2011 roku, w wywiadzie dla Fendera, że rozbił bas, bo był strasznie wkurwiony na ochronę, która nie pozwoliła widowni wstać z miejsc podczas koncertu. Pennie Smith, która fotografowała zespół do albumu, początkowo nie chciała, aby zdjęcie zostało użyte. Myślała, że ​​to zbyt słabe, ale Strummer i grafik Ray Lowry myśleli, że będzie to dobra okładka albumu. W 2002 roku fotografia Smitha została uznana przez magazyn Q za najlepszą fotografię rock and rolla wszechczasów, komentując, że oddaje ona ostateczny moment rock'n'rolla - całkowitą utratę kontroli. Warto odnotować, że okładka zaprojektowana przez Lowry’ego była hołdem dla Elvisa Presleya i jego debiutu, a przede wszystkim grafiki na okładce - różowe litery po lewej stronie i zielony tekst na dole.


Album znalazł się w pierwszej dziesiątce list przebojów w Wielkiej Brytanii, sprzedał się w ponad pięciu milionach egzemplarzy na całym świecie i uzyskał status platyny w Stanach Zjednoczonych przy sprzedaży jednego miliona. Często był uznawany za jeden z najlepszych albumów wszechczasów, w tym na ósme miejsce na liście 500 najlepszych albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone w 2003 roku. Nie byłoby American Idiot Green Day, gdyby nie było London Calling. Historia muzyki nie zna za wielu grup punkowych, które w tak idealny i spójny sposób potrafili łączyć style i mieszać gatunki (jak na imprezie trunki). Dziś mamy wielu pełnych ambicji młodych gniewnych, którzy próbują zaistnieć, grając podobną muzykę na światowej scenie. Wielu też przyznaje się do inspiracji albumem London Calling, bo każdy chce mieć swój London Calling. Green Day ma aż dwa przełomowe albumy Dookie (1994 rok) i American Idiot (2004 rok). Ale chyba jeszcze nikomu nie udało się przebić The Clash. Oni wnieśli się na wyżyny swoich kompozytorskich umiejętności, łamiąc schemat i zachowując autentyczność przekazu. Pozycja absolutnie obowiązkowa!!!




Bartas✌







środa, 26 sierpnia 2020

Podróż wgłąb własnego ego, czyli o albumie "No Code" grupy Pearl Jam

27 sierpnia to dla fanów zespołu Pearl Jam bardzo ważna data. Tego dnia roku 1991 ukazał się wiekopomny, debiutancki album Ten, z którego pochodzą tak wielkie hymny pokolenia młodzieży lat 90-tych jak Alive, Jeremy, czy Evenflow. Z kolei pięć lat później - czwarty album grupy zatytułowany No Code. W tym dzisiejszym blogu postanowiłem, że pochylę się nad tym drugim albumem, przedstawiając go nieco, a album Ten zostawię na rok przyszły, gdy stuknie temu krążkowi 30-stka. Gotowi? Lecimy, szkoda czasu.

Do nagrania swojego czwartego albumu studyjnego grupa ponownie zatrudniła producenta Brendana O’Briena, który produkował dwie poprzednie płyty - Vs i Vitalogy. Album No Code jest pierwszym albumem z nowym perkusistą Jackiem Ironsem, który dołączył do zespołu w trakcie prac nad Vitalogy. Po letniej trasie promującej ów album, zespół rozpoczął pracę nad No Code w Chicago, w lipcu 1995 roku. Trwała wówczas niesamowita fala upałów. Sesje w Chicago trwały tydzień, a konkretnie to w studiu Chicago Recording Company. Potem nastąpiła mała przerwa, po której zespół udał się na tygodniową sesję w Luizjanie, gdzie zarejestrowano przepiękny Off He Goes. Resztę materiału zarejestrowano w Seattle, w prywatnym studiu Stone’a Gossarda. Następnie album został zmiksowany przez O’Briena, w Atlancie, w jego Southern Tracks.


Pomysł nagrania kolejnego album wziął się od wokalisty grupy - Eddiego Veddera. Stawał się coraz lepszym kompozytorem, co niejednokrotnie doprowadzało do rozmaitych spin w zespole. Praca nad tym albumem zaczęła się właśnie od spiny. Basista Jeff Ament - niejednokrotna siła napędowa zespołu - w ogóle nie został poinformowany o nagrywaniu materiału. Dowiedział się o tym po trzech dniach i był niesamowicie wkurwiony.  Nie czuł się zaangażowany na żadnym poziomie. Nie podobało mu się, że Eddie panoszy się po studiu i kontroluje cały proces tworzenia. Mike McCready wspomina to tak: jestem pewien, że Jeff był wkurzony, ale chodziło bardziej o to, by każdy nagrał swoje partie oddzielnie, bo gdybyśmy nagrali je razem nic by z tego nie wyszło i wszyscy wyszlibyśmy wkurzeni na siebie. Jeff w pewnym momencie wyszedł ze studia. Myślał poważnie o odejściu z zespołu. Na szczęście tak się nie stało. Jack Irons zaś skomentował, że zespół przez to był bardziej na bieżąco. Wszyscy byli bardzo zmęczeni trasą, koncertami, które trwały po trzy godziny,a tu jeszcze zmuszanie się do nagrania kolejnego albumu. Mike jeszcze uzupełnił, że Jack zachęcał wszystkich członków zespołu do omówienia swoich problemów. Ci nazwali go wielkim wpływem duchowym i w zasadzie jemu zawdzięczają ten rozejm. O’Brien skomentował później, iż to był naprawdę okres przejściowy.


