poniedziałek, 17 czerwca 2024

Wspaniałość starożytnego świata. Rotting Christ i ich nowy album "Pro Xristoy."

 

Ucieszyłem się niezmiernie, gdy Jurek Owsiak ogłosił, że Rotting Christ - archetypowy zespół blackmetalowy z Grecji - wystąpi na trzydziestej edycji Najpiękniejszego Festiwalu Świata Pol’and’Rock Festival (kiedyś Przystanek Woodstock). W Sieci wylała się fala hejtu i zgorszenia na organizatorów, szczególnie ze strony katolickich księży, którzy zarzucili promowanie satanizmu. No, cóż. Nazwa zespołu być może budzi spore kontrowersje, ale ich muzyka jest na najwyższym i światowym poziomie. To forma ekspresji, sztuka i artyzm. Naprawdę (jako też katolik) nie przejmowałbym się tym aż tak bardzo. Ci goście mają za sobą prawie czterdzieści lat wspólnego grania, nadal ewoluują i stają jeszcze bardziej potężniejsi. Nawet jeśli czepialscy będą twierdzić, że technicznie rzecz biorąc, wyrośli z black metalu i przez ostatnie dwie dekady stali się czymś w rodzaju gotyckiego metalu pogańskiego. Nawet jeśli bracia Tolis i ich koledzy osiągnęli szczyt pod względem bluźnierczej agresji mniej więcej w okolicach wydania albumu Triarchy Of The Lost Lovers w 1996 roku, strata black metalu była zyskiem dla wszystkich. Ich przyjęcie szerszej palety stylistycznej - włączając tradycyjne instrumenty, romantyczne melodie i gotycką wrażliwość - zaowocowało najbardziej satysfakcjonującymi artystycznie albumami w karierze zespołu. Najnowsze dzieło Greków, Pro Xristou, jest jednym z ich najlepszych.


Jak już wspomniałem Rotting Christ to nazwa, która budzi kontrowersje, ale muzyka, którą zespół tworzy jest dojrzała i dopracowana. Ich światopogląd pozostaje wierny pierwotnej wizji. Pro Xristou jednak nie jest standardowym farrago bluźnierstwa i nienawiści, ale zamiast tego jest dosłowny. Utwory zawarte na albumie są peanami na cześć pogańskich cywilizacji, które przeszły do historii wraz z rozprzestrzenieniem się chrześcijaństwa. Wspaniałość starożytnego świata jest przywoływania za pomocą chórów, melodyjnych wokali żeńskich i instrumentów ludowych. No, ale na Pro Xristou jest też mnóstwo metalu. W porównaniu z poprzednikiem, The Heretics z 2019 roku, Pro Xristou wydaje się być bardziej wyważony, a także przyjemnie zwięzły. Atmosfera black metalu emanuje w równym stopniu z melodyjnego i agresywnego materiału, jak i bardziej epicka jakość jest wpleciona w ducha muzyki,, a nie jest produktem konkretnego brzmienia syntezatora lub gitary. 


Ciekawym w pewien sposób jest fakt, że Rotting Christ wydaje się być definitywnie  antychrześcijański, ale nie stoi w opozycji do innych bóstw. Świadczy o tym choćby krótki i wprowadzający w całość utwór tytułowy, który wychwala szereg wielokulturowych bogów i półbogów: Hadesa, Ra, Xibalbę, Nyks, Prometeusza, Baala, Zeusa, Shivę, Mahadewę, Tarana, Asmodeusza itp. Brzmi to troszkę jak New Age, ale jego wykonanie zdecydowanie takie nie jest. Intonowany przez Sakisa Tolisa jego najbardziej ponurym, autorytatywnym głosem (na tle kipiącego i doomowego riffu) staje się wojowniczym i w stu procentach metalowym podniesieniem kurtyny dla albumu, który doskonale równoważy swoją trzewną moc i bardziej filozoficzne obawy. Ta równowaga jest znakomicie realizowana w kompozycji The Apostate, która ma grzmiący thrash/death metalowy riff. Brzmi troszkę jak nasz Behemoth, ale kiedy bohaterska chóralna melodia wokalna się otwiera, może to być tylko Rotting Christ. Melodyjne fragmenty wplatają się i wychodzą z riffów, nie zakłócając marszowego tempa. Muzyka narasta, sa Sakis Tolis wtrąca melorecytacje dotyczące filozofii, natury i religii. Wznoszący się heroiczny ton trwa w Like Father, Like Son, który jest niewątpliwie punktem kulminacyjnym albumu. Pomimo braku chórów i symfonicznych ozdób, niektórzy mogą uznać za trudniejszy do przezwyciężenia tym razem. To tylko dlatego, że elegijny tekst - w zasadzie wzruszający lament i hołd dla utraconego ojca - brzmi jak swego rodzaju traumatyczna afirmacja: Spread Your wings and fly, fly to the edge of a dream / Be yourself and rise, rise, reborn and scream. Ale… odbierz to w zamierzonym duchu, a otrzymasz piosenkę o podnoszącej na duchu, ale także wzruszającej mocy.


