środa, 16 marca 2022

Niecodzienne show telewizyjne. 30 lat temu zespół Pearl Jam zagrał swój słynny koncert MTV Unplugged.

 

Kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów. To żartobliwe zdanie od dłuższego czasu krąży po Sieci. Zwłaszcza od ludzi, którzy bardzo mocno za czymś tęsknią. Ja ten przykład bardzo tęsknię za starymi czasami, gdy w MTV grało się porządną rockową muzę. Już pisałem o tym niejednokrotnie na łamach mojego bloga, ale dziś jest ku temu szczególna okazja, by to moim Drogim Czytelnikom przypomnieć. Była też taka seria koncertów MTV Unplugged, czyli po prostu koncerty akustyczne wielkich gwiazd. Początek tego projektu datuje się na 26 listopada 1989 roku. Wystąpili wtedy tacy wykonawcy jak Squeeze, Syd Straw czy Elliot Easton. Pierwsze 13 odcinków prowadzone było przez amerykańskiego piosenkarza i autora piosenek Julesa Sheara. Wtedy zagrały takie wielkie gwiazdy jak Aerosmith, Elton John, Sinéad O'Connor, Poison, Joe Satriani i Stevie Ray Vaughan. Pomysł trafił na bardzo podatny grunt i postanowiono pójść z projektem dalej. Nie będę się tutaj rozwodził nad kolejnością chronologiczną wykonawców, którzy wzięli w tym projekcie udział. Mogę tylko nadmienić, że do historii przeszły koncerty Erica Claptona, Nirvany oraz Pearl Jam. O Claptonie i Nirvanie napiszę przy innej okazji. Dziś chciałbym się skupić tylko i wyłącznie na jednym koncercie z tej serii, który zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. To właśnie występ Pearl Jam. Nie bez kozery o nim wspominam. Dziś, 16 marca AD 2022, mija 30 lat od nagrania tego kultowego koncertu. Nadmienić należy, że przez wiele, wiele lat krążył jako piracki bootleg, a dwa lata temu doczekał się oficjalnego wydawnictwa na CD i winylu. Przenieśmy się jednak do roku 1992. 


Pearl Jam stawał się coraz bardziej sławny. Ich debiutancki album Ten, wydany 27 sierpnia 1991 roku, bardzo szybko zawojował listy przebojów. Alive było non stop grane w radiu, a muzycy właśnie skończyli legendarną trasę z Nirvaną i Red Hot Chili Peppers. Wtedy żarty się skończyły, zaczęło się na poważnie. Trzy dni po wyczerpującej trasie udali się do Kaufman Astoria Studios w Queens w stanie Nowy Jork, aby zarejestrować koncert. Nie mieli praktycznie żadnych prób, a sprzęty na których grali były pożyczone. Gitarzysta Stone Gossard wspomina, że zamiast zamówionej przez niego gitary Gibsona Cheta Atkinsa mieli tam zwykłą klasyczną. Było dość późno, by zawracać komuś dupę o taką czy inną gitarę. Ale na szczęście muzycy byli już na tyle ogarnięci, że znali ludzi, którzy mogli im pomóc. Pożyczono im troszkę sprzętu. Koniec końców Stone dostał komplet strun stalowych Cheta Atkinsa i - jak twierdzi - wyszło świetnie. Trochę innego zdania jest Mike McCready, któremu struny nie do końca podpasowały. Zagrali wtedy niemal cały materiał z debiutu oraz cover Neila Younga Rockin’ In The Freee World. Dla zespołu, który zawojował świat ostrymi i pełnymi buntu piosenkami, nie było to zgoła łatwe zadanie. Niektóre piosenki kompletnie nie wpasowały się w konwencje. Ostatecznie wybrano oficjalnie jedynie siedem utworów. Mimo, że ten koncert jest dość mocno okrojony to - wg mnie - jest najlepszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć we wszystkich seriach MTV Unplugged. Tyle tytułem wstępu. Przejdźmy już do samego występu.

