piątek, 13 września 2024

Wszystko, co potrzebne i jeszcze więcej. David Gilmour powraca po 9 latach z nowym albumem - "Luck And Strange".

Temu Panu się w ogóle nie spieszy do niczego. Z jednej strony to dobrze, bo on już niczego nie musi udowadniać. Jest muzykiem i gitarzystą światowej czołówki. Z drugiej jednak strony - fani głosu i gitary Kamandy Pinka Floyda czekali parę ładnych lat na trochę jego nowej muzyki. I w końcu jest. W piątek, 6 września, ukazał się  piąty w solowym dorobku Davida Gilmoura album zatytułowany Luck And Strange. Piszę to szczerze - jest to album, który zasługuje na trochę czasu, aby się nim delektować, a nie spieszyć z napisaniem recenzji, która może być nijaka. Natychmiastowa opinia jest jak najbardziej ok, a pierwsze wrażenia się liczą. Z czasem jednak potrzeba kilku odtworzeń, aby naprawdę zachwycić się i zakochać w tej nowej muzyce. Dlatego potrzebowałem przynajmniej z tygodnia (mamy piątek, 13 września, 2024, a więc tydzień po premierze), by móc podzielić się z Wami, Drodzy Czytelnicy, wrażeniami. Ten krążek był mocno promowany latem przed wydaniem. Mieliśmy okazję posłuchać kilku utworów promujących, takich jak The Piper’s Call, Between Two Points czy Dark And Velvet Nights. Zostały one udostępnione za pośrednictwem mediów społecznościowych artysty i kanale YouTube jako single. Usłyszeliśmy także próbkę instrumentalnego otwieracza Black Cat. Gilmour również mówił o tym, że w nagraniach pojawią się partie klawiszy nagrane przez nieżyjącego już Ricka Wrighta. Wszystko to wskazywało, że czeka nas uczta. Muzyk zasugerował również, że warto było czekać na jego nowe dzieło, zarówno latem, jak przez dziewięć lat od wydania poprzedniego krążka Rattle That Lock. Postawił również bardzo odważną i kontrowersyjną tezę, że Lucky And Strange będzie jego najlepszym dokonaniem od czasów klasycznego The Dark Side Of The Moon z 1973 roku. No, cóż… bardzo odważna teza, Panie Gilmour.


