Prawdziwe piękno życia tkwi w jego nietrwałości. Potrzeba troszkę czasu, aby to zrozumieć, ale taka jest prawda. Nic nie trwa wiecznie i nic nie jest i nie pozostaje takie samo I to bez względu na to jak bardzo staramy się stawiać czoła niepewności i zmianom. Niektóre elementy emanują długowiecznością, podczas gdy inne przemykają się jak krople deszczu, jeśli mamy wystarczająco dużo szczęścia, aby nauczyć się je puścić. Jedyną absolutną pewnością życia jest jego koniec. A najnowszy album zespołu The Cure Songs Of A Lost World dotyczy właśnie tego - śmiertelności i upływu czasu. Od razu napiszę, że jest to zdumiewający album, na którym Robert Smith głęboko tkwi w temacie, w którym sprawdza się najlepiej i co ciekawe, odsłaniając warstwy własnej wrażliwości jak nigdy dotąd. Minęło szesnaście od ukazania się dość przeciętnego albumi 4:13 Dream. Dokładnie szesnaście lat i pięć dni. Ale kto liczył? Ta płyta słusznie nie została przyjęta lepiej komercyjnie ani artystycznie, niż poprzednie dokonania. Na szczęście w końcu mamy płytę, którą śmiało można postawić obok takich dokonań jak Pornography, Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me, Disintegration czy Bloodflowers. The Cure nie mają złych albumów, mają co najwyżej dobre, przeciętne, ale nie złe. Jednakże dla wielu fanów kreatywne szczyty zespołu tkwią w bardziej mrocznych zakamarkach ich twórczości – ponurej Faith, jeszcze bardziej ponurej Pornography i wspaniałej melancholii Disintegration.
Krążek otwiera kompozycja Alone, która jest po prostu oszałamiająca pod każdym względem - lodowaty, emocjonalny i iście królewski. Sprawdźcie, czy nie ma w Was oznak życia, jeśli nie poczuliście tego ukłucia człowieczeństwa, gdy pierwszy raz słyszycie Smitha śpiewającego This is the end of every song that we sing. Chodzi tutaj o ustanie życia, przyjaźnie, zbliżającą się katastrofę klimatyczną, ustanie czasu. Także o wielkie idee, pozostając jednocześnie zdecydowanie intymnym i osobistym. Partia basu Simona Gallupa brzmi wybornie, a spokojne klawisze Rogera O’Donnella przepływają przez wydarzenia w zamyślony, żałobny sposób. Temat starzenia się, zwalniania tempa nie jest czymś nowym dla Roberta Smitha. Wszak pisał o takich sprawach od kiedy The Cure istnieje, ale teraz słucha się tego bardziej boleśnie. Jest tu poczucie surowej, wrażliwej szczerości zastępującej egzystencjalny niepokój minionych lat. Ten numer niemal natychmiastowo stanie się klasykiem. Bardziej spokojny nastrój daje And Nothing Is Forever, który podąża za tym samym strukturalnym szablonem, co Alone z przepięknym, przejmującym intro, które nie spieszy się, aby odejść na bok - pomysł powszechny na całej płycie. Wers Promise You’ll be with me in the end pokazuje Smitha w świetle, które podziwia i rzadko unika - infantylne poczucie bezradności , które splata czystą miłość z całkowitą potrzebą. Poczucie jaźni owiniętej w istnienie innej osoby jest centralnym punktem niezliczonych piosenek napisanych przez Smitha. Skupienie się na wyniku fazy lustrzanego odbicia Lacana w której ego jest kształtowane, aby niektórzy byli całkowicie zależni od innych, aby doznać jakiegokolwiek poczucia spełnienia. Powtarzanie w tej piosence frazy However far away, z jej oczywistym skojarzeniem z Lovesong z albumu Disintegration, jest kluczowym momentem dla albumu i takim, który pozostawia ślad na płycie, na który zwracasz większą uwagę przy każdym słuchaniu. To Smith patrzący wstecz,czasem w sposób samobiczujący, skupiający na straconych okazjach i zmarnowanym czasie, a gdzie indziej subtelnie świętujący własną twórczość. To intertekstualny, autoreferencyjny hołd. Forma akceptacji.
