czwartek, 4 września 2025

Nie ma kwiatów, jeśli nie pada deszcz. The Black Keys i ich nowy album - "No Flowers, No Rain".

 

Oj, długo mnie tu nie było. Stanowczo za długo! To był bardzo długi urlop. No, ale wakacje się już skończyły i najwyższa pora wziąć się ostro do roboty. Mam spore zaległości w recenzowaniu płyt z tego roku. Będę się starał - w miarę możliwości i wolnego czasu - nadrobić te straty. A naprawdę było w tym półroczu w czym wybierać. Może zacznę od nowej płyty zespołu, który na nudę i brak pracy nie narzeka. The Black Keys (bo to o nich mowa) od dawna ugruntowali swoją pozycję w rozgłośniach radiowych, szczególnie w ciągu 15 lat od wydania przełomowego albumu Brothers, który to całkowicie odmienił im życie. Zdobyli popularność i liczne nagrody, w tym Grammy. Weszli do czołówki współczesnego rocka, grając jako headlinerzy na największych światowych festiwalach. Od 2019 roku nie próżnowali. Ukazywały się kolejno albumy: Let’s Rock (2019), Delta Dream (2021), Dropout Boogie (2022) oraz Ohio Players (2024). Większość tych płyt recenzowałem na swoim blogu. Tej ostatniej nie zdążyłem, choć miałem w planach. Był to ciekawy album. Panowie pojechali w trasę po Europie, wrócili do USA, gdzie spotkali się ze swoim managerem, a ten powiedział: Hej, nie możemy grać tych koncertów w tych miejscach. Załatwimy wam występy w mniejszych miejscach. Oni na to: Okej!. Niestety, ale nie wypaliło i trasa została całkowicie odwołana. Stracili grunt pod nogami. Cały ten ból, frustracja i autentyczna irytacja zaistniałą sytuacją, absolutnie wpłynęły na proces tworzenia nowego albumu No Rain, No Flowers, który ukazał się 8 sierpnia 2025 roku. 


Faktycznie, słuchając krążka da się odczuć te emocje. Muzycy mieli wrażenie jakby cała ta robota poszła na marne, jakby chcieli powiedzieć: No dobra! Wróćmy tam i udowodnijmy to. Udowodnijmy, że jesteśmy świetni. Weźmy wszystkie nasze inspiracje i stwórzmy kilka zajebistych piosenek, wróćmy tam i pokażmy, dlaczego jesteśmy jednym z najlepszych współczesnych zespołów rockowych. Tytuł krążka idealnie pasuje do aury, jaka się wtedy panowała, jak i do otwierającego album utworu. No Flowers, No Rain - nie ma kwiatów, jeśli nie pada deszcz. Nie zobaczysz efektów swej mrówczej pracy, dopóki nie zasiejesz nasion w ziemię to coś złego może się wydarzyć. Teraz mogą spojrzeć na to z perspektywy czasu i pomyśleć: No Rain, No Flowers! wyjdziemy z tego silniejsi niż kiedykolwiek, rozkwitniemy i stworzymy coś pięknego! I właśnie o to chodzi w tym albumie.


