sobota, 1 października 2022

Konceptualny monolit. Rzecz o najnowszym dziele Machine Head - "Øf Kingdøm And Crøw".

 

Nadrabiania zaległości płytowych ciąg dalszy. Dziś znów będzie coś z cyklu stal się leje, moc truchleje! Machine Head. Ta założona w roku 1991 grupa z różnymi skutkami dzielnie ciągnie ten swój ciężki, metalowy wózek. Można ich kochać albo nienawidzić (ich muzyki oczywiście), ale nie można zaprzeczyć wpływowi, jaki wywarli na ciężkie metalowe granie przez ostatnie trzy dekady. Od triumfów poszerzających gatunek, takich jak bardzo dobry debiutancki album z 1994 Burn My Eyes, The Burning Red z 1999 roku, przez arcydzieło The Blackening z 2007 roku, po nowe życie wstrzyknięte w Bloodstone i Diamonds z 2014 roku. Machine Head wytyczyli wyjątkową ścieżkę na całym świecie przez prawie 30 lat, a końca nie widać. Pamiętam doskonale ich fenomenalny koncert na Najpiękniejszym Festiwalu Świata (wtedy jeszcze) Przystanku Woodstock, 3 sierpnia 2012 roku wieczorem o 21:40. Niezależnie od tego czy ich świetne występy na żywo, czy albumy sprzedane w milionach egzemplarzy na całym świecie i pochwały ze strony tych największych artystów i tych, co dopiero zaczęli grać, w dzisiejszych czasach nie ma  zbyt wielu „rozrywek”, które zaciemniają wizję gitarzysty, wokalisty oraz założyciela grupy - Robba Flynna. Ci wieloletni mistrzowie zabójczych riffów powrócili w tym roku ze swoim nowym dziewiątym w karierze albumem studyjnym zatytułowanym Øf Kingdøm And Crøw. Album ukazał się 26 sierpnia 2022 roku nakładem wytwórni Nuclear Beast. Producentem był Robert Flynn oraz Zack Ohren. Krążek został nagrany w składzie: Robb Flynn na wokalu i gitarze, Jared MacEachern na basie i wokalu, Wacław Kiełtyka (Vogg) na gitarze i Matt Alston na perkusji. Kompozycje zawarte na krążku tworzą konceptualny monolit. Opowiadają bowiem historię dwóch bohaterów, którzy zmagają się z nieobliczalną traumą. To wszystko splata się w miarę rozwoju tej głębokiej i mrocznej płyty.


Album otwiera numer Slaughter The Martyr. Jest to gigantyczna kompozycja o długości prawie jedenastu minut. Słyszymy i widzimy jak Machine Head rozciąga wszystkie swoje kreatywne mięśnie, zaczynając od czystych, melodyjnych i super namiętnie brzmiących wokali, w których Robb i Jared łączą się, tworząc piękne harmonie. Dysonansowa melodia zanika i zostaje zastąpiona bardziej znanym chrzęstem mocnych riffów i mocnych uderzeń perkusji. Utwór nadaje ton zarówno płycie, jak i całemu konceptowi. Dostajemy tu dużo tego, co najlepsze w Machine Head - wściekły i jadowicie brzmiący wokal frontmana, basowe riffy i agresywne bębny. Rewelacyjne wejście! Idąc dalej dostajemy bardziej singlowe numery, ale nie oznacza to wcale, że źle wpisują się w całość. Chøke Øn The Ashes Øf Yøur Hate to mocny wypełniacz z doskonałą partią perkusji i ciekawie brzmiącymi riffami. Jest ciężki i ognisty, z galopującą solówką i rytmem, przy którym aż się prosi o headbanging. Becøme The Firestørm to jest dopiero singiel petarda i jeden z moich ulubionych momentów na płycie. Zespół nie bierze tu jeńców. Perkusja, intensywność, szaleństwo! I te refreny, które cudownie działają, pozostając w swojej szybkości. Wprowadzają czyste dźwięki, aby jeszcze bardziej podkreślić ciężar kompozycji. 

