piątek, 17 lipca 2020

Izolacja - 40 lat albumu "Closer" grupy Joy Division

Historia muzyki niejednokrotnie pokazała, że nie trzeba wydać kilkudziesięciu płyt w karierze, by zdobyć rozgłos i kult. Są też takie zespoły w historii muzyki rozrywkowej, dla których kariera skończyła się tylko na jednej płycie, a wpisała się w kanon - nazwijmy to - obowiązkowych lektur. Czystym tego przykładem jest choćby zespół The Sex Pistols, który trwał zaledwie kilka miesięcy, wydając jedną jedyną płytę studyjną. Ale są i takie zespoły, które wydały aż dwie płyty studyjne, z czego jedna została wydana po śmierci głównego wokalisty. Czymś takim jest drugi album zespołu Joy Division zatytułowany Closer, który dziś obchodzi swoje 40 urodziny. Wydany został po śmierci charyzmatycznego frontmana i wokalisty Iana Curtisa. Zanim jednak przejdziemy do tej płyty to chciałbym Wam pokrótce przedstawić historię zespołu Joy Division.


Dla tych, którzy może nie wiedzą wyjaśnię, iż zespół Joy Division to była brytyjska grupa rockowa, która powstała w roku 1976 w Salford, Great Manchester. Początkowo nosiła nazwę Warsaw, czyli Warszawa. Nazwę swą zaczerpnęła od instrumentalnego utworu Davida Bowiego o tym samym tytule. Był to rozkwit muzyki punk rockowej. Dwóch kolegów ze szkolnej ławki - Bernard Sumner i Peter Hook - razu pewnego udało się na koncert wspomnianego już Sex Pistols, który odbywał się w ich rodzinnym mieście. Tam spotkali pewnego człowieka, który okazał się poetą, a pracował jako urzędnik. Nazywał się Ian Curtis. Zaprzyjaźnili się dość szybko, założyli zespół, odbywali próby. Żaden z nich nie potrafił dobrze grać na instrumentach. Zapał był jednak dużo większy od niedoskonałości. 


Zespół miał nazwę Warsaw i występował w składzie Ian Curtis (wokal), Bernard Sumner (na gitarze) oraz Steve Brotherdale (perkusja). Jednakże ten ostatni nie mógł się z nimi dostatecznie zgrać, wywołało to pewne konflikty, więc pozostała dwójka pożegnała się z tym panem, a na jego miejsce przyjęła Stephena Morrisa. Robili próby, jammowali. Szybko odkryli, że nie będą grali zwykłego punk rocka, a wyjdą poza jego ramy. Ta muzyka nabierze później zupełnie innego brzmienia, nieco psychodelicznego. Grali po lokalnych klubach, zdobywając wielkie uznanie. Curtis szokował swoim zachowaniem, zachowywał się niczym szaman na scenie. Zważywszy jednak na to, że w Londynie istniał już zespół, który miał w nazwie Warsaw, a konkretnie Warsaw Pakt, Ian Curtis zmienił nazwę na Joy Division. Wokalista interesował się historią, zwłaszcza z okresu II wojny światowej. Nowa nazwa nawiązywała do książki Dom Lalek autorstwa Yehiel De-Nur. Opisana w niej jest historia więźniarek niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, zmuszanych do prostytuowania się. Nosiła właśnie nazwę Joy Division, a po niemiecku Freudenabteilung. Mieli za to nieźle przegwizdane. Zaczęli być posądzani o szerzenie nazizmu i faszyzmu. 


W 1978 roku wydali EP-kę An Ideal For Living. Jednak wciąż wytwórnie płytowe ignorowały zespół. Spotkali na swojej muzycznej drodze producenta Martina Hannera, który pomógł zdefiniować ich specyficzny styl gry - mroczny, psychodeliczny, nieco depresyjny. Pierwszym singlem zwiastującym debiutancką płytę był utwór Transmission. Było czymś absolutnie nowym. Nikt, żaden zespół nie stworzył takiej jakości brzmienia. Znany w tamtych czasach radiowy DJ BBC, nieżyjący już John Peele, bardzo mocno zainteresował się tą muzyką. Panowie mieli przyjemność też grać na potrzeby tego radia. Dzięki udziałom w tych nagraniach mieli bardzo prosta furtkę do podpisania kontraktu płytowego. W czerwcu 1979 roku zespół wydał debiutancką płytę Unknown Pleasures i ruszył w trasę koncertową. Curtis cierpiał na epilepsję, a podczas wyczerpującej trasy koncertowej jego stan zdrowia pogarszał się. Jednak dalej zespół koncertował po Ameryce i przystąpił do nagrywania drugiej i - jak się okazało - ostatniej płyty. W międzyczasie na singlu ukazał się sławetny przebój Love Will Tear Us Apart. Niestety stan Iana wciąż się pogarszał. Te wszystkie stany, jakie przechodził wokalista opisał na wspomnianej, pośmiertnej już płycie Closer. 18 maja 1980 roku Ian Curtis popełnił samobójstwo, wieszając się na sznurze od suszarki. Wcześniej zdążył obejrzeć film Stroszek Wernera Herzoga. Tak przedstawia się historia grupy. 


Przejdźmy jednak teraz do płyty. Utwory pochodzą z dwóch okresów. Wcześniejsze kompozycje gitarowe powstały w drugiej połowie 1979 roku, a były to: Atrocity Exhibition, Passover, Colony, A Means to an End i Twenty Four Hours. Wszystkie były grane na żywo w tym roku, a inne były nagrywane na potrzeby sesji radiowych. Pozostałe piosenki z albumu zostały napisane na początku 1980 roku i zawierały bardziej widoczne użycie syntezatorów: Isolation, Heart And Soul, The Eternal i Decades.Większość piosenek została napisana lub skonstruowana podczas jam session w sali ćwiczeń zespołu. Jeśli chodzi o zawartość liryczną Bernard Sumner wspomina to tak: Chodziliśmy na próby, siadaliśmy i rozmawialiśmy o naprawdę banalnych sprawach. Robiliśmy to, dopóki nie mogliśmy już rozmawiać o banalnych sprawach. Nasze instrumenty nagrywaliśmy na mały odtwarzacz kasetowy. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o muzyce ani tekstach. Nigdy tego nie analizowaliśmy.