Jak rzeczywiście z tą płytą jest? Napiszę od razu: album jest znakomity! Pełen charakterystycznych dla Gilmoura dźwięków, a duch Pink Floyd przewija się przez cały niemal krążek. Jest w nim jednak świeżość, nowoczesność i spora różnica w stosunku do poprzednich dzieł Maestro. To także rodzinny album, w którego zaangażowali się córka Romany, syn Charlie i żona artysty, pisarka, Polly Samson. Nadaje to dodatkowego smaku. Krążek otwiera kompozycja Black Cat. To króciutki, łatwy i instrumentalnych numer, który wprowadza nas w album, nadając przyjemny ton. Chwilę później mamy utwór tytułowy. Gdy pierwszy raz go usłyszałem to miałem skojarzenia z Dogs z płyty Floydów Animals. Przenika przez niego bluesowy klimat. Wszystko buduje się do znakomitego zakończenia i wznoszącej się partii gitary obok klawiszy nieodżałowanego Wrighta. Idąc dalej mamy The Piper’s Call - kompozycje, która wspaniale buduje od cichego akustycznego początku. Ciekawostką jest fakt, że Gilmour napisał ją początkowo a ukulele, chociaż pojawia się ten instrument. Jest tu też więcej bluesowych solówek, troszkę gitary slide oraz solidne crescendo przy końcu. Nieco ciszej jest przy A Single Spark. Dave kończy ją płynnym i wznoszącym się gitarowym solo. To spokojniejsza i łagodniejsza piosenka, ale z piętnem Gilmoura. Zanim przejdziemy do prawdziwej perełki na albumie, mamy drugi instrumentalny utwór, Vita Brevis, który zgrabnie łączy utwory. Tytuł oznacza Krótkie Życie, co jest tematem albumu. Jaką perełkę mam na myśli? Wspomniałem we wstępie, że Luck And Strange to w pewnym sensie album rodzinny. Tak. W nagraniu Between Two Points udział bierze córka Dave’a, Romany. Śliczny i bardzo liryczny głos młodej dziewczyny nadaje romantycznego klimatu. To oczywiście cover, bo w oryginale wykonywał ją indie-dream popowy duet The Montgolfier Brothers. Ale mimo tych różnic spokojnie byście rozpoznali w nim klasyczną rękę Gilmoura. Brakuje komuś prawdziwego kopa? Znajdzie go w numerze Dark And Velvet Nights. Charakteryzuje się przyspieszonym tempem i bardziej przyziemnym stylem. Bardziej chropawa gitara napędza do przodu i nie brakuje charakterystycznych dla Gilmoura solówek. Bardzo przypadł mi do gustu. Sings jest znów spokojny, łagodny, ale przemyślany i wyróżnia się na tle innych. A jeśli komuś brakuje ducha starych dobrych Floydów to z pewnością odnajdzie go w wieńczącym całość utworze Scattered. Tak kończy się podstawowa wersja tego albumu. Jeśli ktoś zakupi wersje niestandardową będzie miał okazję rozkoszować się smacznymi dodatkami. Pierwszym z nich jest Yes, I Have Ghosts - singiel wydany w 2020 roku. Romany powraca do duetu ze swym ojcem, a także gra na harfie. Głosy ich łączą się zgrabnie, zaś tło gitary akustycznej jest bardzo klasyczne i dodaje lekkiego folkowego akcentu. Drugim jest Luck And Strange (Original Barn Jam) czyli oryginalnie nagrany w 2007 roku z udziałem Ricka Wrighta na pianinie elektrycznym. To 14-minutowa alternatywa dla wersji finalnej. W niektórych miejscach brzmi jak późnowieczorny, płynny, nowoczesny jazz. Uprzedzam, że jest to rzecz dla wytrwałych, niektórzy mogą uznać go za zbyt monotonny. Ale warto posłuchać. 


Nowy album Davida Gilmoura dostarcza nam tego, co jest potrzebne i jeszcze więcej. Muzyk opowiadał w wywiadach, jakie zadanie miał producent Charlie Andrew. Sednem sprawy jest to, że Andrew nie był zbyt zaznajomiony z twórczością Gilmoura i wiele kwestionował, w tym zanikające solówki gitarowe w końcowych numerach. Zaprosił więcej muzyków jazzowych i aranżera Willa Gardnera, by z czasem rozciągnąć ten kierunek. Wszystko to działało naprawdę dobrze. Gilmour ma delikatną przewagę w Luck And Strange. Są tu wszystkie największe jego atuty - mistrzostwo gry na gitarze, z mieszanką spokojniejszych stylów, twardszych dźwięków i nowych podejść. Nie ma tu żadnego słabego momentu. Rattle That Lock z 2015 roku nie był, broń Boże, zły. Jednak brakowało w nim jakiejś spójności. Czy jest to jego najlepsze dzieło od czasów Ciemnej Strony Księżyca? Cóż, to wciąż odważna teza i spore żądanie, na której nie ma pełnej odpowiedzi. Potrzeba jeszcze sporo czasu. Ale nie przegapcie tej płyty! 😍 Bartas✌☮ 


wtorek, 10 września 2024

Przemieniająca moc miłości. Nick Cave i jego nowe dzieło "Wild God".