Jedną z zalet Pro Xristou jest to, że nawet najdłuższy utwór na albumie trwa mniej, niż sześć i pół minuty. To dobrze, bo większość utworów kroczy w rozważnym, ponurym tempie, zamiast agresywnie huczeć, jak to bywało na wczesnych płytach zespołu. Mimo nadal jednolitego tempa nie czuć w ogóle zmęczenia. To nie jest najbardziej zróżnicowany album, ale nie taki miał być - zamiast tego ma niezwyciężoną siłę perfekcyjnie wykonanego artefaktu. Wadą jest to, że jeśli nie spodoba Ci się jeden z utworów, nie jest szczególnie prawdopodobne, że zareagujesz na żaden z nich, ponieważ chociaż różnią się od siebie, idiom i styl są spójne. W otwierającym riffie The Sixth Day słychać silne wpływy Iron Maiden, podczas gdy Themis Tolis wydobywa blastbeaty dla natarczywego, ozdobionego chórem La Lettera Del Diavolo, ale nawet tam tempo pozostaje wolniejsze i ciężkie. Zrozumienie dynamiki przez zespół wzrosło na przestrzeni lat i jest teraz tak doskonałe jak ich gra. Podczas gdy czasami w przeszłości dodanie zbędnych szczegółów miało barokowy efekt kulminacyjny, teraz wzmacniają one oddziaływanie utworu. Chóry i wokalizy prowadzące na albumie, w tym Androniki Skolua z Chaostar, to coś więcej niż tylko dodatkowa ozdoba. Ich sekcje są staranie modulowane, aby wzmocnić atmosferę kompozycji. Mało tego - także zapewnić ładnie kontrastującą fakturę z głosem Sakisa Tolisa, który ma więcej ekspresji i bogactwa ekspresji, niż kiedykolwiek. 


Pro Xristou to album pełen melodyjnych haczyków, ale rzadko w konwencjonalny sposób zwrotka-refren-zwrotka. Zamiast tego to głównie riffy kompozycji nadają im chwytliwość. No, ale Pro Xristou to nie tylko fabryka świetnych riffów. Nie tylko chóry i dodatkowe instrumenty, ale także główny wokal Sakisa Tolisa i gitara oraz rytmy perkusji Themisa są używane w należyty sposób. Wszystko to, aby zwiększyć dramaturgię i ekspresję, a nigdy po to, by utrzymać całość w ruchu. Rezultaty w każdym przypadku są większe, niźli suma utworu. Po nastrojowym intro The Farewell ma jeden z najbardziej przyjaznych headbangingowi klasycznych metalowych riffów w całej dotychczasowej karierze Rotting Christ. Jest to tylko fundament kompozycji, która buduje się do epickich proporcji, elegii na temat odejścia pogańskich bogów, która niesie ze sobą emocjonalny ciężar, tak jak muzyka, niezależnie od czyichś przekonań lub ich braku. Podobnie Pix Lax Dax i Pretty World, Pretty Dies zawierają szereg elementów chóralnych i pięknie zagranych motywów gitary prowadzącej, ale to melodyjny hook ich głównych riffów nadaje kompozycjom aurę niemal procesyjnej wspaniałości. Album kończy się dwoma utworami, które wydają się bardziej zorientowane na black metal, choćby dlatego, że odnoszą się do mitologii nordyckiej i celtyckiej, osadzonej w DNA gatunku od lat 90. Yggdrasil jest dźwięczny i kinowy i brzmi… trochę jak Enslaved, ale  jest dobry. Zamykający zaś całość utwór Saoirse jest - w klasycznej tradycji black metalu - najbardziej bohaterskim i bombastycznie brzmiącym numerem na albumie. Otwiera i zamyka się dźwiękami bitwy i grzmi w rytm nawołujących chórów, troszkę jak Summoning lub późniejsze dokonania Bathory. Poza nieco niszowym światem pogańskiego black metalu, jest to dźwięk, który tak naprawdę nie istnienie. No, ale ci, którzy znają i kochają ten świat, odpowiedzą na jego porywającego ducha. 


Po kilkukrotnym przesłuchaniu Pro Xristou utwierdziłem się w przekonaniu, że jest to najlepszy album Greków od czasów mojego ulubionego ich albumu Theogonia z 2007 roku. Łączy bowiem różne wątki twórczości grupy, niż na poprzednich albumach, a każdy element jest tu pokazany z największym efektem. Chociaż pod względem czystej blackmetalowej dzikości nie zbliża się do albumów z lat 90. Jeśli black metal z lat 90-tych jest Twoją bajką lub jeśli jeszcze nie znasz, to te klasyczne albumy nadal istnieją. Tak więc… nie ma potrzeby narzekać na ekscytującą i wyrafinowaną twórczość, którą bracia Tolis wnieśli do swojej pracy po prawie czterdziestu latach niesłabnącej kreatywności. Jestem bardzo zachwycony tym albumem i… czekam na Was, Panowie, na 30. edycji Najpiękniejszego Festiwalu Świata😍 Bartas✌☮

sobota, 1 czerwca 2024

List miłosny do bluesa. Slash powraca solo z albumem "Orgy Of The Damned".