Przejdźmy może do warstwy lirycznej. Podczas gdy na Vitalogy zespół odszedł od przystępnych kompozycji i dopracowanej produkcji z wcześniejszych albumów, na No Code postawili na celową przerwę od stadionowego brzmienia, rodem z Ten. Dominują tu eksperymentalne ballady i hałaśliwe garażowe numery. Mamy tu do czynienia z subtelną harmonią (Off He Goes), wpływy wschodnie (Who You Are) czy piękną melorecytację Eddiego (I’m Open). Uwagę przykuwa plemienne brzmienie perkusji Ironsa w utworach Who You Are oraz In My Tree. Irons potem przyznał, iż to było nie lada wyzwanie, ale chłopaki naprawdę mnie wspierali i włożyliśmy kilka ciekawych rzeczy w piosenki. Eddie zaś przyznał, że w pewnym momencie zespół zdał sobie sprawę, że ma okazję poeksperymentować, zaś David Browne z Entertainment Weekly stwierdził, że No Code prezentuje szerszy zakres nastrojów i instrumentacji niż na jakimkolwiek poprzednim albumie Pearl Jam.


No, ale jako to śpiewa Kasia Nosowska - piosenka musi posiadać tekst. Testy poruszają kwestie duchowości, moralności i samooceny. Ed mówi wprost: Myślę, że w tych piosenkach jest troszkę samokontroli. Coś, przez co przechodzi się również wielu moich przyjaciół, gdy zbliżają się do trzydziestki. Nasz wkurzony do niedawna Jeff z kolei uzupełnia, że to w pewnym sensie jak historia zespołu. Chodzi o dorastanie. Tekst Hail, Hail traktuje o dwóch osobach znajdujących się w trudnym związku i walczących o jego przetrwanie. Off He Goes to piosenka Eddiego o nim samym, napisał o sobie, że jest gównianym przyjacielem(..)pojawię się i wszystko jest ok, a potem nagle jestem poza domem. Zaś utwór Lukin dotyczy dość intensywnego problemu prześladowców, z którymi Eddie Vedder zmagał się w połowie lat 90-tych. Przepiękny kończący album Around The Bend, który także wyszedł spod pióra Eda, to kołysanka napisana z myślą o Jacku Ironsie, a właściwie o jego synku. Słowa bardzo mocno “NeilYoungowego” Smile pochodzą z notatki, którą Dennis Flemion ukrył w notatniku Veddera, gdy ten był w trasie Słowa użyte w notatce pochodzą z piosenek Frogs This Is How I Feel  i Now I Wanna Be Dead. Ciekawostką jest fakt, że nazwisko Flemiona jest podane na winylu, ale w wersji CD go nie ma. Tekst Red Mosquito został zainspirowany wydarzeniami związanymi z koncertem Pearl Jam z 24 czerwca 1995 r. w Golden Gate Park w San Francisco. Vedder trafił do szpitala z powodu zatrucia pokarmowego. Wykonał tylko siedem piosenek i zespół był zmuszony odwołać pozostałe daty trasy. Inną i myślę, że równie ważną ciekawostką jest fakt, że po raz pierwszy na albumie Pearl Jam Stone Gossard objawił się światu jako tekściasz, pisząc i śpiewając utwór Minkind. Taki wybryk, po którym fani skandowali Let Stone sing.


Na koniec kilka słów o okładce i tytule płyty. Okładka płyty składa się ze 156 zdjęć Polaroid, które układają się w kwadrat 2 x 2. Zdjęcia są pozornie przypadkowe. Jedno ze zdjęć to gałka oczna, która należy Dennisa Rodmana, byłego gracza Chicago Bulls i przyjaciela zespołu, podczas gdy inne zdjęcie przedstawia stopę Veddera po ukąszeniu przez płaszczkę. Zdjęcia oglądane z daleka zlewają się, tworząc logo trójkąta / gałki ocznej No Code, które jest motywem przewodnim całego albumu. 


Omawiając tytuł albumu, Vedder powiedział, że nazywa się No Code, ponieważ jest pełen kodu. To dezinformacja. W terminologii medycznej, polecenie no code jest poleceniem medycznym wstrzymującym RKO na pacjencie. Jest również znany jako nakaz nie reanimować. W innym wywiadzie Vedder powiedział, że jeśli nagranie jest kompletną porażką, przyznałeś się do tego w sposób podprogowy. No Code dla mnie był tym samym. Dla mnie No Code oznaczał ‘nie reanimować’.


Chociaż No Code zadebiutował na pierwszym miejscu listy Bilboard 200 dość mocno podzielił fanów. Wielu z nich zarzuciło odejście od garażowego, rockowego grania. Album stał się pierwszym albumem Pearl Jam, który nie osiągnął statusu multiplatyny, otrzymując pojedynczy certyfikat platynowy od RIAA w Stanach Zjednoczonych. Jak dla mnie to ścisła czołówka najlepszych dokonań Pearl Jam. Zajmuje trzecie miejsce na mojej liście za Ten i Yield. Niesamowita, eksperymentalna podróż po duchowości i odkrywaniu własnego ja, która trwa już … 24 lata. A pamiętam, jakby to było wczoraj.



Bartas ✌




Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...