 

Nick Cave - punkowiec, który stał się prorokiem - często opisuje swoją muzykę jako “świętą”. Występ jest dla niego aktem komunii z publicznością. No, ale Wild God, czyli jego 18 album w karierze z zespołem The Bad Seeds, bardziej przypomina chrzest: ekstatyczne zanurzenie w rwących, wzburzonych wodach miłości i straty, których sześciesięcioletni artysta doświadczył od śmierci swoich synów - Arthura Cave’a (15 l. w roku 2015 roku) i Jethro Lazenby’ego (31 l. w 2022 roku). W dziewięciu narastających, tonących i wirujących pejzażach dźwiękowych, obrazy albumu zanurzają Słuchacza w jeziorach i morzach Dzikiego Boga, zanim wynurzą nas byśmy mogli zaczerpnąć powietrza i gapić się na gwiazdy. Następnie uziemiają nas na ciepłej Ziemi i kołyszą nas do snu przytłumioną balladą fortepianową As The Waters Cover The Sea. Artysta opisał każdą piosenkę na tym albumie jako indywidualną konwencję, ale nie musisz wyznawać żadnej wiary czy religii, by uwierzyć w przemieniającą moc miłości, która jest tu opiewana. Jako wokalista Cave od dawna doskonalił styl dynamicznego, modlącego się kaznodziei, który pozwala jego opowieściom namiętnie wędrować po konturach muzyki. Został on ponownie wykorzystany w Song Of The Lake, czyli skromnej opowieści o starcu nad brzegiem morza, zafascynowany widokiem kobiety kąpiącej się w złotym świetle. Ta przemijająca przyjemność prowadzi Cave’a do nawiązania do swojej żałoby, gdy recytuje rymowankę Humpty Dumpty - o jajku, które upadło, tak jak Arthur zginął w wyniku upadku z klifu. Oryginalny wers brzmi: All the King's horses and all the King's men couldn't put Humpty together again, ale Cave porzuca go w połowie: Ah, never mind, never mind. Starzec na brzegu znajduje spokój w nieuchronności śmiertelności: And he knew that he would dissolve / If he followed her into the lake / But he also knew that if he remained upon the shore. Chór podnosi głos za nim, gdy nasz bohater powtarza pocieszający refren Never mind niczym Amen


Nick Cave znakomicie równoważy swoją słowną wzniosłość z potocznym językiem, takim jak ten. Jest również genialny w przechodzeniu od fikcji i metafory do bezpośredniej prawdy, jak w utworze Joy. Przechodzi tu bowiem od klasycznego bluesowego tekstu otwierającego - I woke up this morning with the blues all around my head - do brutalnej rzeczywistości I felt like someone in my family was dead. Wahając się między wątpliwościami a wiarą, Artysta przyspiesza tempo bardziej rockowym utworem tytułowym, w którym schorowane bóstwo przelatuje przez umierające miasto jak prehistoryczny ptak. Kompozycja Wild God wznosi się triumfalnie, gdy chór rzuca się w radosny refren. Jednak zbiorowe crescendo zostaje wkrótce rozmyte przez bardziej intymne, płynnie smyczkowe deszcze w utworze Frogs, w którym to tytułowe płazy są przedstawione jako skaczące w rynnach/ Zdumione miłością/ Zdumione bólem/ Zdumione powrotem do wody/ W niedzielnym deszczu. A teraz, Słuchaczu, zamknij oczy a zobaczysz te rozstawione, mokre i błotniste stopy oraz śliskie i zawrotne skoki. Co ciekawe - później w swoim świętym bestiariuszu Cave przywołuje króliki, a konkretnie w Joy i Cinnamon Horses.