Eddie Vedder rozpoczyna występ siedząc spokojnie na stołku, wykonując
Oceans, ale dość szybko zmienia się w opętańca za sprawą utworu State Of Love And Trust, będącego ścieżką dźwiękową do filmu Singles Camerona Crowe’a. Idą dalej, robi się coraz głośniej, a wyśpiewany wkurw Veddera na całe kurestwo i niesprawiedliwość tego świata rośnie z każdą sekundą. Zdejmuje czapkę, rozpuszcza włosy i zaczynają grać wielki hymn pokolenia Alive. Eddie wychodzi z samego siebie, rzuca piórami, plącze stopami, gibie się w przód i tył. Jednak wciąż siedzi na krzesełku. Pojawia się moja ukochana piosenka Pearl Jam, której nie doczekałem się na koncercie w Krakowie - Black. I tu zwyczajnie miękną nogi, mimo pomyłki Eda w pierwszej zwrotce. Siedzisz zasłuchany, wzruszasz się, jesteś obezwładniony głosem i emocjami Veddera. Jeremy oraz Even Flow także zabrzmiały wybornie.

Prawo wyboru dobrem osobistym!!!
Jednak największe show odstawił Ed podczas wykonywania utworu Porch. Rozpina swoją sztruksową  kurteczkę, odgarnia długie włosy i mówi cicho do mikrofonu: I just wanna say .. hmm…one, two, three, four… zaczyna numer, z trudem hamując się przed wyśpiewaniem wyrazu the fuck w pierwszej linijce tekstu. Śpiewa pełen wkurwu i złości. Gdy zespół gra solo, Vedder wreszcie może pozwolić sobie na swoje słynne sceniczne akrobacje, choć w nieco ograniczonym spektrum. Spada nagle na ziemię, wstaję znowu, śmiejąc się z siebie, potem kręci na brzuchu, jakby płynął pod falę, szykując się do surfowania, którego przecież od zawsze tak uwielbia. Emocje sięgają zenitu, gdy nagle staje na stołku, kręcąc się jak gówno w przeręblu, wyjmuje markera i pisze na swoim lewym ramieniu PRO-CHOICE z trzema wykrzyknikami. Zeskakuje z krzesła, siada znów i dośpiewuje nowe wersy, mówiące o prawie wyboru kobiety, mamrocząc niemalże w pierwszej osobie: I want to change…  I want to CHOOSE.

Rock For Choice, 24 stycznia 1992r.
Nie było chyba wcześniej, ani później tak zdeterminowanego faceta w świecie rocka, który byłby aż tak zaangażowany w prawa kobiet. Kolesia, który ma jasne i konkretne zdanie na temat aborcji, nie będąc kobietą. I nie przegadasz typa! Tak, Drodzy! W 1992 roku, rok przed powołaniem Ruth Bader Ginsburg do Sądu Najwyższego, stał na stołku w scenie Queens, rujnując krzywiznę białych pseudo-feministycznych gwiazd rocka. Muzycy ze Seattle grali także na koncertach charytatywnych
Rock For Choice, założonego przez L7, które zbierało pieniądze na rzecz organizacji działających na rzecz wolnego wyboru kobiety. Kilka miesięcy po występie w MTV Eddie napisał esej do magazynu Spin, w którym opisał bardzo szczegółowo konserwatywną politykę Busha oraz polityczny krajobraz powszechnego dostępu do aborcji, na przykładzie młodego człowieka, który nie dorósł jeszcze do roli ojca. Miał tu na myśli siebie i swoją wczesną młodość.

