środa, 8 lipca 2020

A Tak W Ogóle ... Minęło 18 Lat...

Był ciepły lipcowy dzień roku 2002. Skończyłem pierwszą klasę liceum, a moje wakacje zaczęły się na dobre. Wtedy to w radiowej Trójce usłyszałem fragmenty nowej płyty Red Hot Chili Peppers By The Way. Pamiętałem dobrze poprzednie ich dokonania, jak choć Blood Sugar Sex Magik czy sławetny Californication. Albumy te zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Płynęła z nich niesamowita moc i energia. Mieszanka rocka, z funkiem i rapem. Aż tu nagle … zespół wydaje płytę zupełnie inną. Letnią, przebojową, a czy gorszą? Nie powiedziałbym. 


Kupiłem za własne kieszonkowe CD, włożyłem do discmana i katowałem non stop. Ciężko mi się było uwolnić od takich utworów jak By The Way, Universally Speaking, Zephyr Song, Dosed czy funkowy Can’t Stop. Katowałem tą płytą nie tyle siebie, co uczestników Ośrodka Wypoczynkowego Zacisze w Cichowie (pozdrawiam). Aż trudno uwierzyć, że od tamtego czasu minęło już 18 lat. To jedna z moich ulubionych pozycji Papryczek w ich karierze. Towarzyszyła mi bardzo często. To płyta, która ma duże znaczenie dla kariery samego zespołu. Dlaczego? Mam nadzieję, że dotrwacie do samego końca lektury. Zatem … jedziemy.


W roku 1992 gitarzysta John Frusciante opuścił szeregi zespołu. Powodem było uzależnienie od heroiny i kokainy. Powrót muzyka nastąpił sześć lat później przy okazji nagrania i wydania dnia ósmego czerwca 1998 roku wspomnianej już przeze mnie płyty Californication. Praca nad płytą trwała kilka miesięcy, a jej rezultat to 15 milionów kopii na całym świecie. Krytycy twierdzą, że jest największym komercyjnym sukcesem zespołu. Ja jednak byłbym ostrożny z takim twierdzeniem. Trasa promująca album trwała dwa lata i obejmowała takie festiwale jak choćby Woodstock 1999 (ech, nie komentuję tej edycji, bo to nie ma sensu). Zaraz po zakończeniu jej zespół postanowił znów ostro wziąć się do pracy. Wiosną 2001 roku zaczęły się sesje nagraniowe do kolejnej płyty, którą zatytułowano By The Way.


Wszystko szło ku dobremu. Papryczki poszukiwały czegoś nowego. Chcieli, aby kolejny album miał w sobie pewien powiew świeżości, lata i beztroskiego grania. Czuć wyraźnie, że John wrócił do formy. Improwizowali. Producentem był Rick Rubin. Na początku powstała sama muzyka, a dopiero na samym końcu teksty i melodie. Nie tylko Frusciante wrócił do formy grania, ale i teksty Kiedisa uległy zmianom. Tosiek przeżywał wówczas miłosne uniesienia. A gdy artysta zakochany to wiadomo, że szczęśliwszy. Takie piosenki jak Body Of Water, By The Way, Warm Tape, Someone czy I Could Die For You traktują o miłości. 


No, ale żeby nie było - nie ma samego rzygania tęczą. Nie tylko Frusciante, ale także Kiedis zmagał się z narkotykowym nałogiem. Utwory takie jak Dosed czy Don’t Forget Me to swoista spowiedź wokalisty z tego jak bardzo narkotyki zniszczyły jego psychikę. Będąc pod ich wpływem  razu pewnego zapomniał o pogrzebie zmarłego przyjaciela. Jest też przepiękna perełka, która zamyka album - utwór Venice Queen. Niesamowity ładunek emocjonalny w tekście. Kiedis opłakuje terapeutkę Glorię Scott, która zmarła po powrocie muzyka z terapii w swoim domu w Venice. Wokalista bardzo to przeżył. Śpiewa z bólem: We all want to tell her/Tell her that we love her/Venice gets a queen/Best I've ever seen. Wszystko to jednak jest podane w łagodnej formie. Tak, jakby zespół chciał odciąć się od trudnych spraw z przeszłości. 


Płyta odniosła kolejny wielki sukces. Zdobyła pierwsze miejsca na listach przebojów w Polsce, w Zjednoczonym Królestwie, w Szwecji, w Nowej Zelandii, w Austrii, w Finlandii i w Szwajcarii, zaś we Francji oraz Stanach Zjednoczonych uplasował się na pozycji drugiej.  


Autorem wszystkich obrazków dołączonych do płyty, a przede wszystkim samej jej okładki jest Julian Schnabel - reżyser i fotograf. Okładka płyty przedstawia zamazaną postać. To kobieta, córka autora oraz ówczesna partnerka życiowa Johna Frusciante - Stella Schnabel. Muzyk komentuje to tak: Ojciec mojej dziewczyny zaproponował wykonanie okładki albumu, więc wysłaliśmy mu pewne miksy ośmiu piosenek, a on po prostu poczuł klimat. Powiedział, że nie obraziłby się, gdyby nie podobało nam się to, ale uwielbialiśmy to, co robił. Dał nam także świetne okładki dla wszystkich singli. Jest prawdziwym artystą.


I tu postawię kropkę. Myślę, że tą niedługą historią albumu zachęciłem tych, co nie mieli okazji go posłuchać, zapoznać się lub może znają zespół tylko z radiowych hitów. Płyta lekka i przyjemna, ale też mroczna miejscami. Odzwierciedlała swego czasu także i moje odczucia i stany. Na szczęście nigdy nie wpadłem w nałóg narkotykowy (i niechaj mnie Palec Boży przed tym chroni), ale miałem wiele sytuacji w życiu, gdy podupadałem na psychice. Wychodziłem z tego. Dzięki muzyce i Ludziom Dobrej Woli.


Bartas


1 komentarz:

  1. Mój ojciec bardzo lubił Red Hotsów, często w drodze słuchaliśmy więc odrobinę się osluchałam. Queenów częściej bo też miał hopla na punkcie Królowej. I stąd moja miłość do tej ZAJEB*** Czwórki. Najnowszego dziecka RHP nie znam ale z ciekawości posłucham. Świetny post Bartas, tak trzymaj. Pozdro

    OdpowiedzUsuń

Nurt nieograniczonej witalności. Epica i ich nowy album "Aspiral".

  Chyba jeszcze nigdy nie recenzowałem żadnego albumu grupy Epica. A szkoda, bo ten zespół z 23-letnim stażem wyrobił już swoją markę i zasł...