środa, 4 października 2023

Nowe, drastyczne kształty. Bob Dylan i jego świetny soundtrack koncertowy "Shadow Kingdom".

Za spokój duszy Boba Dylana! Bogu dzięki - jeszcze żyje! Siedzieliśmy razu pewnego z moją Przyjaciółką Ophie w jednej z krakowskich knajp, piliśmy piwo i cytowaliśmy dialogi z filmu Ogniem & Mieczem Jerzego Hoffmana. Jest tam scena, w której pijany jak bela Zagłoba wypowiada słowa za spokój duszy Bohuna, będąc święcie przekonanym, że ów szlachcic nie żyje. Chwilę później było coś o Dylanie i komuś z nas (chyba mnie) wymsknęło się za spokój duszy Boba Dylana. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem, po czym ja szybko dodałem Bogu dzięki, jeszcze żyje! To z kolei cytat z Jacka Kaczmarskiego, który w swym programie Bankiet opowiadał o spotkaniu z Mistrzem. No, i tak już zostało. Ilekroć się spotykamy to wznosimy za Boba toast w taki sposób. Jakby jednak głębiej się nad tym zastanowić to słowa te mają sens. Facet jest jak wino - im starszy tym lepszy. Przekroczył dwa lata temu osiemdziesiątkę i nadal mu się chce. Nie bez kozery dziś o nim będzie. Bowiem na początku czerwca tego roku ukazał się znakomity soundtrack koncertowy zatytułowany Shadow Kingdom. Zacząć należy od tego, że Bob Dylan to typ włóczęgi. Przez całą połowę swojej kariery skupiał się na byciu w drodze. Od końca lat 80-tych dawał plus minus sto koncertów rocznie, za wyjątkiem pandemii. Po drodze przerabiał swój katalog, nadając klasykom nowe, drastyczne kształty. Oczywiście, że zawsze to robił, począwszy od przekształcenia swoich folkowych pieśni w elektryczny rock w połowie lat 60-tych, aż do swojego niesławnego speed-warczenia w utworze Masters Of War na rozdaniu Nagród Grammy w 1991 roku. To poczucie ciągłej ewolucji wydaje się również w odegraniu roli rozluźnienia jego procesu pisania piosenek i nagrywania płyt, poczynając od znakomitego The Time Out Of Mind z 1997 roku. Słuchanie Dylana wykonującego sztuczki jo-jo przy własnej muzyce stało się głównym powodem, dla którego warto go widzieć na żywo. Ech, nie było mi jeszcze dane, ale może kiedyś. 


Tym, co sprawia, że jego nowe i w pełni kameralne wydawnictwo Shadow Kingdom jest triumfem, jest to, że stanowi ostateczną wersję obu stron późnej kariery Boba. W genialny sposób odkrywa na nowo niektóre z jego najbardziej kultowych pieśni, a jednocześnie sprawia wrażenie ostatecznego nagrania. Shadow Kingdom był pierwotnie wydarzeniem transmitowanym on-line, dostępnym przez tydzień w lipcu 2021 roku. Jednak ten 54-minutowy występ na żywo nie był koncertem specjalnym, jakiego wielu się spodziewało. Zamiast tego był to film, w którym Bob Dylan i aktorzy w covidowych maskach odtwarzają na nowo niektóre z jego najbardziej kultowych kompozycji z gwiazdorską grupą muzyków wspierających, w skład której wchodzili między innymi Don Was (bas), T Bone Burnett (gitara) i Greg Leisz (stalowy pedał, mandolina). Czarno-biały film reżyserki Almy Har’el w piorunujący sposób ukazuje Mistrza i jego grupę na scenie. W większości ujęć każdy biorący udział w tym przedsięwzięciu jest obecny, a także spora publika, która wygląda tak, jakby kręciła się po barze w Casablance. Teraz na potrzeby tego albumu zebrano nagrania studyjne piosenek, które pojawiły się na Shadow Kingdom. Stanowi to dowód na to, że choć film jest uderzający to mimo wszystko jest to projekt stworzony typowo do słuchania. Te pieśni nawet łączą się ze sobą, każdy dryfuje w przypadkowe nuty, które szybko łączą się w nowe tematy, niczym set DJski lub wyjątkowo kompaktowy występ Grateful Dead. Materiał nawiązuje do lat 60-tych, z trzema wyjątkami -  Forever Young (album Planet Waves z 1974 roku), What Was It You Wanted? (album Oh, Mercy z roku 1989) i nowy instrumentalny utwór Sierra’s Theme. Wydaje się jednak, że te niezwykle dyskretne rozwiązania pochodzą z okresu między dwiema wojnami światowymi, jeśli nie sprzed początku XX wieku. 

Nawet instrumenty elektryczne wydają się być ledwo wzmocnione. Czasami gitary w utworze Most Likely You’ll Go Your Way (And I’ll Go Mine) brzmią jakby nie miały rezonatorów; to nieprzerwane brzdąkanie na samotnym (i bardzo galijskim) wyciskaczu Jeffa Taylora, który zwiewnie niesie akordy. Przez cały album wokal Dylana jest przebiegły i pełen mocy (pełna zgoda, Ophie! Im starszy ten nasz Bob, tym lepiej śpiewa), a jego frazowanie nieustannie znajduje nową jakość w tekstach, które kiedyś mogły wydawać się utwierdzone w miejscu. I’ll Be Your Baby Tonight brzmi bardziej jak pijacka prośba, niż przyjście kochanka. Nie jest to nieoczekiwany zwrot akcji, ale szkieletowa, opuszczona gra Jeffa Taylora, która dodaje głębi patosowi Boba. Najbardziej drastyczną zmianą może być nowa wersja Tombstone Blues. W roku 1965 utwór leciał w maniakalnym tempie, a występy Dylana prowokowały słuchacza, by dotrzymał kroku, wywoływał o zawrót głowy na tyle, że swoich fanów do tego zmuszał - nagrobek, o którym śpiewa jest wciąż daleko i jest słabo widoczny. Tutaj ta pieśń spowolniona jest do krzywego kraulu. Tam, gdzie w tekście pojawia się litania imion Dylana (Brother Bill, Ma Rainey, Cecil B. DeMille), które niegdyś błyszczały jak przydrożne znaki, tutaj sugerują zawiadomienie o pogrzebie. Ale to zjadliwe, przesiąknięte śmiertelnością uczucie nie obniża ani trochę poziomu muzycznego. To bezkompromisowe wykonanie absolutnie błyszczy. Tombstone Blues, który jest znacznie cichszy niż oryginał, ale tak żwawy, że nie można się mu oprzeć. Jest zupełnie samodzielny, podobnie jak album, na którym się znajduje. No, dla mnie album bomba. Został wydany w czerwcu, ale myślę iż doskonale sprawdzi się na długie, jesienne wieczory z kocykiem i herbatką. Samotne lub we dwoje. Graj Pan dalej, Panie Zimmerman. Nie przestawaj!😍 Bartas✌☮

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wrócić do punktu wyjścia. Pearl Jam powraca z nowym albumem "Dark Matter".

  Kiedy w styczniu tego roku ukazał się singiel Pearl Jam Dark Matter , podczas ekskluzywnego wydarzenia odsłuchowego frontman Eddie Vedder ...