Nadmienić też należy, że koncert - choć przeszedł do historii i dla mnie jest tym najpiękniejszym z serii MTV Unplugged - nie dość, że okrojony to ma małą wpadkę. W wersji do oglądania (pojedyncze fragmenty na YouTubie) słynny spektakl w Porch nie został pokazany w porządku chronologicznym. Wyraźnie widać jak te trzy wykrzykniki wystają z rękawa Eddiego już wcześniej przy innym utworze. Niemniej jednak taki finalny układ ma należne miejsce jako zakończenie tego kultowego spektaklu. Na końcu Vedder rzuca: Dzięki wielkie! Wcale to nie przypominało programu telewizyjnego. A tak w ogóle to jest MTV, a my graliśmy Unplugged. Dzięki, do zobaczenia wkrótce! Na swój własny, nieoczekiwany i niefiltrowany sposób, Vedder dostarczył prawdopodobnie najlepszego w dziejach tej serii, jaką była MTV Unplugged, ładunku emocjonalnego. Piękny koncert. Aż trudno uwierzyć, że to już 30 lat. A pamiętam, jakby to było wczoraj. Sięgajcie, słuchajcie i oglądajcie. POZYCJA KONCERTOWA WRĘCZ OBOWIĄZKOWA!!!







Bartas✌

wtorek, 15 marca 2022

Seattle to nie tylko grunge. Dark Meditation i ich fenomenalny debiut "Polluted Temples".

 

Kiedy słyszę nazwę Seattle, Washington, pierwsze skojarzenie, jakie mi przychodzi do głowy to wielka czwórka mojego ukochanego okresu w muzyce rockowej, czyli grunge: Pearl Jam, Soundgarden, Alice In Chains oraz Nirvana (choć tych świetnych zespołów był troszkę więcej, ale niech będzie, że te cztery główne). Zaś zespół, którego odkryłem kilka dni temu dzięki Pani Redaktor Julii Miodyńskiej i jej audycji Epoka Żelaza w Radiu Rock Serwis Fm, to jednak troszkę inna bajka. Dark Meditation, bo tak nazywa się ta kapela, powstała około roku 2017, ale swój pierwszy album wydała dopiero 28 stycznia 2022 roku. Styl zespołu to mroczny heavy metal, z akcentami gotyckimi. Jak opisuje to wokalista zespołu, A.D. Vick: Większość naszych piosenek dotyczy osobistych konsekwencji naszych działań i ich wpływu na otaczający nas świat. Ale jest też widmo ewangelicznego chrześcijaństwa, w którym się wychowałem i próbuję oderwać się od dogmatycznych koncepcji, które narzucano mi w dzieciństwie. Trzeba przyznać, że to bardzo intrygujące, co mówi. Ale może przejdźmy do samej muzyki. 


Krążek otwiera dwudziestopięcio sekundowe Horus Rising (Prelude), by później przejść do utworu Babalon.Money.Magick. Jak na razie jest to dopiero przystawka do tego, co będzie działo się za chwilę, ale już słuchając go już czujesz, że napięcie z utworu na utwór będzie rosło. Dalej mamy kapitalny numer Haunt Of Fear, charakteryzujący się oldskulowymi riffami z nutką mroku w stylu klasycznych dokonań Celtic Frost, a całość wieńczy solo, które rzuciło mnie na kolana. Strange Caress (Of The Night), a następujący zaraz po nim Masters Coil są nieco bardziej łagodne, dodając nieco akceptów gotyckich,a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że nowej fali, zachowując jednocześnie tę metalową koncepcję. Wokale A.D. Vicka dodają albumowi głębi i emocji. Przyspieszamy nieco tempo za sprawą The Howling Wild. Fenomenalny numer z fenomenalnym solo, a riffy podkręcają atmosferę i emocje tworząc coś naprawdę unikatowego, nowego i świeżego. 


