niedziela, 7 lutego 2021

Tatusiu, czy będzie wojna? Foo Fighters - Medicine At Midnight

Brian May kiedyś powiedział, że jest niesamowicie dumny z tego, że dziś jest tak wiele świetnych kapel rockowych młodszego pokolenia, które otwarcie przyznają się do inspiracji twórczością grupy Queen. Gitarzysta tej legendarnej, najlepszej grupy w całym wszechświecie, nie jest w tym zachwycie i dumie osamotniony. Są także inne stare wygi, które nie mogą wyjść z podziwu ile jeszcze młodsze od nich zespoły mogą mieć do powiedzenia na muzycznej scenie. Zespół Foo Fighters jest najlepszym dowodem na to, że rock’n’roll nie umarł, a muzyka nie skończyła się na światowych gigantach lat 70-tych. Ta działająca prężnie od 25 lat machina z Davem Grohlem na czele wypełnia wielkie stadiony, dając niesamowite show. Potrafi tym zaspokoić wszelkie potrzeby najzagorzalszych miłośników dobrego rockowego grania. Nie pozwala się nudzić, wciąż wymyślając ciekawe dość niekonwencjonalne koncepcje, balansując czasem na granicy dobrego smaku. Jednak jest w tym wszystkim niesamowita radość z tworzenia muzyki oraz świeża jakość rockowego brzmienia. Właśnie wydali swój dziesiąty album studyjny zatytułowany
Medicine At Midnight. Bardzo optymistyczny dzięki swoim dopasowanym standardom, powracającym do ich do ich rdzennego alt-rockowego brzmienia z lat 90-tych, bez jakichkolwiek sztuczek i odjazdów w skrajne strony. 

Ale po kolei. Po wydaniu dziewiątego albumu studyjnego Concrete And Gold z 2017 roku i bardzo intensywnej trasie koncertowej trwającej przez większość 2018 roku, Foo Fighters postanowili sobie zrobić przerwę. Pomimo tego Dave Grohl miał już kilka wstępnych pomysłów na kolejny album. Przerwa trwała znacznie krócej niż rok, ponieważ w sierpniu 2019 roku perkusista Taylor Hawkins poinformował, że Grohl już samodzielnie przygotowywał materiał demo, a wkrótce potem pozostali członkowie planowali rozpocząć współpracę. Zespół wspólnie rozpoczął nagrywanie albumu w październiku 2019 roku. [Miesiąc później frontman i lider kapeli opisał zespół jako znajdujący się w samym środku procesu nagrywania i że album brzmi cholernie dziwnie. Album został nagrany w dużym, starym domu z lat czterdziestych XX wieku w Encino w Los Angeles. Sesje nagraniowe przebiegały szybko, a produkcją zajął się Greg Kurstin znany ze współpracy z takimi artystami jak Sia, Halsey, Maren Morris, Beck, Kelly Clarkson, Paul McCartney, Pink, czy  Lily Allen.


Otwierający album numer Making A Fire faktycznie robi robotę i jest ogień. Rytmiczny groove z lat 70-tych wprowadza atmosferę zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Niezaprzeczalnie jasny i przestronny, jest bezwstydnie optymistyczny. Od funkowych intro riffów w stylu Lenny'ego Kravitza do rosnącego chóralnego outro, poprzez sekcję chóralną a-cappella w środkowej części piosenki. Wszystko jest tu spójne i słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie. Warto nadmienić, że partie chóralne wykonuje tu 14-letnia latorośl Dave’a - Violet. Dalej przechodzimy do Shame Shame. Utwór został wydany w listopadzie 2020 jako singiel promujący. Muszę przyznać, że ten numer jest dość rozbieżny jak na Foo Fighters. Grohl oddaje pokłon Mistrzowi Davidowi Bowiemu, a piosenka funkcyjnie tasuje się w kuszący, eklektyczny sposób, wstawiając sub-rockowy element pośredni, po czym powraca do eklektyzmu. Cloudspotter to po prostu rocker z refrenem w stylu Mötley Crüe, który z pewnością sprawdzi się znakomicie na koncertach, a ludziska będą śpiewać razem Swing, swing guillotine queen. Swoją drogą - piękna ironia, biorąc pod uwagę to, jak grunge zmiótł nadmiar hair-metal z lat 80. 