Po tym szaleństwie następuje krótka przerwa w postaci mini kompozycji Øverdøse, która przenosi fabułę dalej, gdy słyszymy prawdziwy żal i rozpacz. To zaprowadza nas do kolejnego utworu, również o potencjale singlowym, czyli My Hands Are Empty. Jest bardzo sensowna jeśli chodzi o koncepcję. Charakteryzuje się mrocznym, posępnym i pełnym żalu intro z budowaniem perkusji i gitar. Przejmujący w warstwie lirycznej cudownie robi robotę, a solo połączone z napierdalanką na garach  jest wręcz oszałamiające. Unhalløwed to główny singiel promujący całość. Ma w sobie magię, nikczemny riff, dźwięczną melodię i przejście do epickiej wielkości, które po solówce buduje refren. Assimilate to kolejny przerywnik w całej fabule, który przechodzi w utwór Kill Thy Enemies. To ciężka kompozycja, skłaniająca się bardziej masywnego groove’u i jebnięcia w bębny w hiper szybkości. Refren jest jedak prosty, niezwykle efektowny, przyjemny w odbiorze. Ma w sobie stomijny headbanging z melodyką, czystą sekcją, która naprawdę podnosi poziom utworu. Ma też zajebiście potężne solo, przypominające dawne czasy z dużą ilością podwójnych harmonii i zmian tempa. Ciekawych brzmień gitarowych i mnóstwa zharmonizowanych wokali mamy dużo na tym albumie. Niemniej jednak najwięcej słychać ich w kolejnej kompozycji zatytułowanej Nø Gøds, Nø Masters. Świetnie brzmiące wokale i chórki oraz wyróżniająca się partia perkusji tworzą jedną, spójną całość. Ale żeby nie było tak kolorowo to wściekłość musi się znów pojawić. Bløødshøt to szybki numerek z sekcjami krzyczących i piszczących linii gitarowych. Brzmi wręcz bardzo oldschoolowo. Røtten jest niejako jego kontynuacją i charakteryzują się świetnymi zmianami tempa i gęstym basem. 


Dochodzimy już do końca tej muzycznej podróży. Terminus to kolejna, trzecia i ostatnia już konceptualna przerwa, która w cudowny sposób wprowadza nas do absolutnie oszałamiającego spinającego klamrą całość Arrøws In Wørds Frøm The Sky. Pamiętam, gdy po pierwszym odsłuchu tego albumu wracałem do tej kompozycji po kilka razy. Jest niezwykle majestatyczna i emocjonalna. Od czystego, emocjonalnego początku po intro tego riffu. Harmonijne wokale są obłędne, a refren oszałamiający. No, i jedna z najlepszych solówek gitarowych na tym albumie. Tak kończy się ten album. 


Płyta zapewne podzieli fanów. Nie ma wątpliwości, że pojawią się malkontenci, którzy zaczną wylewać swoje żale, że to nie jest drugi Burn My Eyes czy przełomowy The Blackening. Chcielibyście, aby stali w miejscu i robili wszystko na jedno kopyto? To ewolucja, kolejny skok do przodu. Zawsze powtarzam, że jak zespół nie zrobi jakiegoś eksperymentu, nie pójdzie krok dalej to zwyczajnie ulegnie stagnacji. Machine Head zrobili ten krok, pozostając zarazem nadal tym Machine Headem sprzed trzech dekad. Płyty słucha się znakomicie, płynnie i bez żadnego poczucia ckliwości czy nudy. Szczególne brawa należą się za świetnie opowiedzianą historię tych dwójki bohaterów walczących z traumą życiową. Øf Kingdøm And Crøw spokojnie mógłby się znaleźć obok takiego arcydzieła jak he Blackening czy bardzo dobrego debiutanckiego Burn My Eyes. Nie przegapcie!😊








Bartas✌

1 komentarz:

  1. Cudownie przedstawiony dorobek zespołu, jak i Ich nowa płytę. Brawo Bartek

    OdpowiedzUsuń

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...