wtorek, 29 września 2020

Warto czasem być pozerem. Stone Temple Pilots i ich debiut "Core"

Lata 91 - 92 były cudowne w muzyce. A ileż klasyków wyszło czasem jednego i tego samego dnia i roku. 24 września 1991 roku światło dzienne ujrzały aż trzy klasyczne wydawnictwa:
Nevermind Nirvany, Badmotorfinger Soundgarden oraz Blood Sugar Sex Magik Red Hot Chili Peppers. Wczoraj minęło 28 lat od wydania Back To The Light solowego debiutu Briana Maya, a dzisiaj 28 lat od wydania Dirt Alice In Chains i tyle samo od wydania debiutanckiej płyty Core zespołu Stone Temple Pilots. O Dirt już dziś napisałem. Grzechem byłoby też nic nie napisać o Core. Historię zespołu Stone Temple Pilots przedstawiałem pokrótce przy okazji recenzji najnowszego albumu zatytułowanego Perdida, więc nie będę się za bardzo rozwodził. Jeśli ktoś chce poczytać tę krótką historię, coby wiedzieć o czym piszę, to odsyłam moich Czytelników do tego posta i zwyczajnie przejdę do płyty. 

Zespół trafił do studia wraz ze słynnym producentem Brendanem O’Brienem, który współpracował między innymi z Pearl Jam czy z Brucem Springsteenem. I kiedy wyszła ta debiutancka płyta Core trafiła na trzecie miejsce listy Billboard 200 dzięki takim singlom jak Sex Type Thing, Plush i Wicked Garden, Które do dziś pozostają podstawą rockowego radia. Wkrótce jednak zespół spotkał się ze znaczną reakcją krytyków i grunge’owych purystów, którzy uważali, że zespół był wykreowaną wizją wytwórni płytowych tylko po to, by na tym zarobić. Jeszcze inni posądzali o kopiowanie Pearl Jam. Z perspektywy czasu to porównanie okazało się niesprawiedliwe, ponieważ ich brzmienie było unikalne i nawiązywało typowo do lat 70-tych i wpływów glam rocka czy psychodeli. Poza tym … umówmy się… Scott Weiland nie należał do artystów-introwertyków, jak Eddie Vedder, Kurt Cobain, Chris Cornell czy Layne Staley. Owszem, Vedder robił show, łaził po rusztowaniach, uprawiał akrobacje na koncertach, ale to nie było typowe rockowe gwiazdorstwo. Scott chciał być bogiem rocka w pełnym tego słowa znaczeniu jak Robert Plant, Mick Jagger czy Steven Tyler. Wniósł do tego gatunku coś nowego - energię seksualną  


Core to zdecydowanie najlepsza płyta w dorobku Stone Temple Pilots. Liczba sprzedanych płyt mówi sama za siebie. Ośmiokrotna platyna. No, i utwory. Praktycznie brak słabych punktów. Sex Type Thing to świetne gitarowe granie, które nieźle daje po uszach i wokal Weilanda, który sięga niemałych nut. Wicked Garden pięknie kołysze, a refren dość mocno wpada w ucho. Z jakim przejęciem i ładunkiem emocjonalnym Weiland śpiewa wersy: Can You see just like a child? Can you see just what I want? Can I bring you back to life? Are you still alive? A potem ten wbijający w ziemię refren burn, burn! Z kolei Plush to drugi singiel promujący. Weiland napisał go po przeczytaniu artykułu prasowego o kobiecie, która została znaleziona martwa w San Diego. Struktura akordów piosenki została zainspirowana zamiłowaniem Roberta DeLeo do muzyki ragtime. Weiland powiedział również, że tekst piosenki jest metaforą nieudanego związku


Ale Core to jest coś więcej niż tylko hity, które fani znają i kochają. Pamiętajmy, że zespół próbował odtworzyć konceptualny album na wzór swoich idoli rockowych, wstawiając różne eksperymentalne przerywniki. Mamy choćby No Memory - gęsty gitarowy i basowy riff. Jest też półtoraminutowy Wet My Bed, gdzie słychać wkurwionego na swoją dziewczynę Scotta szukającego fajki. Nawet jeśli jest to poza i pastisz to zrobiony z ogromnym smakiem. Uwielbiam osobiście Naked Sunday, gdzie zespół umiejętnie eksperymentuje z zacinającymi się gitarami i z lekka funkowym metrum perkusyjnym. Creep to akustyczny singiel z bardzo znanym wersem w refrenie: I'm half the man I used to be. Przypomina się Yesterday Beatlesów, prawda? Jednakże jednym z najlepszych i najbardziej niedocenianych utworów jest Crackerman. Utwór, który prawdopodobnie najlepiej reprezentuje Stone Temple Pilots w ich niedalekiej przyszłości. W sumie to już nie grunge, a glam rock. Potwornie miażdżące riffy i bębny, ale i melodia. To stało się znakiem rozpoznawczym Scotta. Zwłaszcza na koncertach. To śpiewanie na przemian raz przez mikrofon, a raz megafon. Pełzanie niczym wąż boa, farbowane włosy, aksamitna koszula, okulary przeciwsłoneczne marki Jackie Ohh. Nie, to już nie brzmienie Sceny Seattle.


Debiutancki album Core to cała kwintesencja Stone Temple Pilots. Wnieśli coś absolutnie nowego i świeżego, a jednocześnie oddali hołd swoim muzycznym bohaterom. Starali się też znaleźć swoje miejsce w muzycznym krajobrazie rządzonym przez Wielką Czwórkę. Wraz z Core, STP położyło podwaliny pod karierę, która będzie bardziej eksperymentalna muzycznie i odnosząca sukcesy. Warto być czasem pozerem.










Bartas✌

1 komentarz:

  1. Kurde Bartas twoja wiedza o muzyce jest mega imponująca. To akurat znam ale chętnie odświeżę sobie ją. Uwielbiam smakować taką muzykę. Core jest naprawdę interesujące.

    Ukłony Bartas

    OdpowiedzUsuń

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...