Warto jednak tu zwrócić uwagę na strukturę jednego utworu, a mianowicie Isolation. Mojej ulubionej z resztą piosenki na tym albumie. Na pierwszy ogień rzuca się poetycki tekst Iana Curtisa ilustrujący sytuację w jakiej się znalazł podczas choroby. Mrożące krew w żyłach linie wokalne wyrażają poczucie więzi i tęsknotę za niemożliwym. Curtis błagalnie śpiewa: But if You could just see the beauty, These things I could never describe. Utwór grany jest w tonacji C-dur podczas gdy zakres wokalny Iana Curtisa obejmował jedną oktawę, od niskiego B3 do wysokiego B4. Jego muzyczna aranżacja wykorzystuje fałszywe zakończenie, w którym zespół nagle się zatrzymuje, tylko po to, aby nagranie nagle powróciło z hałaśliwym sprzężeniem zwrotnym fragmentu, zanim doszło do końca. Na co też warto zwrócić uwagę to na bębny i przeszywającą linie basu. Zamiast melodii gitary, kaskadowa linia syntezatorów o wysokiej tonacji biegnie przez całą kompozycję jako instrument napędzający. 


Closer został nagrany między 18 a 30 marca 1980 w Britannia Row Studios w Islington w Londynie. Wyprodukował go Martin Hannett, a całość produkcji została określona jako “grobowa”. Tak samo jak w przypadku debiutanckiego albumu panowie Hook i Sumner nie byli zadowoleni z pracy Hannetta. Peter Hook narzekał później, że Atrocity Exhibition został zmiksowany w dzień, w którym zrobił sobie wolne od pracy w studiu, a gdy usłyszał ostateczny efekt był rozczarowany faktem, że jego partie gitarowe zostały obciążone efektami i stonowane. Mówił później: Totalnie odleciałem, o cholera, to się znowu dzieje. Unknown Pleasures numer dwa… Martin [Hannett] stopił gitarę swoim Marshall Time Waster. Brzmiało to tak, jakby ktoś dusił kota. Byłem na niego tak zirytowany, że wszedłem do studia, dając mu coś do zrozumienia, ale on po prostu się odwrócił i powiedział, żebym się odpieprzył.


Okładka albumu została zaprojektowana przez Martyn Atkins i Petera Saville'a, a fotografia grobowca rodziny Appiani na Monumental Cemetery of Staglieno w Genui zdobi większość samej zawartości wizualnej. Samo zdjęcie zostało zrobione przez Bernarda Pierre'a Wolffa w 1978 roku. W filmie dokumentalnym o zespole z 2007 roku, projektant Peter Saville skomentował, że gdy dowiedział się o samobójstwie piosenkarza Iana Curtisa, wyraził natychmiastowe zaniepokojenie projektem albumu, ponieważ przedstawiał on motyw pogrzebowy: mamy grób na okładce albumu!


Closer został wydany 18 lipca 1980 roku przez Factory Records jako 12-calowy winylowy LP. Album osiągnął 6 miejsce na brytyjskiej liście albumów. We wrześniu 1981 roku osiągnął również 3 miejsce w Nowej Zelandii. W NME był także albumem roku. Wraz z Unknown Pleasures, został zremasterowany i ponownie wydany w 2007 roku. Podobnie jak w przypadku debiutu, do remasteru Closera został dodany bonus w postaci koncertu zespołu w University Of London Union. Szef wytwórni Tony Wilson był zadowolony z albumu i przewidział, że odniesie on komercyjny sukces. Sumner przypomniał sobie, jak wtedy mówił: Wiesz, Bernard, w przyszłym roku o tej porze będziesz wylegiwać się przy basenie w LA z koktajlem w dłoni”. Sumner był jednak mniej optymistyczny i po prostu pomyślał, że to najbardziej absurdalna rzecz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek mu powiedział.




Jazda obowiązkowa! Bardzo mocno polecam! :)


 

Bartas.


środa, 15 lipca 2020

Pearl Jam - Gigaton - myśli moje własne...



Do napisania czegokolwiek konkretnego o nowej płycie jednego z moich ukochanych zespołów życia zajęło mi - od czasu premiery - bite cztery miesiące. Zabierałem się do tego jak przysłowiowy pies do jeża i zabrać nie mogłem. Nie dlatego, że płyta totalnie mi nie podpasowała, że nie ma tak naprawdę o niej co pozytywnego napisać. Wręcz przeciwnie - jest tak świetna, że wysilenie się na cokolwiek mądrego zajęło mi tyle czasu. No, czasem tak mam., że coś przychodzi bardzo szybko, a innym razem - wręcz przeciwnie. 


Niektórzy z Was wiedzą, że zespół Pearl Jam to idole mojego dzieciństwa. Poznałem ich muzę praktycznie już w momencie gigantycznego sukcesu debiutanckiej płyty. Każda kolejna była oczekiwaniem w wielkim napięciu. Od przedostatniej minęło siedem lat. Lightning Bolt był dziełem naprawdę udanym i spójnym, a znienawidzony przez wielu utwór Sirens był powiewem świeżości i dowodem na to, że nie wszystko, co Ed pisze (a pisze zawsze szczerze) musi być smutne i depresyjne. Może przecież dawać nadzieję.


No, ale do rzeczy, Kochani moi, bo nie o tej płycie dziś będzie mowa. 27 marca 2020 roku ukazał się jedenasty studyjny album grupy Pearl Jam zatytułowany Gigaton. Moje oczekiwania były naprawdę duże. Uwagę przykuła okładka, której autorem jej jest kanadyjski reżyser, fotograf, i specjalista w dziedzinie biologii morza - Paul Nicklen. Jak się później dowiedziałem zdjęcie wykonano w prowincji Svalbard w Norwegii. Przedstawia topniejącą wodę lodowców znajdujących się na Ziemi Północno-Wschodniej (Nordaustlandet). Za produkcję płyty odpowiedzialny jest sam zespół oraz Josh Evans. Dla zespołu to ważna płyta. Szczególnie dla Mike’a McCready’ego, który mówi o płycie tak: Nagranie tego albumu było długą podróżą. Czasem mroczną, emocjonalną i dezorientującą, ale też bardzo ekscytującą i pełną eksperymentów. Czujemy, że ta droga zaprowadziła nas do muzycznego odkupienia. Współpraca z kolegami z zespołu dała mi wiele miłości, uważności oraz wiedzy, jak ważne są więzi z innymi ludźmi w czasach, w których żyjemy.


Pierwszym singlem promującym był utwór Dance Of The Clairvoyants. Powiem Wam, że jak pierwszy raz go usłyszałem to włosy dęba stanęły z wrażenia. Przecierałem uszy ze zdumienia nie dowierzając, że to ten Pearl Jam, który przez lata atakował niesamowitymi rockowymi killerami. A tu nagle wyskakują z czymś tak odmiennym - elektronika, taneczne bity. O ile utwór szalenie mi się podobał, o tyle miałem nieco obawy czy tak będzie brzmiała płyta w całości. 


Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne, gdy wreszcie nadszedł dzień, w którym mogłem posłuchać w całości nowego albumu. Ręce mi drżały strasznie, ale czułem ogromne mocne podniecenie. Odpaliłem płytę i słysząc pierwsze dźwięki (choć zaczęło się nieco ambientowo) odetchnąłem z ulgą. Utwór Who Ever Said otwiera album. Powiem Wam, że tak znakomitego “otwieracza” płyt Pearl Jam nie słyszałem od czasu albumu Yield. O ile na poprzedniej płycie Lightning Bolt bardzo podobał mi się ów "otwieracz" od strony tekstu Getaway, o tyle muzycznie Who Ever Said go bije o głowę. Pierwsze wersy: Drowning in their dissertations/ Random speakers in my mind/Yeah, They never stop their fortifications/And blocking my precious time. Ja już wiem, że mam do czynienia ze starym Pearl Jam. Tym absolutnie bezkompromisowym w walce z systemem politycznym. Klimatem nieco przypomina mi utwór Life Wasted z udanego albumu Avocado. Eddie Vedder nie brzmi już tak wysoko i mocno jak trzydzieści lat temu. Barwa jego głosu z biegiem lat mocno się zmieniła. Wpłynęły na to niewątpliwie niezliczona ilość koncertów, a co za tym idzie, wysiłek oraz używki w postaci papierosów i alkoholu. Niemniej jednak wciąż jest w nim ta niesamowita werwa, bunt i chęć przemiany świata, choć już w nieco innej formie. Idąc dalej mamy drugi singlowy numer Superblood Wolfmoon z bardzo ciekawym klipem towarzyszącym, w którym członkowie zespołu ukazani są jako postacie rysunkowe. Skoczny rockowy numer, jeden z ulubionych córki Eddiego - Olivii. 


Wspomniany już Dance Of The Clairvoyants to tak naprawdę ukłon w stronę takich zespołów jak Talking Heads. Mam wrażenie, słuchając go, że zespół chciał zwyczajnie puścić oko do swoich fanów, dając tym do zrozumienia, że wcale nie są tacy starzy, a potrafią się muzyką cieszyć i bawić. A tym samym - przyciągnąć młode pokolenia, dla których muzyka grunge była czymś totalnie odległym. To dopiero rozgrzewka. Idąc dalej mamy trzeci singiel z płyty zatytułowany Quick Escape, który przypomina nieco ... Kashmir grupy Led Zeppelin. Charakteryzuje się ciężkim, powolnym riffem i dość chropowatym, jakby nieco zniekształconym wokalem Eddiego. Miłym akcentem dla mnie jest wspomnienie w tym utworze Freddiego Mercury’ego, jego Zanzibaru oraz zespołu Queen. Panowie - mimo upływu lat - nie tracą nic na swym buncie. Wciąż walczą o podstawowe prawa człowieka, krytykując władze USA. Fajnie, że panowie wybrali go na kolejny singiel. Polecam słuchać go naprawdę głośno. 


Po tej ostrej zeppelinowej jeździe muzycy dają nam nieco odetchnąć za sprawą utworu Allright. Utwór bardzo prosty, lekki, banalny tekstowo, a jak bardzo potrafi chwycić za serducho. Najważniejsze to słuchać głosu swojego serca i chrzanić wszystkie reguły. Zauważyłem, że Eddie Vedder z wiekiem staję się coraz lepszym poetą, jeszcze bardziej uwrażliwionym na rzeczywistość, zwłaszcza w takich łagodnych balladach. Seven O’Clock zaś to była miłość od pierwszego usłyszenia i nadal pozostaje ulubionym utworem na płycie. Pamiętam przy pierwszym odsłuchu zatrzymałem się chyba z dziesięć razy na tym numerze (wracając potem do reszty płyty), a wersy Freedom is as freedom does and freedom is a verb/They giveth and they taketh and You fight to keep that what You've earned bardzo mocno zapadły mi w pamięć. Mało tego - zapoczątkowałem nową świecką tradycję, że każdego dnia o siódmej rano (jeśli tylko wstanę na tą godzinę) włączę sobie ten utwór przy porannej kawie.


Niestety zdarzyły się też zespołowi małe uchybienia. O ile Never Destination jest fajnym klasycznym rock’n’rollem, o tyle Take The Long Away to straszna zapchajdziura i najsłabsze ogniwo albumu Gigaton. Na szczęście ten stan nie trwa długo. Krytykowany niestety przez wielu moich PearlJamowych Braci i Sióstr utwór autorstwa Stone’a Gossarda Buckle Up rozpoczyna moją ulubioną część płyty, gdzie wszystko praktycznie zlewa się w jedną piękną całość pod względem brzmienia i klimatu. Na Buckle Up wylała się fala hejtu i niezrozumienia - jak ktoś taki jak Stone Gossard, odpowiedzialny za takie killery jak Evenflow czy Alive, mógł popełnić coś tak banalnego. Mógł, zrobił to i wyszło fajnie. Zagrany na setkę Comes Then Goes stał się moim ścisłym top 10 najwspanialszych akustycznych numerów muzyków ze Seattle. Retrograde jest zwróceniem uwagi na problem szczytu klimatycznego i ekologii. Jest czwartym i ostatnim wydanym jak do tej pory singlem, do którego powstał niesamowicie apokaliptyczny teledysk, na którym pojawia się Greta Thunberg. Muzycznie przywołuje ducha ścieżki dźwiękowej do filmu Into The Wild. Album spina klamrą przecudowny River Cross, w którym słychać wyraźnie inspirację muzyką Petera Gabriela. Powstał już w 2015 roku. Eddie gra tu też na starych organach z lat 50 XIX wieku. 


Muszę przyznać, że już po pierwszym odsłuchu miałem bardzo pozytywne wrażenia odnośnie albumu Gigaton. Taniec Jasnowidzów był tylko sympatycznym puszczeniem oka. Oczywiście, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Nie wymagajmy od tych 55 latków kolejnego wielkiego i niedoścignionego TENa. To już inny Pearl Jam, nieco złagodzony, momentami eksperymentalny, ale w duszy nadal te same dwudziestoparolatki walczące o to, by zmienić świat. Nie idący na żadne kompromisy z władzą, walczący o prawa człowieka. No, ale jak już kiedyś pisałem przy okazji płyty Queen - gdy zespół nie eksperymentuje to osiada na mieliźnie. Z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej zakochiwałem się w tej płycie. Wszystko wskazuje na to, że będzie moim faworytem wśród wszystkich wydanych płyt roku 2020.