Płytę zamyka utwór tytułowy, Polluted Temples, który idealnie uosabia wszystkie mocne strony brzmienia Dark Meditation. Udowadnia tym, że mamy w metalu nową siłę, z która będzie należało się kiedyś liczyć. Wierzę, czuję i wiem, że nie jest to jednorazowa fascynacja kapelą. Jestem pewien, że będzie to zespół, o którym będzie się mówiło dużo więcej. Seattle Washington to - jak się okazuje - nie tylko scena grunge, która niezmiennie od 30 lat po dzień dzisiejszy jest bardzo bliska memu sercu. To także dobre metalowe kapele, które - tak jak te grunge’owe ponad trzydzieści lat temu - mają szansę wypłynąć na głębszą wodę. Jednym z nich jest bez wątpienia Dark Meditation. Mocno kibicuję temu zespołowi. Nie ukrywam, że z chęcią zobaczyłbym jak grają na żywo. Jeśli - tak jak ja - kochasz Seattle, lubisz dobrą metalową szkołę lat osiemdziesiątych, a jednocześnie poszukujesz w tym coś nowego i świeżego … nie szukaj za daleko. Ja Ci podpowiem, mój Drogi Czytelniku - Dark Meditation i ich kapitalny debiut Polluted Temples. Nie zawiedziesz się! Czy debiut roku? Zobaczymy😊








Bartas✌

Upadek imperium, vaudeville lat dwudziestych i dobra hardrockowa szkoła lat osiemdziesiątych. Ghost i ich nowy album "Impera".

 

Mówienie o Ghost jako o zwykłej grupie muzycznej nie oddaje atrakcyjności Szwedów. Pomiędzy niezliczonymi ekstrawaganckimi scenicznymi przedstawieniami oraz ciekawą promocją, lider zespołu, Tobias Forge, zamienił projekt w maszynę rozrywkową najwyższej jakości. Mówię o tym zupełnie serio, choć są i tacy, którzy na samą nazwę Ghost śmieszkują. Ale podczas gdy marketing na wysokim poziomie opanowali także inne zespoły takie jak Sabaton czy Powerwolf, Forge i spółka nigdy nie stracili z oczu tego, co najważniejsze, czyli muzyki. Ghost wyskoczył niczym filip z konopii płytą Opus Eponymous wydaną w 2010 roku, szybko zyskując zainteresowanie krytyków i sympatyków. Jak już wspomniałem bywają tacy, co śmieszkują, ale są i tacy, którzy widzą w nich sprytny, teatralny zespół, który jest takim pomostem między przeszłością, a przyszłością cięższego grania. Zdecydowanie należę do tej drugiej grupy odbiorców. Największe wrażenie zrobił na mnie ich trzeci album Meliora, wydany w roku 2015. Trzy lata później ukazał się Prequele, który całościowo brzmiał dla mnie mniej spójnie. 11 marca 2022 roku ukazał się ich piąty album zatytułowany Impera. Jaki on jest? Wydawać by się mogło, że jak dotąd najbardziej filmowy, zróżnicowany i kompletny, opowiadający o - jak twierdzi Forge - powstaniu i ostatecznie nieuniknionych upadkach imperiów.


Zaczyna się intrygującym intrem zatytułowanym Imperium, który charakteryzuje się epickim riffem gitarowym i marszowym rytmem perkusji. Chwilę później następuje eksplozja utworem Kaisarion. Słyszymy piskliwy głos Papy Emeritusa IV i bardzo mocno wpadający w ucho gitarowy riff w nieco popowym stylu. Ale nie łudźcie się! To dobra hard-rockowa szkoła rodem z lat 80-tych. Dalej mamy kilka singlowych numerów. Najpierw jest nastrojowy, ale utrzymany w nieco mroczniejszym tonie Call Me Little Sunshine. Myślę, że ten utwór bez problemu mógłby się znaleźć na wcześniejszych dokonaniach Szwedów, jak choćby na Infestissumam czy na wspomnianej już Meliorze. Refren jest po prostu ognisty na pewno świetnie sprawdzi się na żywo. Następnie mamy coś dla fanów horroru za sprawą utworu Hunter’s Moon. Jest jednak - moim skromnym zdaniem - najmniej interesującym utworem na albumie. Ale nie zniechęcajcie się, Drodzy Czytelnicy, bo na tym się kończy ten niewielki spadek jakości. Dalej już mamy tylko bardzo dobrze. Godnym uwagi jest Watcher In The Sky. Jest dość ociężały i masywny, ale smaku dodaje wykwintne solo gitarowe. Chwilę później przenosimy się do lat dwudziestych dwudziestego wieku i mamy vaudeville’owy Dominion. Chyba najbardziej elektryzujący i taneczny utwór, jaki Szwedzi popełnili w swoim dorobku. Zdumiewający chwytliwy i zwariowany, a jednocześnie miły dla ucha, w iście rockowej konwencji.