Wiele osób jest zdania, że ostatnie dokonania Cave’a są zbyt ambientowe i chaotyczne - piosenkom brakuje tradycyjnych haczyków i struktury. Ten album nie próbuje przekonać żadnego z tych niedowiarków. W trzech filmach Making Of Wild God na YouTube zespół żartuje o pisaniu muzyki do jogi - ale filmy, kręcone w przestrzennych studiach Miraval na południu Francji, pomagają jasno pokazać wielkoduszne człowieczeństwo, które wlewa się w muzykę. Nasz bohater przechadza się w czerni i bieli jak wycior do fajki, podczas gdy współproducent Warren Ellis chichocze w brodę czarodzieja, szukając momentów spontaniczności, które ożywiają te piosenki. W całym Wild God, grzechoczący ogień bębnów Thomasa Wydlera i toczący się pod prąd basu Martyna Caseya podtrzymują ciepło pod wdzięcznie meandrującymi, melodyjnymi łukami fortepianu Cave'a, skrzypiec Ellisa, syntezatorów, fletu i pętli, mrożącego krew w żyłach rezonansowego wibrafonu Jima Sclavounosa i delikatnej gitary George'a Vjesticy. Melodie zalewają muzykę, a potem znikają jak prądy. Wild God może wydawać się niezgłębiony, ale pozostawia Cię unoszącym się. Nie daje spokoju ten album. Jazda obowiązkowa!😊 Bartas✌☮

sobota, 7 września 2024

Pewność siebie i żadnego niewypału! O czwartym albumie Fontaines D.C. - "Romance" - słów kilka.

 

Fontaines D.C. zadebiutowali w roku 2019 albumem Dogrel i stali się objawieniem dla muzyki gitarowej. Ten powstały w Dublinie zespół w mgnieniu oka i z niezachwianą  jakością zdobył irlandzką i brytyjską scenę alternatywną. W  Niezmiennie wysokiej jakości melodie, które utrwalają Fontaines D.C., pozwoliły im się rozwinąć: od korzeni post-punkowych do bardziej nastrojonego, gotyckiego i eksperymentalnego terytorium. A Hero’s Death był mocny, ale Skinty Fia z 2022 roku poważnie ugruntował reputację zespołu jako jednego z najbardziej szanowanych w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Muzycy czuli, że już są na szczycie fali, ale - jak się za chwilę przekonacie - to najnowszy, czwarty studyjny album zatytułowany Romance podnosi wszystko o poziom wyżej. Nowa wytwórnia, nowy image i współpraca z jednym z najlepszych producentów współczesnej dekady, Jamesem Fordem (współpracował między innymi z Arctic Monkeys czy The Last Dinner Party) sprawiły, że FDC osiąga kolejne szczyty. 


Romance od samego początku jest po prostu sensacyjny. Utwór tytułowy otwiera płytę i pokazuje, że zespół, z którym mamy do czynienia, wychodzi z zupełnie inną propozycją w 2024 roku: niespokojny sythowy strach wypełnia przestrzeń, a frontman Grian Chatten powtarza refren: And maybe romance is a place, yeah / Maybe romance is a place, yeah / Maybe romance is a place / For me and You / And You zanim post-rockowe syntezatory powrócą z pewnym zapałem. Wydaje się, że to krok w nieznane dla Dublińczyków, ale taki, który robią z ogromną pewnością siebie. I ta pewność przepływa przez album, a gdy wyskakuje nam Starbuster, uczucie staje się bardziej powszechne. Jak dla mnie jest kandydat na rockowy singiel roku 2024. jest to napędzający, rytmiczny banger, który brzmi równie świeżo, jak w wersji singlowej. Refren przerywa wytchnienie Chattena wywołane aktem paniki na stacji metra. Gitary utrwalają ostre uczucie grozy, które są głęboko zakorzenione, a nieustępliwe bębny są stonowane w swoich ozdobnikach, ale rytm wydaje się skrojony na miarę, aby pasował do pewnego kroku. Jest coś, co w tym numerze ucieleśnia wrażenie właśnie wypiłem dwa kufle i wyszło słońce i pewność tego odblokowanego uczucia, które po prostu sączy się ze Starbuster. Fontaines w najlepszej formie! Here’s The Thing to kolejna najwyższej klasy praca Dublinersów - skrzypiące grunge’owe brzmienie gitar tonące w fuzz wybuchają w każdym momencie tego numeru, z bardziej muskularną perkusją i kolejnymi oddechowymi partiami wspierającymi, co sprawia, że ta rzecz jest ogromna. Fontaines są po prostu nieustępliwi w swoim dążeniu do powalenia Cię na łopatki z każdym kolejnym numerem. W Desire jest trochę łagodniej, ale do czasu, bowiem piękne intro smyczkowe zostaje rozerwane przez bardziej monstrualną perkusję. Produkcja na całym albumie jest najwyższej jakości, a James Ford dorównuje zespołowi umiejętnościami i ambicją cios za ciosem. W miarę jak numer przybiera tempa, wokal Chattena brzmi fantastycznie, gdy wypowiada słowa ponad własnymi harmoniami. 