Bardzo mocno polecam 😊


Bartas✌


poniedziałek, 13 lipca 2020

Live Aid - 35 lat później ...

W poprzednim swoim dzisiejszym blogu wspominałem o występie Queen na Live Aid. Dzisiaj przypada 35 rocznica tego wielkiego muzycznego wydarzenia, więc myślę, iż jest to dobra okazja, by napisać coś na ten temat. Oczywiście nie tylko w kontekście występu Królowej, ale także i w kontekście powstania tej idei. 


Jak pewnie wielu z Was wie był to koncert charytatywny, który odbył się w sobotę, dnia 13 lipca 1985 roku. Celem tego koncertu było zebranie funduszy na rzecz głodującej Etiopii. Wydarzenie owo zorganizował Bob Geldof oraz Midge Ure. Koncerty odbyły się w dwóch miejscach jednocześnie - na stadionie Wembley w Wielkiej Brytanii, gdzie udział wzięło 72 tysiące osób oraz na stadionie Johna F. Kennedy’ego w Filadelfii. Tam z kolei udział wzięło dokładnie 89 484 osoby. Tego samego dnia odbyły się koncerty inspirowane inicjatywą w innych krajach, takich jak Związek Radziecki, Kanada, Japonia, Jugosławia, Austria, Australia i Niemcy Zachodnie. Było to jedno z największych na świecie połączeń satelitarnych i transmisji telewizyjnych; szacunkowa publiczność 1,9 miliarda, w 150 krajach, oglądała transmisję na żywo, prawie 40% światowej populacji. 


Show był niejako kontynuacją udanego charytatywnego singla świątecznego Do They Know It’s Christmas?, który był pomysłem Geldofa i Ure. W październiku 1984 roku w raportach BBC News Michaela Buerka, w Wielkiej Brytanii, zostały pokazane obrazu setki umierających Etiopczyków. Zespół Buerka jako pierwszy to udokumentował, a raport jego z 23 października opisany został jako głód biblijny XX wieku najbliższy piekłu na ziemi. To wstrząsnęło Wielką Brytanią, motywując obywateli do zalewania agencji pomocowych, takich jak Save Children, darowiznami oraz zwrócenia uwagi na problem w Etiopii. Bob Geldof także zapoznał się z raportem i zadzwonił do Midge’a Ure’a (panowie pracowali wcześniej razem dobroczynnie, kiedy pojawili się na programie charytatywnym The Secret Policeman's Ball w Londynie) i razem szybko napisali wspólnie piosenkę Do They Know It’s Christmas? z nadzieją, że być może uda się uzbierać choć jakiś mały procent.


Następnie Geldof skontaktował się z kolegami z branży muzycznej i namówił ich do nagrania singla pod tytułem Band Aid za darmo. 25 listopada 1984 r. piosenka została nagrana w Sarm West Studios w Notting Hill w Londynie i ukazała się cztery dni później. Przez pięć tygodni utrzymywał się na pierwszym miejscu w Wielkiej Brytanii i był numerem jeden. Stał się najszybciej sprzedającym się singlem w Wielkiej Brytanii, zbierając 8 milionów funtów, a nie 70 000 funtów, które Geldof i Ure początkowo oczekiwali. Następnie Geldof postanowił zorganizować wielki koncert, aby zebrać dodatkowe fundusze.


Pomysł zorganizowania koncertu charytatywnego w celu zebrania większych funduszy dla Etiopii zrodził się oryginalnie od Boya George'a, wokalisty Culture Club. Perkusista George and Culture Club, Jon Moss, wziął  także udział w nagraniu wspomnianego singla, a w tym samym miesiącu zespół odbył trasę koncertową po Wielkiej Brytanii, której kulminacją było sześć koncertów na Wembley. Ostatni miał miejsce 22 grudnia 1984 r. Pod koniec koncertu nastąpiło zimprowizowane spotkanie innych artystów z zespołu Band Aid, by razem wykonać Do They Know It’s Christmas? George był tak zachwycony tą sytuacją, że powiedział Geldofowi, iż powinni rozważyć zorganizowanie koncertu charytatywnego. Rozmawiając z brytyjskim magazynem muzycznym Melody Maker na początku stycznia 1985 r., Geldof wyraził entuzjazm dla pomysłu George'a, mówiąc: Jeśli George go organizuje, możesz mu powiedzieć, że może do mnie zadzwonić w dowolnym momencie, a ja to zrobię. To logiczny postęp od samego początku, ale chodzi o to, że nie tylko o tym rozmawiasz, ale robisz to dalej! 


Wśród osób zaangażowanych w organizację Live Aid byli Harvey Goldsmith, który był odpowiedzialny za koncert na stadionie Wembley oraz Bill Graham. Promując to wydarzenie, Goldsmith stwierdza: Tak naprawdę nie miałem okazji powiedzieć„ nie ”. Bob przybył do mojego biura i po prostu powiedział:„ Robimy to ”. Zaczęło się stamtąd


Koncert poszerzył się także o miejsce poza Oceanem. Nieżyjący już producent Tony Verna był w stanie zabezpieczyć stadion Johna F. Kennedy'ego dzięki przyjaźni z burmistrzem Philadelphia Goodie. Dzięki swoim kontaktom był w stanie uzyskać, dzięki swoim kontaktom z głównym szefem ABC, Johnem Hamlinem, trzygodzinny przedział czasowy na ABC Network. Mało tego - ponadto uzupełnił długi program poprzez spotkania, które zaowocowały dodaniem sieci ad hoc w USA, która obejmowała 85%. Verna zaprojektował potrzebny schemat satelitarny i został dyrektorem i producentem wykonawczym wraz z Halem Uplingerem. Uplinger wpadł na pomysł stworzenia czterogodzinnej edycji wideo Live Aid w celu dystrybucji do tych krajów bez niezbędnego sprzętu satelitarnego do ponownego nadawania transmisji na żywo.


Koncert rozpoczął się o godzinie 12:00 czasu brytyjskiego (BST) (7:00 czasu wschodniego (EDT)) na stadionie Wembley. Kontynuowano na stadionie Johna F. Kennedy'ego (JFK) w Stanach Zjednoczonych, zaczynając się od 13:51 BST (8:51 EDT). Występy Wembley zakończyły się o 22:00 BST (17:00 EDT). Występy w Zjednoczonym Królestwie oraz cały koncert w USA zakończyły się o 04:05 BST 14 lipca (23:05 EDT). Koncert trwał więc nieco ponad 16 godzin, ale ponieważ występy wielu artystów były prowadzone jednocześnie w Wembley i JFK, całkowita długość koncertu była znacznie dłuższa.