Otwierający krążek, tytułowa kompozycja jest naprawdę świetna. Dan Auerbach i Patrick Carney pracowali pracowali nad nim z producentem Rickiem Nowelsem. Poprosił Dana, żeby zaśpiewał to a cappella, a Dan to zaśpiewał, a oni wymyślili akordy, tonację i poszli dalej. Świetna partia klawiszy. Uwielbiam ten entuzjazm płynący ze zrozumienia, że ​​było ciężko i że może być lepiej.I ten duch zdecydowanie przenika cały album. Nie powiedziałbym, że każda piosenka ma taki styl, ale zdecydowanie tak to się kończy pod koniec. To po prostu fajny utwór, refleksyjny, godny utworu tytułowego. Refren płynie bez wysiłku. Jest jak zdjęty ciężar, jak deklaracja misji. Piosenka nie trwa długo i myślę, że właśnie ta zwięzłość sprawia, że ​​robi tak duże wrażenie. Po nim następuje The Night Before. Szczerze powiedziawszy, ja próbowałem interpretować na wiele sposobów, słuchając go. Myślę, że przede wszystkim celebruje on emocje i wolność jednej, niezapomnianej nocy, podkreślając beztroskie podejście do przyjemności i cieszenia się chwilą. Tekst przywołuje nostalgię za tymi doświadczeniami i ukazuje zarówno wzloty, jak i upadki życia. Baby Girl to jeden z moich ulubionych utworów na krążku. Uwielbiam dudniące brzmienie fortepianu, a fuzz w tym numerze jest zajebisty. Dobrze się komponuje, ale ma też naprawdę piękne momenty, w których wokale są melodyjne i iskrzące. To klasyczny klimat Black Keys, który brzmi znajomo. To historia o miłości i rzecz o kimś kto naprawdę kocha i wspiera. Nastrojowo i dość ponuro mamy w Down To Nothing. Tak, to dość ponura kompozycja, ale z naprawdę dobrą i ciężką partią perkusji w tle. Wprowadza także zespół w bardziej wyluzowany temat. Patrick Carney to jeden z najbardziej niedocenianych perkusistów młodszego pokolenia. Jego pomysł na budowanie utworu z bębnami, może bongosami, może tamburynem, może shakerem to strzał w dziesiątkę. Zwróćcie uwagę jak potem robi ten shuffling na werblu. Wszystko to składa się na naprawdę fajny, harmonijny bas, na którym Dan może grać. Nie sądzę, żeby Carney  był wystarczająco doceniany za swoją pracę, aby stworzyć podstawę utworu. A to jeden z tych utworów, w których, jak wspomniałem, jest nastrojowy, ale cała praca go ugruntowuje. On Repeat podąża za tym. To jeden z tych utworów, w których absolutnie słyszę Ala Greena śpiewającego to i perfekcyjnie grającego. Uwielbiam te chlupoczące talerze perkusyjne, marzycielski wokal w refrenie i porywające solo. Ból z perspektywy czasu w głosie Dana jest niesamowity. To tak, jakbyś miał kogoś zapomnieć, a on po prostu nie chce wyjść ci z głowy. Ciągle o nim myślisz. To potrafi być irytujące. Fajne klimaty R&B z lat 70-tych usłyszeć możemy w Make You Mine. Ciekawy kawałek z wirującą sekcją smyczkową, migoczącymi klawiszami i wersami, które zostają w głowie: How many times is one time too many? Albo: Maybe the times may not be right, but all I know is / I'd give my life just for a night to know what love is. Ogólnie to świetny tekst, który pozwala się podnieść. To piosenka o całkowitej szczerości. O tym, jak bolesne może być złamane serce i jak czasem po prostu trzeba długo czekać, żeby się z tym oswoić. Teraz po prostu tęsknisz za ludzkim kontaktem i akceptujesz, że wrażliwość jest więcej niż w porządku. W miarę jak utwór narasta, pojawiają się kolejne warstwy i smyczki i ten naprawdę świetny wokal Dana z pogłosem. A potem kończy się tylko jego głosem, niczym więcej, super surowym, mówiącym: I'll be there. I to tak, jakby w decydującym momencie ten jeden, pojedynczy głos brzmiał: Tak, będę tam!