Mamy też dwie ciekawe melodramatyczne epopeje - Darkness At The Heart Of My Love oraz czadowy, oldschoolowy rocker zatytułowany Griftwood. Bite Of Passage to pół minutowe intro, które przeprowadzi nas do utworu, który klamrą spina całość - Respite On The Spitalfields. Najdłuższy na płycie, powolny i napędzany melodią, skupionym głównie na pięknych melodiach wyśpiewanych przez Papę Emeritusa IV. Jednak jest to również niesamowicie bogate brzmienie bez nadmiernego komplikowania rzeczy z mnóstwem efektów i kinowych akcentów. Prostota, ale w stylu Ghost. Tak kończy się ta płyta, która - tak myślę - podzieli zdania fanów. Nie jest to rzeczywiście arcydzieło na miarę Meliory, ale z pewnością jedną z najlepszych dokonań grupy. Każdy znajdzie w nim coś, co przykuje jego uwagę. Polecam bardzo gorąco😊








Bartas✌

niedziela, 13 marca 2022

Bez ciśnienia, live in studio. Slash Feat. Myles Kennedy & The Conspirators i ich nowy album - "4".

 

Podczas, gdy wielu artystów w dobie COVID-19 ograniczyło się do pisania i nagrywania swoich albumów w odosobnieniu lub przez rozmowy na kamerkach, Slash, Myles Kennedy oraz grupa The Conspirators poszli nieco inną drogą. Wybrali się do Nashville, gdzie zarezerwowali studio nagraniowe, należące niegdyś do nieżyjącej już legendy gitary muzyki country - Cheta Atkinsa. Tam właśnie Slash i ekipa nagrali nowy album zatytułowany 4. Jak sama nazwa wskazuje, jest to czwarty solowy krążek gitarzysty kultowego Guns N Roses i Velvet Revolver nagrany z Kennedym i Conspirators oraz piąty w jego ogólnej solowej karierze. Praca nad nim przebiegała niesamowicie szybko i sprawnie, niemal spontanicznie, choć nie obyło się bez covidowych sytuacji. W założeniu zespół miał nagrywać materiał razem w jednym studio, ale Myles Kennedy niestety złapał coronę. Gitarzysta Frank Sidoris nie zgodził się na jego fizyczną obecność w studiu, tak więc wokalista przez kilka dni nagrywał swoje wokale w odosobnieniu. Wytrwałość została nagrodzona, bo efektem końcowym jest świetny, wydany 11 lutego 2022 roku, rockowy album z ogromnym poczuciem spontaniczności.


Już pierwszy otwierający album numer The River Is Rising robi wrażenie. Rozpoczyna się w zawadiackim, rockowym stylu, gdy Slash uwalnia naprzemienny oktawowy tremolo riff. Sekcja rytmiczna basisty Todda Kernsa i perkusisty Brenta Fitza przypomina sekcje rytmiczną Led Zeppelin. Zwłaszcza parte perkusyjne Fitza, który wali w gary niczym John Bonham. Zespół jest znakomicie zwarty. Slash świetnie synchronizuje swoje partie z Sidorisem, a wokal Mylesa Kennedy’ego jest wciąż w wielkiej formie. Niewielu jest dziś wokalistów rockowych mogących zbliżyć się do jego umiejętności wokalnych. Niestety, ale Axl Rose od lat nie domaga. I dlatego - moim zdaniem - nagranie nowego albumu Guns N’ Roses w oryginalnym składzie to bardzo zły pomysł. Lepiej, aby Slash skupił się na współpracy z Mylesem i Conspirations. No, dobrze, ale nie o tym dziś.Wróćmy do albumu. Idąc dalej mamy Time Will Tell, który jest równie urzekający klasycznym rockowym podejściem, podtrzymanymi alkordami wzmacniającymi refren. Kennedy świetnie operuje falsetem, podczas gdy Slash przywołuje swoje najlepsze patenty gitarowe, inspirowane solówkami Jimmy’ego Page’a. W najfajniejszym zaś numerze na płycie C'est La Vie Slash wykorzystuje efekt talk box, by jeszcze bardziej wzmocnić smakowity rockowy riff. Dużo więcej partii wokalnych ma The Path Less Followed, ale sama solówka Slasha wykorzystuje wiele charakterystycznych dla niego technik, takich jak sprytne wybieranie przechodzących nut między interwałami. Innymi słowy - klasyczny Slash o posmaku południowego rockowego grania.