Mick Jagger i David Bowie zamierzali wykonać międzykontynentalny duet - Bowie w Londynie i Jagger w Filadelfii. Dzisiaj nie byłoby problemy. ale wtedy? Problemy z synchronizacją oznaczały, że jedynym praktycznym rozwiązaniem było posłuchanie jednego artysty, prawdopodobnie Bowiego z Wembley, wraz z wcześniej nagranym wokalem w ramach miksu dźwięku na żywo do występu Jaggera z Filadelfii. 


Nieżyjący już producent David Richards został sprowadzony do tworzenia nagrań i miksów, do których Jagger i Bowie mogli występować w swoich miejscach. BBC musiałoby wówczas upewnić się, że miksy nagrań i dźwięków były zsynchronizowane, wykonując jednocześnie miks wizyjny nagrań z obu miejsc. Połączone nagrania musiałyby zostać przekazane z powrotem przez satelitę różnym nadawcom na całym świecie. Ze względu na opóźnienie (sygnał nadawany dwukrotnie przez Ocean Atlantycki zajmie kilka sekund) Richards doszedł do wniosku, że Jagger nie mógł usłyszeć lub zobaczyć występu Bowiego, co oznacza, że ​​nie mogło dojść do interakcji między artystami. Zamiast tego Jagger i Bowie współpracowali z Richardsem nad stworzeniem klipu wideo do utworu, który zagraliby, coveru „Dancing in the Street”, który był wyświetlany na ekranach obu stadionów oraz emitowany w ramach zasięgu wielu sieci telewizyjnych .


Organizatorzy koncertów powiedzieli następnie, że szczególnie zależy im na tym, aby przynajmniej jeden ocalały członek Beatlesów, najlepiej Paul McCartney, wziął udział w koncercie. Byli zdania, że posiadanie „starszego męża stanu” z muzyki brytyjskiej dałoby mu większą legitymację w oczach przywódców politycznych, których opinie artyści próbowali kształtować. McCartney zgodził się wystąpić i powiedział, że to kierownictwo - jego dzieci - przekonało go do wzięcia udziału. W tym przypadku był ostatnim wykonawcą (oprócz finału Band Aid), który wyszedł na scenę, i jednym z niewielu, który zaliczył wpadkę techniczną. Przez pierwsze dwie minuty wysiadł mu mikrofon podczas wykonywania Let It Be. Żartował później, że pomyślał o zmianie tekstu There will be some feedback, let it be.  


Phil Collins wystąpił zarówno na stadionie Wembley, jak i JFK, podróżując helikopterem na lotnisko London Heathrow, następnie Concorde do Nowego Jorku, a także innym helikopterem do Filadelfii. Oprócz własnego zestawu w obu miejscach, grał także na perkusji dla Erica Claptona i grał z resztą członków Led Zeppelin w JFK. Podczas lotu Collins spotkał aktorkę i piosenkarkę Cher, która nie była świadoma koncertów. Po przyjeździe do USA wzięła spontaniczny udział w koncercie w Filadelfii i można ją zobaczyć podczas finału koncertu, gdy artyści wspólnie odśpiewują We Are The World (USA For Africa), czyli swego rodzaju odpowiednik brytyjskiego Do They Know It’s Christmas?


Tak pokrótce przedstawia się historia tego wydarzenia. Artystów było mnóstwo, ale to grupa Queen dała najlepszy występ. Tak, okrzyknięto go najlepszym podczas Live Aid.  Queen otrzymali propozycję występu od swego keyboardzisty koncertowego Spike'a Edneya, grającego również na puzonie w zespole Boba Geldofa, The Boomtown Rats. Co ciekawe - zespół praktycznie nie znał Geldofa. Kiedy ukazał się singel ,,Do They Know It's Christmas", działało wiele młodych, popularnych zespołów. Jednak on chciał, aby w koncercie wzięło udział także spore grono starszych, uznanych wykonawców. Pierwszą reakcją było wahanie — co, tylko 20 minut na scenie i bez 1985 prób dźwięku...! Skończyli wtedy tournee w Japonii i jedli obiad w hotelu rozważając możliwość wzięcia udziału w Live Aid. Organizatorzy czekali na ich odpowiedź. W końcu powiedzieli: tak! Nie patrzyli na ręce obsłudze technicznej sceny, ale dziwnym zbiegiem okoliczności całkiem nieźle im poszło, kiedy już znaleźli się przed tym ogromnym tłumem rozpierała ich duma. Ten dzień był bajeczny, wszyscy zapomnieli o jakimkolwiek współzawodnictwie. Dla zespołu miało to także znaczenie moralne, bo każdy mógł się przekonać jak wielką popularnością Queen cieszył się u siebie, w domu, w Wielkiej Brytanii.


Brian wspomina to tak: Niewiele brakowało, a zabrakłoby nas w tym przedsięwzięciu. Naszą pierwszą reakcją było bowiem: „O, Boże! Tylko nie to!" Występowaliśmy już na kilku takich zbiorowych imprezach i byliśmy trochę rozczarowani tym, jak działa ten cały business. Roger uzupełnia: Cała idea Geldofa była wspaniała. Zrobił to z najczystszych pobudek. Nie mogę uwierzyć, że taki dupek jak Jonathan King potrafił oczerniać coś, co przyniosło wiele dobra, podczas gdy on sam nie zrobił dla ludzkości nic, poza zaśmieceniem tej planety okropnymi płytami! Jak on śmiał? Jak takie bezużyteczne pasożyty jak on mogą atakować coś tak dobrego? Nie rozumiem.


Nie obyło się bez kontrowersji. Utwór One Vision został wydany 4 listopada na 7-calo-wym krążku. Notatka prasowa stwierdzała, że inspiracją do napisania tego utworu był Live Aid. W rezultacie pod adresem grupy zaczęły padać oskarżenia, że odcinają kupony od tego wydarzenia. Roger nie krył złości: Byłem całkowicie przybity, gdy zobaczyłem te bzdury w prasie. Jakiś palant popatrzył na to wszystko z zupełnie złej strony, czym ostro mnie zdenerwował. Tak szczerze mówiąc to po prostu wpadłem w szał.