Jeśli komuś było już za długo tego refleksyjnego klimatu i chciałby posłuchać mocniejszego, rockowego uderzenia to znajdzie go w Man On A Mission. To numer o kolesiu, który jest strasznie podjarany pewną dziewczyną i ma jeden cel: być z nią. To mężczyzna, który ma misję. Dan gra na tym kawałku z prawdziwą wirtuozerią, a ten wstrząs w środku jest świetny, gdy się zatrzymuje. Jest bardzo w stylu Tighten Up, gdzie zmienia punkt ciężkości i wraca na koniec, by dokonać zwrotu akcji. Ale to tak, jakby po prostu grali i improwizowali przez cały utwór, a refren jest tak zaraźliwy. Czysta klasyka. Kiss It traktuje o tym, jak szukamy tej szczególnej opieki ze strony naszych bliskich i pragniemy uzdrowienia. I może trudno być wrażliwym i prosić o pomoc. I zdecydowanie jest to jeden z tych, które wciąż do mnie przemawiają. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, pomyślałem: Tak, zwrotki mogą być trochę senne, ale piosenka naprawdę dobrze się rozwija i tworzy fajne crescendo emocji i warstw głębi, które - moim zdaniem - są czymś, do czego warto wraca. To sprawia, że ​​wciąż do niej wracam. All My Life to kolejny utwór z bongosami i tamburynem, tańczącymi bębnami i prostym solo na końcu. Pre-refren jest chwytliwy, podobnie jak warstwy dzwonków w tym utworze. Dzwonki pojawiają się w prawie każdym utworze na tym albumie, ale tu stworzyły to marzycielskie przejście do kolejnej zwrotki. Nie jest to mój ulubiony utwór na albumie, ale czuję, że z czasem będzie mi się podobał. 


Album zamykają dwa absolutne współczesne klasyki Black Keys. Pierwszym z nich jest A Little Too High. Znajdziemy tu nawiązania do Not Fade Away Buddy'ego Holly'ego. To piosenka o tym, jak zachować równowagę, a co za tym idzie: rozumienie, że uziemienie jest dobre, zaś popadanie w samozachwyt egoizm może sprawić, że zostaniesz w życiu powalony. Ponadto - masz wokół siebie odpowiednich ludzi i rozumiesz swoje miejsce na świecie. Ale to po prostu tylko i aż rockowa nuta, która narasta i narasta, i narasta w miarę jej trwania, tworząc idealne uzupełnienie tekstu z miażdżącymi bębnami, zmęczonym wokalem i piskliwymi gitarami. To jeden z ich najbardziej hymnicznych utworów od dawna, prawdopodobnie od czasów Submarines. Drugim i ewidentnie finałowym kawałkiem jest Neon Moon. To rzeczywiście idealne zakończenie i - o ile mi wiadomo - był to jeden z pierwszych kompozycji, które nagrali na tę płytę. Kiedy jest najciemniej, zawsze pojawia się promyk słońca, który prowadzi Cię na Twoją ścieżkę i pozwala Ci zrozumieć, dokąd zmierzasz. I to właśnie Black Keys są najbardziej oddani Exile On Main Street, moim zdaniem. Sam utwór wydaje się uboższy. Nie kryje się pod nim tylko warstwa po warstwie perkusji. Myślę, że ta uboższość potęguje niemal samotność, której doświadczasz, gdy wszystko jest najczarniejsze. Czasami, gdy życie idzie w zupełnie przeciwnym kierunku niż planowałeś, uczysz się najważniejszych rzeczy o sobie, o tym, jak wchodzić w interakcje i jak reagować. I to uziemienie jest niezwykle ważne. Robisz bilans swojej teraźniejszości, rozumiesz powagę trudności i zbierasz się w sobie.


The Black Keys są w świetnej formie. Fakt, że ich rok 2024 był tak pokręcony, frustracje, ból, gniew – wykorzystali wszystkie te emocje i stworzyli jeden z najbardziej imponujących dorobków w całej swojej dyskografii. Jestem bardzo mocno podjarany tym albumem. Ten głód, ta wytrwałość i ta determinacja z ich strony są absolutnie widoczne na tej płycie. Album roku? Zobaczymy, ale póki co… nie przegapcie!💥 Bartas✌☮

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nie ma kwiatów, jeśli nie pada deszcz. The Black Keys i ich nowy album - "No Flowers, No Rain".

  Oj, długo mnie tu nie było. Stanowczo za długo! To był bardzo długi urlop. No, ale wakacje się już skończyły i najwyższa pora wziąć się os...