 

Tego pana chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Slash - legenda gitary i jeden z filarów klasycznego składu Guns N' Roses. Muzyk właśnie powraca ze swoim pierwszym solowym albumem bez Mylesa Kennedy’ego And The Conspirators od prawie 14 lat. Album zatytułowany został Orgy Of The Damned i - podobnie jak jego wydawnictwo z 2010 roku 0 zawiera gwiazdorski, zmienny skład gościnnych wokali wykonujących szereg klasycznych coverów bluesowych. Kompozycje Roberta Johnsona, Lightnin’ Hopkinsa, Howlin’ Wolfa, Steviego Wondera czy Petera Greena zostały nagrane dzięki współpracy z takimi artystami jak Brian Johnson, Gary Clark Jr,, Iggy Pop, Paul Rodgers, Chris Stapleton czy Dorothy. Album został wyprodukowany przez Mike’a Clinka i ukazał się 7 maja 2024 roku.

Płyta zaczyna się utworem mocnym i porywającym numerem The Pusher. Do Slasha dołącza Chris Robinson z The Black Crowes, a chemia między muzykami sprawia, że ta utrzymana w średnim tempie piosenka nabiera większego rozpędu. Choć może się wydawać dziwnym wyborem na otwieracz, The Pusher natychmiast nadaje ton płycie. W przeciwieństwie do większości poprzednich dzieł Slasha, Orgy Of The Damned jest albumem w całości bluesowym. Potwierdzają to kolejne kawałki, jak choćby Crossroads z Garym Clarkiem Jr. na wokalu i gitarze. Elektryzujące wykonanie jest wierne oryginałowi, podczas gdy Hoochie Coochie Man z udziałem Billy’ego F. Gibbonsa to tradycyjne bluesowe wykonanie, które mocno uderza. Usłyszenie Gibbonsa i Slasha obok siebie na płycie plasuje tę piosenkę wśród najlepszych kolaboracji na Orgy Of The Damned


Nowy album Slasha nie ma ani jednego słabego punktu i stanowi list miłosny do bluesa. Niezależnie od tego czy będzie to Chris Stapleton śpiewający Oh, Well Petera Greena czy Demi Lavato w Papa Was A Rollin’ Stone The Temptations, Orgy Of The Damned jest na wskroś bluesowym krążkiem klasycznego kalibru. Pozornie nagrany jest w dużej mierze na setkę. Slash i jego zespół brzmią niesamowicie, a on sam składa klasykom bluesa za pomocą szeregu znakomitych solówek, chrupiących riffów i gustownych partii. Wszystko to zostało dobrane z wyjątkowym tonem i kunsztem. Oprócz wspomnianej współpracy z Robinsonem, Clarkiem, Stapletonem i Gibbonsem, pojawił się także dźwięczny i akustyczny Awful Dream z udziałem Iggy’ego Popa, energiczny Killing Floor z Brianem Johnsonem na wokalu (chyba pierwszy raz w życiu słyszałem frontmana AC piorun DC jak śpiewa swoim, niskim głosem) i funky numer Living For The City z Tash Neal. To wszystko niezbędne atrakcje. Co więcej, album zamyka jedyny autorski utwór na płycie. Metal Chestnut to utwór instrumentalny o orkiestrowej kompozycji. Napawa tęsknotą, co jeszcze bardziej umacnia pozycję Slasha jako jednego z najbardziej emocjonujących gitarzystów wszechczasów.


W każdym razie Orgy Of The Damned to zabawna płyta pełna nadmiernego rock'n'rolla. Poza tym jednak Slash i jego zróżnicowana załoga wydali krążek, który stanowi przedmiot konserwacji i przenosi twórczość niektórych z najwcześniejszych ikon bluesa, a także tych z odrodzenia lat 60-tych do naszej ery współczesnej. Jest to szczególnie widoczne, gdy weźmie się pod uwagę włączenie współczesnych popularnych artystów. W ten sposób Orgy Of The Damned błyszczy nie tylko ze względu na swój wspólny charakter, ale także jako demonstracja ponadczasowości bluesa. Pozycja mocno polecana😊 Bartas✌☮

Wspaniałość starożytnego świata. Rotting Christ i ich nowy album "Pro Xristoy."

  Ucieszyłem się niezmiernie, gdy Jurek Owsiak ogłosił, że Rotting Christ - archetypowy zespół blackmetalowy z Grecji - wystąpi na trzydzies...