Co do samego koncertu Queen - jak już powiedziałem - zagrał rewelacyjnie. Zagrali najbardziej znane przeboje w nieco okrojonych wersjach z uwagi na czas. Wystarczyło, ze wyszli na scenę. Wystarczyło jedno skinienie ręki Freddiego, by poruszyć publikę, by ona była jego. Mało kto wie o tym, że niewiele brakowało, a zespół by nie wystąpił wcale. Freddie miał ogromne problemy z gardłem. Jego lekarz doradzał mu, by ten po prostu się z przedsięwzięcia wycofał. Wokalista postawił na swoim. Zespół wystąpił przed 72 tysięczną publicznością. Głos Freddiego brzmiał wtedy jak dzwon. Był tak nabuzowany, że aż unosił się nad ziemią. Posłuchajcie jak fajnie bawił się z publiką. Cały koncert można obejrzeć tu. Po zejściu ze sceny Elton John powiedział do Freddiego: Ty skurwielu, ukradłeś mi show. Tak naprawdę wszyscy gratulowali. Ten występ sprawił, że znów poczuli siłę, wenę, głód nowej muzyki. Niestety … nie na długo. Ale to już inna historia.


Bartas.


Już wtedy drzemał w nich Królewski potencjał ...

Lipiec jest miesiącem spod znaku Queen i to z bardzo wielu powodów. Pierwszy koncert Queen z Johnem Deaconem w składzie, pierwszy singiel, debiutancki album, urodziny Briana i Rogera, a także występ Queen na Live Aid, który okazał się być najlepszym występem podczas całego tego wydarzenia i jednym z najlepszych występów w karierze Brytyjczyków. Dziś chciałbym pochylić się nad dwiema rocznicami - wydania pierwszego albumu Queen, zatytułowanego po prostu Queen, a także 35 rocznicy ich koncertu na wspomnianym już Live Aid. Najpierw album. Mimo, iż nie obchodzi on okrągłej rocznicy to warto o nim wspomnieć. Głównie dlatego, by pokazać moim Czytelnikom, którzy znają być może Queen tylko z radiowych przebojów, jaki już wtedy drzemał w nich niesamowity potencjał do podboju całego świata. Żeby się już nie rozdrabniać za bardzo przejdźmy może do sedna sprawy. Jesteście gotowi? Zapraszam.


Zespół Queen już był w komplecie, tym prawdziwym, oryginalnym. Doszedł John Deacon i stali się Queen. Mieli ogromne ambicje podbić świat. Przez prawie dwa lata grali w klubie i college'u, by otrzymać szansę na nagranie płyty i przetestowanie nowych urządzeń w De Lane Lea Studios. Zabrali więc polerowana taśmę demo z pięcioma utworami: Keep Yourself Alive, The Night Comes Down, Great King Rat, Jesus i Liar. Jakość tej taśmy była słaba, ale udało im się otrzymać ofertę nagrania płyty od wytwórni Chrysalis Records, a ta próbowała zachęcić inne. 


W końcu się udało i w roku 1972 podpisali kontrakt płytowy i weszli do studia własności Barry'ego i Normana Sheffieldów, którzy prowadzili Trident Studios. W tym studiu jednak nagrywały wielkie gwiazdy, studio było popularne, a Queen jeszcze nie. Dlatego korzystali zeń w trakcie przestoju, tzn wtedy, gdy żadne inne gwiazdy nie nagrywała. Za to otrzymała bezpłatne korzystanie ze wszystkiego po odejściu sławnych i opłacanych artystów, w tym najnowsze technologie i zespół produkcyjny. Pewnego dnia, czekając na wykorzystanie studia, Mercury został poproszony o nagranie wokali przez producenta Robina Geoffreya Cablea, który pracował nad wersją I Can Hear Music i Goin’ 'Back. Wokalista poprosił Briana Maya i Rogera Taylora o nagranie utworów. Nagrania te zostały wydane na singlu pod nazwą Larry Lurex.



Sesja nagraniowa

Jak przebiegała sesja? Nagrania trwały od czerwca do listopada 1972 roku. Ograniczenia, jakie nałożyły na to, skłoniły zespół do skupienia się na ukończeniu jednego utworu na tzw setkę, ale problemy pojawiły się niemal natychmiast. Zespół zbyt wysoko ocenił swoje demo w De Lane Lea, ale producent Roy Thomas Baker poprosił ich o ponowne nagranie piosenek z lepszym wyposażeniem. Keep Yourself Alive był pierwszym utworem, który został ponownie nagrany, a Queen nie spodobał się wynik. Nagrywali go jeszcze raz, ale podczas sesji miksowania żaden miks nie spełnił ich standardów, dopóki nie wkroczył inżynier Mike Stone.


Po siedmiu lub ośmiu nieudanych próbach pierwsza próba Stone'a spotkała się z aprobatą Queen. Stone pozostanie na stanowisku inżyniera i ostatecznie będzie koproducentem kolejnych pięciu albumów. Kolejny utwór, który okazał się problematyczny, to Mad The Swine. Jednak nie został umieszczony, bo nie spodobało się muzykom brzmienie perkusji. Piosenka miała być czwartym utworem na płycie pomiędzy Great King Rat i My Fairy King. Ponieważ problem nie został rozwiązany, utwór został wyłączony z albumu. Pojawiła się ponownie w 1991 roku jako strona B singla CD Headlong w Wielkiej Brytanii oraz w reedycji albumu Hollywood Records, a także na wydawnictwach remasterowanych z 2011 roku z okazji 40 lecia (nie)istnienia Queen.



Album ukazał się 13 lipca 1973 roku i został zatytułowany po prostu Queen. Okładka płyty już wtedy była bardzo wymowna. Przedstawia Freddiego w jednej ze swoich scenicznych póz. Fotografię wykonał Douglas Puddifoot - operator BBC, a prywatnie przyjaciel Rogera z Kornwalii, gdzie artysta spędził młode lata, konkretnie w Truro. Według Briana Maya, Freddie miał przypominać figurę dziobową, taką jak na dawnych statkach. Płytę zdobił zaprojektowany przez Freddiego herb Queen, a tylna okładka zawierała zbiór fotografii, wśród których znalazło się zdjęcie mieszkania Freddiego i Mary Austin udekorowanego wymyślnymi ozdobami z butiku Biba, w którym pracowała Mary. Podobno jedna z osób odpowiedzialnych w EMI za opracowanie graficzne określiła stworzoną przez zespół okładkę mianem gównianej, ale przeszło.