Takich smaczków i patentów mamy bardzo dużo na tym albumie. Actions Speak Louder Than Words zawiera hendriksowski efekt gitarowy wah-wah (tzw kaczka). Progresja akordów łączy elementy standardów bluesowych i rockowych, wtapiając się opadające rytmiczne interludium przed kolejnym wypełniony vibrato gitarowym solo. Inną, ale równie ciekawą atrakcją albumu jest funkowy numer Spirit Love. To znów ukłon w stronę Led Zeppelin. Charakteryzuje się rozmytą linią basu i cudownym blaskiem elektrycznego sitaru. Mamy też coś z przeszłości. Utwór April Fool do bólu przypomina najlepsze czasy Guns N’ Roses. Gitarowe brzmienie ma dość poważny wyraz, zwłaszcza w solówce, gdzie Slash wpada na kilka niuansów gitarowych zagrywek w stylu country. Naśladowcy wirtuoza w cylindrze rzadko wychwytują ten aspekt jego charakterystycznych trików gitarowych. W Call Off The Dogs pojawia się ściana dźwięków, a rytm zmienia się wraz ze zmianą zwrotki, której towarzyszy przesiąknięty riff. Kennedy szybko dociera do wznoszącego się refrenu. Można też usłyszeć, jak Slash trąca między przystawkami gitarowymi, grając solo z niesamowitą zręcznością, dodając trochę zwrotów do bardziej tradycyjnych rock and rollowych zagrywek. Najbardziej epickim numerem na płycie jest zamykający całość utwór Fall Back To Earth. Ten sześcio i pół minutowy szybko wspina się do wszechogarniającej lini melodycznej gitary. Nagłe przejście do czystego, stopniowego brzmienia gitary w zwrotce daje miejsce, w którym wokal Kennedy'ego błyszczy, niczym oszlifowany diament. Wzrastająca intensywność prowadzi do repryzy wspomnianej melodii figury pod chórem. Przepływ między poziomami gęstości pięknie przechodzi w podwójne gitarowe interludium, po czym powtarza refren, który pozwala wokalnemu występowi Kennedy'ego znaleźć nuty, które łączą się z grą Slasha, która zamyka utwór.


Poprzednie dwa albumy Slasha i Mylesa były dla mnie nieco przydługie, momentami nudne, a patenty dość mocno oklepane. Czwórka za to zamyka się zgrabnie czasowo w trzech kwadransach, ale jej słuchanie wydaje się znacznie głębsze. Na tym albumie nic nie jest przesadne, ale wszystko spójne, brak jakiegoś słabszego punktu. Rzeczywiście słychać, że sesja nagraniowa odbywała się na na setkę. Bez ciśnienia. To fantastyczna mieszanka przestrzenna, w której wszystkie instrumenty z klarownością siedzą w spektrum dźwiękowym. Czapki z głów przed Slashem! 👏👍








Bartas✌

niedziela, 6 marca 2022

Tożsamość wyznawców rock'n'rolla. Scorpions i ich nowy krążek - "Rock Believer"