Wydany na 52 urodziny Grohla Waiting On A War, trzeci singiel zapowiadający album, jest szczerym, emocjonującym akustycznym utworem, po czym eksploduje w typowy, wściekły elektryczny rocker. Taki, za jaki pokochaliśmy Foo Fighters. W warstwie lirycznej piosenka została opisana jako nowoczesne podejście do utworu Lennona Give Peace A Chance. Inspiracją do jej napisania była rozmowa z córką Harper, która przypomniała mu o jego własnych zmartwieniach o losach tego świata. Muzyk ostatniej jesieni wiózł córkę do szkoły, a ona zapytała go: Tatusiu, czy będzie wojna? Tatusiowi serduszko zamarło, bo zdał sobie sprawę z tego, że teraz żyje pod tą samą ciemną chmurą co 40 lat temu jeśli chodzi o wojnę nuklearną. Napisał tego samego dnia utwór, który szalenie mi się spodobał. Chyba z pięćdziesiąt razy w ciągu dnia przewijał się przez moje uszy. 


Utwór tytułowy to kolejny ukłon w stronę Bowiego. Mroczny, funkowy i z lekka nawiedzony numer ze świetnym tekstem Time has run the river such - który chodził mi po głowie jeszcze długo po przesłuchaniu całej płyty. Podkręcamy nieco tempo wraz drugim singlem promującym No Son Of Mine. Absolutnie uderzający rocker bez żadnych ograniczeń. Ciekawe połączenie Queen z Motörhead. A przy tym bardzo mądre przesłanie z kluczowym wersem: Don't forget what your Good Book says. To ewidentna szydera z hipokryzji  przywódców przekonanych o własnej nieomylności. Nie bez powodu wspomniałem na samym początku o Brianie Mayu i Queen. Duch tej muzyki jest bardzo mocno słyszalny na Medicine At Midnight. Nie tylko we wspomnianym singlowym No Son Of Mine, ale również w następującym zaraz po nim Holding Poison (szalone i fantastyczne nieregularne interwały) oraz w zamykającym album Love Dies Young. Szczególnie w tym ostatnim gitarowy riff jest łudząco podobny do Keep Yourself Alive. Jest też przepiękna ballada Chasing Birds, nawiązująca do Beatlesów. 


Na Medicine At Midnight muzycy podsumowują swoje dziedzictwo i wszystko to, co ich zainspirowało, ale delikatnie przekraczają własne granice w niepewnej i wartościowej muzycznej eksploracji. Kapitalna płyta, która z pewnością ucieszy starych wyjadaczy chleba spod znaku Queen, Beatlesów, Motörhead czy choćby YES. Czy będzie moją płytą roku? Jak na razie to nią jest. Świetne lekarstwo na te dziwne czasy. Radziłbym jednak nie słuchać o północy. Możecie mieć przejebane u sąsiadów😉









Bartas✌


2 komentarze:

  1. Płyta bardzo przebojowa, choć nie trafia za pierwszym przesłuchaniem. Moim faworytem jest Chasing birds.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedys podchodzilam do nich jak pies do jeza. Niezbyt mi podobali ale z uplywem czasu to sie zmienilo. Ten album calkiem niezly jest. Dzieki za fajna recenzje Bartas :) Pozdro.

    OdpowiedzUsuń

Podróż pełna oldschoolowych i ciężkich riffów. Judas Priest powraca w kapitalnym stylu płytą "Invincible Shield".

  Judas Priest to żywe legendy. Niezależnie od tego czy podoba nam się ich muzyka czy nie i niezależnie też od tego, jakiej muzyki słuchamy....