Odpalamy płytę i słyszymy świetny riff. To Keep Yourself Alive. Ciekawa jest historia z nim związana.;) Według Marka Hodkinsona, autora Queen: The Early Years, Keep Yourself Alive powstał na gitarach akustycznych podczas prób Queen w Imperial College i ogrodzie przy Ferry Road w 1970 roku. W tym czasie Queen nie znalazł jeszcze stałego basisty. W składzie był Freddie, Brian i Roger.


Pierwsza wersja Keep Yourself Alive została nagrana latem 1971 roku w De Lane Lea Studios. Została wyprodukowana przez Louie Austina i zawiera intro grane na gitarze akustycznej Brian May's Hairfred. Wszystkie elementy piosenki były już obecne, w tym wokale. Ta wersja demo pozostaje ulubioną Maya. Następnie podjęli kilka prób „odzyskania magii”, kiedy zrobili „prawdziwą” wersję w Trident Studios. Ta, którą miksował Mike Stone, była jedyną możliwie akceptowaną, i to ta wydana jako singiel. Freddie wykonuje tu wszystkie partie wokalne w refrenie. (multi-tracking). To nagranie nie posiada gitary akustycznej. Wydrukowana transkrypcja na nuty (w EMI Music Publishing Off the Record) zawiera co najmniej siedem części gitary elektrycznej, z których jedna wykorzystuje wyraźny efekt fazowania. Można również zauważyć, że to nagranie zawiera wers: Come on and get it, get it, get it boy, keep yourself alive, co nie było w oryginalnej wersji. W 1977 roku, podczas promocji innego albumu Queen (News Of The World) gitarzysta powiedział, że napisał tekst uważając je za ironiczne i bezczelne, ale ich sens został całkowicie zmieniony, gdy Mercury je śpiewał.


Idąc dalej mamy utwór Doing All Right. To utwór jeszcze z czasów Smile. Autorami są Brian May i Tim Staffell, Tim był kumplem Freddiego (choć film Bohemian Rhapsody tego nie pokazuje) i razem wynajmowali mieszkanie w czasach studenckich. W filmie dokumentalnym The Utold Story z 2000 roku Tim mówił tak: Nie byłem byłem dobrym frontmanem. Odszedłem. Gdybym nie odszedł nie narodziłoby się brzmienie Queen. Piosenka przetrwała i trafiła na pierwszy album grupy w zmienionej nieco aranżacji. Choć Mercury zaśpiewał podobnie jak Staffell. Na pianinie po raz pierwszy gra Brian, a także na gitarze Hallfredh (zagra na niej później także w utworach White Queen (As It Began) i Jealousy). Queen wykonywali utwór już w 1970 roku, bo była godna uwagi. Na pianinie grał Freddie.



Główną inspiracją był wówczas Led Zeppelin (ciężkie brzmienie) oraz YES (chórki i aranże). W tamtych czasach przeważał w kręgu muzyki klimat baśniowy. W muzyce Genesis, YES, czy King Crimson mocno da się słyszeć owe elementy. Także i Queen nie chcieli być pod tym kątem gorsi. Jest wyraźny kontrast w tekstach zwłaszcza Mercury'ego, którego teksty (zawsze pozostające do indywidualnej interpretacji słuchaczy) bardzo różniły się od tych późniejszych, traktujących o miłości i dobrej zabawie. Był wówczas taki młody, a już pisał tak piękne teksty. Przykładem tego jest kolejny utwór Great King Rat. To ponura opowieść zmarłego głównego bohatera - Króla Szczurów. Na piedestał wyniesiona jest bardziej jego śmierć, niż życie. Utwór jest swoistym potępieniem religii słowami, że jeśli teraz się nie zbuntujesz, to niedługo staniesz się Jego uczniem. nie wierz wszystko, co przeczytasz w Biblii (czekam na stos, moi bracia i siostry teolodzy) Był to okres, gdy Freddie przeżywał fascynację religią. Urodził się w rodzinie, w której wyznawano zaratusztrianizm, jednak w trakcie swojej edukacji łyknął nieco chrześcijaństwa. Uczęszczał do szkoły prywatnej dla chłopców im. świętego Pawła. Można domniemywać, że stąd wziął się tekst. 


My Fairy King to bardzo osobista piosenka autorstwa Freddiego. Po raz pierwszy zaprezentował swoje umiejętności gry na fortepianie, mimo iż w 1970 roku już je zaprezentował na pierwszych koncertach, wykonując Doin' All Right. My Fairy King opowiada o krainie Rhye – fantastycznym świecie stworzonym przez Freddiego. Piosenka została napisana, gdy zespół był w studiu, i zawiera wiele wokalnych harmonii, które lubił Mercury. Taylor pokazuje tu także swoje umiejętności wokalne, uderzając w jedne z najwyższych nut w kompozycji. Technika overdubs będzie później stosowana w wielu piosenkach Queen, w szczególności w Bohemian Rhapsody. Freddie zapożyczył kilka wersów z wiersza Roberta Browninga The Pied Piper Of Hamelin. Napisałem, że osobista, bo właśnie wtedy dokonała się w nim metamorfoza. Zmienił nazwisko z Bulsara na Mercury. Nie sugerujcie się filmem. To nie wydarzyło się u niego w domu na przyjęciu urodzinowym. To stało się w trakcie powstawania albumu. W utworze omawianym pojawia się wers Oh, Mother Mercury, look what they've done to me... Wtedy Freddie powiedział do reszty: Zmieniam nazwisko na Mercury. Matka w tej piosence to moja matka, więc ja też zostanę Mercurym. Wszyscy pukali się w czoło. Ot, cały Freddie i jego wymysły. Ale dobrze się stało. Takim go właśnie pamiętamy - Freddiem Mercurym, a nie Farrokhiem Bulsarą. Nawet by nie pasowało. Ba! Nawet na akcie zgonu po Farrokhu nie zostało śladu. Napisane było Frederick Mercury.


Przewracamy płytę na stronę B i ... mamy utwór Freddiego zatytułowany Liar. Powstał w roku 1970, jeszcze przed dołączeniem do zespołu Johna Deacona i przed imienną metaformofozą Freddiego. To jedna z cięższych piosenek zespołu. Jest to także jeden z kilku utworów zespołu z lat 70., w którym występują organy Hammonda. Liar był podstawą wczesnych koncertów, ale jego włączenie było sporadyczne w późniejszych latach, zanim powrócił w skróconej formie do The Works Tour. Podczas Magic Tour skrócono ją do otwierającej sekcji gitarowej jako "segue" do Tear It Up.