Niemcy zawsze stały dobrymi zespołami rockowymi i metalowymi. Jednym z najdłużej istniejących i odnoszących największe sukcesy jest oczywiście grupa Scorpions. Początki jej datuje się na 1965 rok. Któż nie zna ich największych hitów takich jak Wind Of Change czy I’m Still Loving You. To wszystko są piękne i ponadczasowe klasyki. Ale grupa nigdy nie stała w miejscu, zawsze parła do przodu, niczym pershing. Właśnie powracają ze swoim nowym, dziewiętnastym w karierze albumem studyjnym zatytułowanym Rock Believer. Wydany został w piątek, 25 lutego 2022 nakładem wytwórni Vertigo. Jest to pierwszy album nagrany po siedmiu latach przerwy. Ten przedostatni, zatytułowany Return To Forever - przynajmniej w moim odczuciu - dobrym, solidnym krążkiem, jednak całościowo pozostawiał nieco do życzenia. Najnowszy zdecydowanie bije go o głowę. Przez lata skład się zmieniał, ale ten stały człon - Klaus Meine na wokalu oraz Rudolf Schenker i Matthias Jabs na gitarach - został zachowany i zdefiniował w zasadzie wszystko, z czego słyną Scorpionsi.


Ogólnie rzecz ujmując Rock Believer jest niezwykle orzeźwiający i każda piosenka zasługuje na wysłuchanie. Utwór tytułowy znakomicie nadaje się na nowy, rockowy hymn, który z pewnością zostanie z nami na dłużej. Dobrze zharmonizowany, zapadający w pamięć. Klaus Meine śpiewa w nim z przekonaniem: No one can take Your dreams away / In the ruins of their souls/You saw the beauty of it all/ Simply a generation change. Sugeruje jasno, że po prostu głupio jest rezygnować z tego, kim jesteś jako muzyk lub osoba, tylko dlatego, że czasy się zmieniają. Otwierający album zaś Gas In The Tank to zabawny numer z ciężkim gitarowym riffem, który natychmiast przenosi nas do czasów, w których Scorpionsi nagrywali swoje najlepsze płyty. Roots In My Boots ma bardzo chwytliwy tekst i bit perkusyjny, z pewnością świetnie sprawdzi się na żywo. Utwory Shining Of Your Soul oraz Cold And Hot emanują pozytywnym przesłaniem i klimatem klasycznego rocka z przełomu lat 80 i 90-tych. Absolutną torpedą jest When I Lay My Bones To Rest przed krótkim, ale słodkim Peacemaker, który znów mówi pozytywnym językiem, niosąc jednocześnie ciężar mocniejszego przesłania - pokoju na świecie. Wcale nie gorszym jest Call Of The Wild, gdzie tempo grania jest nieco zwolnione, ale nie pozbawione wybornych solówek i melodii. 


Scorpionsi chyba nie byliby sobą, gdyby nie nagrali pięknej, chwytającej za serce rockowej ballady. Mamy ją i tutaj w postaci utworu When You Know (Where You Come From). Wokal Klausa Meine, mimo upływu lat, wciąż jest pełen emocji. Utwory takie jak Shoot For Your Heart i When Tomorrow Comes brzmią już mniej klasycznie, bardziej nowocześnie, ale to jest jak najbardziej in plus dla zespołu. Finalizacją tego wydawnictwa (w wersji deluxe edition) jest utwór Crossing Border oraz akustyczna wersja When You Know (Where You Come From). Ten pierwszy jest swego rodzaju metaforą - zespół miał w przerwy w nagrywaniu, różne osobiste incydenty, więc ta granica była trudna do przekroczenia. Ten drugi jest miłym dodatkiem do całości.


Kończąc ten wywód stwierdzam z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa, że Rock Believer jest albumem godnym pochwały od początku do końca. Nie jest to oczywiście żadne odkrywcze granie. Jest to przypomnienie o ich własnej tożsamości. Myślę, że nie będzie to ostatnia ich płyta😊


Long live rock’n’roll !!! 😈









Bartas✌

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...