Krążek wydaje się być bardzo kinowy i jest to wygląd, który naprawdę pasuje do Fontaines D.C. Jest tego najwięcej w moim ulubionym In The Modern World i Bug. Każdy cal, każdy róg, każdy rytm perkusji, linia basowa, elektroniczny styl lub tekst jest po prostu doskonały. Najbardziej wyróżniającym się utworem jest Motorcycle Boy. To wyczyn trudny do osiągnięcia przy tak poważnej jakości. Więcej elektronicznych dziwactw i błysków na zapętlonym tle, przeplatanych minimalną gitarą, maszerującymi bębnami i różnych smaczków wokalnych Chattena. Każdy członek zespołu podniósł tutaj swoją grę, a zespół podjął się nowych obowiązków w postaci gry na klawiszach, syntezatorach i innych takich, aby uzupełnić ich już sprawdzone umiejętności jako muzyków. Są tu też prawdziwe odcienie Procelain Moby’ego, a także Dummy Portishead czy Massive Attack z ery Mezzanine - coś w ponurej atmosferze i przytłaczającym poczuciu wielkości na tych albumach wycieka z każdego niemal kąta w Romance. Horseness Is The Whatness łagodniejszy numer, a akompaniament szczotkowanych bębnów i wrażliwych smyczków sprawia, że ​​jest to kolejny moment nieustępliwej jakości. Numer wydaje się być kinowym zamknięciem tego albumu, a partie smyczkowe zgrabnie owijają kokardę na Romance. Death Kink jest niewątpliwie szczytem tego albumu, z Fontaines poważnie nawiązującym do szczytowych osiągnięć Pixies, z minimalnymi riffami przekształconymi w utwór o ogromnej wielkości. W solówce są odcienie grunge'u i Nirvany, a brzmienie gitary przywołuje na myśl produkcję Nevermind w niektórych częściach. Drugi singiel Favourite to kolejny hit, który ładnie wieńczy ten album. Po pragnieniu i desperacji Death Kink, Favourite jest jak wspaniały promień słońca po burzy. Jest tu optymistyczny i pełen nadziei temat, który nie pojawia się w żadnym innym numerze na nowym krążku Dublinersów.


Po pięciu latach na szczycie sceny post-rockowej/post-punkowej Fontaines D.C. zdobywają albumem Romance pozycję jednego z najlepszych młodych zespołów gitarowych ostatnich piętnastu lat. I powiem szczerze, że jest naprawdę niewiele takich alternatywnych zespołów, które mogą zadać płycie Romance cios. Cały krążek jest kwintesencją tego, co potrafią z siebie wydobyć. Zrobili najlepszą rzecz w swojej dotychczasowej prężnie rozwijającej się karierze. Nie ma tu ani jednego słabego punktu, ani jednego niewypału, ani tej niezręcznej chwili ciszy czy pojedynczego momentu, który nie wydaje się być na swoim miejscu. Pewność siebie, wrażliwość i melancholia. Nie przegapcie!💥 Bartas✌☮

Wszystko, co potrzebne i jeszcze więcej. David Gilmour powraca po 9 latach z nowym albumem - "Luck And Strange".

Temu Panu się w ogóle nie spieszy do niczego. Z jednej strony to dobrze, bo on już niczego nie musi udowadniać. Jest muzykiem i gitarzystą ś...