Jednym z najpiękniejszych aspektów tej płyty jest fakt, że Smithowi udało się zachować dokładnie ten sam charakterystyczny lamentowy głos przez lata. Nigdzie nie jest to bardziej słyszalne, niż w A Fragile Thing. Weźmy na ten przykład tak wielkich artystów jak David Bowie czy Scott Walker - zmieniali swoje style wokalne wraz z wiekiem. Frontman The Cure zaś wydaje się być zamknięty w jakimś dziwnym pakcie w stylu Doriana Graya, który trzyma jego struny głosowe w ryzach od około 1982 roku. A Fragile Thing to lśniąca piosenka, z zestawieniem między żwawym aranżem, a tematem z przeplatającymi się liniami fortepianu na pierwszym planie. Warsong opowiada o pogarszających się relacjach i można ten numer odczytywać w skali mikro lub makro. Dla tych, którzy naprawdę czują, że świat jest stracony, ta pieśń zostanie zinterpretowana jako traktat o ludobójstwie, truciźnie politycznej i otaczających nas przejawach faszyzmu. Dla tych, co mają odrobinę więcej nadziei w ludzi dobrej woli, może być odczytana jako zaniepokojenie nieuniknionymi wadami dynamiki interpersonalnej. To duszna piosenka, z nieustannymi minimalistycznymi klawiszami O’Donnella, które otulają utwór ciepłymi teksturami, podczas gdy gitary meandrują nad nimi, bez kierunku. Najbardziej chwytliwą kompozycją jest Drone: NoDrone - element wpadający w ucho jest dobrze ukryty za ścianą hałasu i zawodzących gitar. Solo Reevesa Gabrelsa jest pięknie rozłączne i odporne na osadzenie refrenu na płycie, która czerpie przyjemność z wydłużonych, powtarzających się wzorców. Brzmienie perkusji Jasona Coopera jest surowe i muskularne, podbudowujące wszystko drobiazgową starannością. Te dwie kompozycje dobrze pasują do siebie na płycie i mają ten sam mały problem - mogłyby trwać i trwać.
Zawsze istniało takie poczucie, że Robert Smith po prostu chce być trzymany, nawet po raz ostatni, aby uspokoić się słowami i obecnością kogoś innego. To poczucie bezradności przenika płytę nigdzie bardziej wyraźniej, niż I Can Never Say Goodbye, który w warstwie lirycznej jest autobiograficzny, jak nigdy dotąd w twórczości The Cure. Jest pisarzem osobistych prawd, ale są one często zaciemniane przez rozbudowane metafory, które opierają się na dadaistycznych bzdurach lub “pocięte” stwierdzenia, które z czasem tworzą fragmentaryczną całość. I Can Never Say Goodbye to opowieść o starszym bracie Roberta umierającym na raka. Jego głos się łamie, gdy wypowiada kwestie, a w tekście jawi się naiwność, która mocno uderza. jeśli kiedykolwiek doświadczyłeś takiego poziomu straty lub przynajmniej byłeś od niej przerażająco blisko. W chwilach traumy tracimy zdolność do bycia poetyckim. Przez całą swoją karierę Smith był symbolem izolacjonistycznego lęku, bawiąc się byciem nieuważnym. Tutaj jest po prostu bezbronny. Ba! Jest tu jak dziecko - w niektórych miejscach jest pełen podziwu dla świata, a gdzie indziej rozdziera sobie serducho z powodu niesprawiedliwości. Przypomina się w tym momencie utwór sprzed 24 lat Where The Birds Always Sing, w którym śpiewa: The world is neither fair nor unfair / The idea is just a way for us to understand. Teraz buntuje się przeciwko temu, na co nigdy nie ma wpływu, z niewypowiedzianymi słowami i nigdy nie pozwalającymi na pożegnanie. Jest to dowód na to, że Smith potrafi pozwolić sobie na to, by postrzegano go w taki sposób, robi to tak, że nigdy nie wydaje się wyzyskujący i przesadzony. Najpłytsze spojrzenie na dorobek The Cure jasno pokazuje, że jest to człowiek, który zawsze widział jak cenne i niepewne jest życie. Jak ważne są najdrobniejsze chwile w definiowaniu tego, co czyni nas ludźmi i jak gryząca obecność śmiertelności jest zwykle niemożliwa do zignorowania. Smith skupiał większość swojej twórczości na pożegnaniach, na byciu pozostawionym samemu sobie w rozpaczy i na samej śmierci. Dla zagorzałych fanów zespołu The Cure (a jest wśród Czytelników Muzycznego Zwierza od groma) trudno będzie nie znaleźć powiązań w ośmiu kompozycjach na Songs Of A Lost World z wcześniejszymi dokonaniami zespołu, czy to w błaganiu o przebudzenie w I Can Never Say Goodbye, czy w atmosferycznych dźwiękach foley, które wprowadzają piosenkę i nawiązują do najlepszego utworu na Desintegration - The Same Deep Water As You - ale są to wszystko punkty styczne, a nie oznaki, że artysta po prostu recyklinguje.