The Night Comes Down napisał Brian wkrótce po utworzeniu zespołu Queen w 1970 roku. Nagrano go w studiu De Lane Lea w grudniu 1971 roku kiedy zespół skorzystał ze sposobności przetestowania nowego studia w zamian za pozwolenie na nagrywanie odpowiednich wersji utworów w celu próby znalezienia wytwórni. Umowa była korzystna dla obu stron i grupa w pełni wykorzystała najnowocześniejszy wówczas sprzęt, aby umieścić pięć utworów na taśmie. W tym właśnie The Night Comes Down.

W 1972 roku Trident Studios podpisało umowę z Queen na kontrakt nagraniowy. Jak wspomniałem na wstępie - muzycy korzystali z niego tylko w trakcie przestoju. Producent Roy Thomas Baker oraz właściciele studia Norman i Barry Sheffield nalegali na ponowne nagranie pięciu demówek De Lane Lea. Nagrano nową wersję studyjną The Night Comes Down i była to wersja, która pojawia się na albumie. Wczesny pozostał niewydany. Aż do 2011 roku na specjalnych dyskach z okazji 40lecia. Różnica w miksowaniu The Night Comes Down jest dość zauważalna w porównaniu z oryginalnymi LP i remasterami cyfrowymi. Demo jest w przybliżeniu tym samym miksem, który pojawił się na albumie, z tym wyjątkiem, że istnieje wyraźna różnica w brzmieniu bębna. Sama piosenka jest tym, co stanie się wkrótce jego znakiem rozpoznawczym - nostalgia, wrażliwość, rozpamiętywanie przeszłości, tęsknota, smutek czy żal. Brian bardzo często w wywiadach podkreślał swoją ogromną miłość do twórczości Beatlesów. Istnieje w tej piosence niejednoznaczne odniesienie do Lucy In The Sky With Diamonds w wersach: When I was young it came to me; And I could see the sun breaking; Lucy was high and so was I; Dazzling, holding the world inside.


Ok, ale dajmy troszkę może Rogerowi pośpiewać. Modern Times Rock’N’Roll zaśpiewał on sam. Został on dwukrotnie nagrany dla BBC. Pierwsze nagranie pochodzi z grudnia 1973 roku i było transmitowane w programie Johna Peela. Ta wersja została ostatecznie wydana na albumie Queen w 1989 roku At The Beeb i brzmi podobnie do wersji albumu. Drugie nagranie pochodzi z kwietnia 1974 r. I było po raz pierwszy transmitowane w programie Boba Harrisa. Ta druga wersja dostępna tylko na bootlegowych nagraniach. Później na oficjalnym wydawnictwie On Air. Różni się od oryginalnej wersji albumu w wolniejszym tempie i dodatkowym wokalem Freddiego.


Son And Daughter to numer został napisany przez Briana Maya i ukazał się na stronie B singla Keep Yourself Alive. Piosenka została zagrana na pierwszym koncercie pod nazwą Queen w 1970 roku. Był to regularny występ w setach na żywo Queen aż do 1976 roku piosenka pierwotnie mieściła jego słynne gitarowe solo. Wersja albumu utworu nie zawiera solówki gitarowej. Solówka została ukończona w 1974 roku, gdy dołączono do utworu Brighton Rock z płyty Sheer Heart Attack. Brian na koncertach grał długie solo, by pozwolić reszcie zespołu zmienić kostiumy. Fragment ten można usłyszeć również w dłuższej wersji Son And Daughter, którą umieszczono na albumie Queen at the Beeb W przeciwieństwie do innych piosenek z wczesnego okresu Queen, które wkradły się z powrotem do obiegu w koncertowym zestawie tras koncertowych z lat 1984-86, takich jak Liar, Keep Yourself Alive, Seven Seas Of Rhye i In the Lap of the Gods. ..Revisited, Son And Daughter pozostali poza listami setów po tym, jak single Queen zaczęły dominować w ich występach na żywo. Piosenka wskazuje na ich najwcześniejszy dźwięk, pod wpływem blues rocka i heavy metalu. Jest przyrównywana do brzmień takich zespołów jak Led Zeppelin czy Black Sabbath.


Freddie w tamtym czasie interesował się religią chrześcijańską. Wspomniałem o prywatnej szkole chrześcijańskiej, do której uczęszczał, mimo wychowania w zaratusztrianizmie. Jesus. Piosenka opowiada o Jezusie z Nazaretu. Freddie opowiada o nim tak, jakby był naocznym świadkiem jego działalności. Struktura utworu zawiera dwuzakresową sekcję rytmiczną podczas zwrotek z długą przerwą instrumentalną pod koniec utworu. W tamtym czasie muzyka zespołu klasyfikowana była nawet do psychodelicznego rocka. Głównie z uwagi na nowatorskie (jak na tamte czasy) efekty stworzone przez Briana Maya i jego Red Special, na której gra do dzisiaj. Nie wiem jak Wy, ale ja uważam, że linia melodyczna, tempo i chóralne zaśpiewy w refrenie idealnie wpasowałyby się w klimat jakiegoś spotkania oazowego [sic! never again] czy w ogóle tak, by sobie pośpiewać np w kościele. Ma coś z kościelnej pieśni: Wszyscy schodzili się, by zobaczyć Pana Jezusa…


I na koniec - instrumentalna, krótka wersja utworu Seven Seas Of Rhye, którego rozwinięcie nastąpi na drugim albumie i stanie się pierwszym małym hitem. Ciekawostką jest fakt, że wiele, wiele lat później, już po śmierci Freddiego, na albumie Made In Heaven w końcówce utworu It's A Beatiful Day (Reprise) został wykorzystany motyw z pierwszej wersji studyjnej utworu przy wtórze wokalu No-one's gonna stop me now… Chodzi konkretnie o solo i linię basu. Wsłuchajcie się dobrze.



Zespół zamieścił na okładce albumu komentarz And nobody playing synthesizer, purystyczną zasadę Briana. Niektórzy słuchacze mylili skomplikowane multi-tracking i efekty przetwarzane przez gitarę i dźwięki wokalne jako syntezatory. Dalej zabawna sytuacja: John Deacon został uznany za DIAKONA Johna , ale po jego wydaniu poprosił o podanie jego prawdziwego nazwiska. Podobnie Roger Taylor, który w metryce ma Roger Meddows-Taylor, ale niestety dopiero na trzecim albumie podpisano Roger Taylor ;) 



Już wtedy drzemał w nich niesamowity potencjał. Ale na prawdziwy sukces musieli jeszcze troszkę poczekać.



Bartas✌





Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...