Bez wątpienia jest to najbardziej wykwintnie wyprodukowany album The Cure. Warstwowa instrumentalizacja, wokalne modulację i oddechy są głęboko ukryte w miksie, a coś nowego przyciąga uwagę przy każdym odsłuchu w sposób, który niespodziewanie wzbogaca paletę dźwiękową zespołu. Produkcją zajął się sam Smith wespół z Paulem Corkettem, który wcześniej pracował z zespołem jako wspóproducent przy znakomitym, wspomnianym na początku albumem Bloodflowers z 2000 roku. Krążkiem, który ma wiele wspólnego z Songs of a Lost World, zarówno pod względem ogólnej estetyki, jak i motywów lirycznych. Nawet w leniwie tworzonych utworach, w strukturze płyty można wyczuć żywotność, co jest imponujące i podkreśla pragnienie Smitha, aby zawsze wkraczać na nowe tereny. Otwarcie All I Ever Am ma coś z My Bloody Valentine z ery Loveless; jest w równym stopniu pełne dźwięku i oszołomienia. Kompozycja jest wyjątkiem na płycie, bowiem skupia się na wznoszącej sekwencji akordów w porównaniu z bardziej ponurymi utworami, obok których się znajduje. Dzieli podobne wątki narracyjne z resztą Songs Of A Lost World pod względem spojrzenia wstecz z pewną dozą żalu z powodu dokonanych wyborów, późniejszych konsekwencji i jakoś nigdy nie czując się wystarczająco z tym dobrze. Muzycznie panuje tu nerwowy nastrój i wydaje się bardziej lekko przygnębiający niż tarzający się pesymizm, który otacza płytę jako całość. To coś w rodzaju piosenki na szerokim ekranie na albumie, który zostałby nakręcony w formacie 4:3, gdyby był filmem. To tylko wytchnienie przed uwolnieniem kolejnej ściany nieszczęścia.
Robert Smith zawsze miał talent do pisania absolutnie zabójczych utworów końcowych. Endsong może być najlepszym z nich wszystkich. Od samego początku jesteśmy na znanym terytorium z długim, krętym intro, które pozwala na małe zmiany w aranżacji, tak aby każdy muzyk mógł być usłyszany. Gabrels wchodzi z rozległym brzmieniem gitary, które wydaje się chaotyczne, ale zawsze ma kontrolę. I'm outside in the dark wondering how I got so old / It's all gone, it's all gone w zasadzie podsumowuje cały nastrój płyty, a gdy pojawiają się wokale, instrumenty siadają, wiedząc, gdzie skupić naszą uwagę w zasadzie podsumowuje cały nastrój płyty, a gdy pojawiają się wokale, instrumenty siadają, wiedząc, gdzie powinniśmy skupić naszą uwagę. Pozostaje tylko skąpa perkusja Coopera i kilka uderzeń klawiszy. Smith jest znów odsłonięty. To wspaniałe oświadczenie końcowe nie jest dla osób o słabych nerwach lub tych, co łatwo się nudzą. Gdy pierwsza część tekstu jest skończona, zespół wraca, aby stworzyć kakofonię pięknego hałasu, a słowa Smitha stają się bardziej wrzaskliwe, bardziej intensywne i wyczerpane, gdy nadchodzi koniec. Jest równie imponujący, złowieszczy i fascynujący.
Songs Of A Lost World jest arcydziełem, a jego słuchanie uzależnia, niczym liczne używki. Potrzeba jednak wielu dni nieustannego słuchania płyty, aby to powyższe stwierdzenie wytrzymało próbę czasu. Niemniej jednak jest tak bliski doskonałości, jakiej kiedykolwiek z nas mógł się spodziewać😍
Bartas✌☮