poniedziałek, 20 października 2025

Młodzieńcza energia i zawrotny thrash, blackened deathmetalowy miks. Testament i ich nowy album - "Para Bellum".

 

Kiedy Testament wydał album The Formation Of Damnation w 2008 roku, ustanowił schemat, na podstawie którego powstaje każdy kolejny album od tamtej pory. Była to formuła łącząca ich ich klasyczne brzmienie z bardziej ekstremalnymi, współczesnymi wpływami metalu pokroju The Gathering. I choć doprowadziła do powstania czterech całkiem niezłych albumów, wszystkie były bardzo podobne. Po siedemnastu latach stosowania tej formuły nie było powodu, by stwierdzić, że najnowsze dzieło wielkich klasyków thrash metalu zatytułowane Para Bellum odejdzie od tego schematu, ale tak się właśnie stało. Podczas gdy poprzednie albumy starały się być w równym stopniu wykorzystać stare i nowe brzmienia, Para Bellum często sprawia wrażenie thrashowego, blackened death metalu - niemal jak współczesny duchowy następca Demonic z tą różnicą, że jest naprawdę bardzo dobry. Krążek ukazał się 10 października nakładem wytwórni Nuclear Beast. Producentami jego byli muzycy z zespołu - Chuck Billy oraz Eric Peterson. 


Płytę otwiera kompozycja For The Love Of Pain. To potężny thrashmetalowy blackened metal, w którym swój popis daje nowy nabytek zespołu - dwudziestosiedmioletni perkusista Chris Dovas. Koleś przeplata tempa i style, w tym galopujący thrash, blasty ii wersję breakdowny w stylu Testamentu. Ukazuje on również kolejny nowy aspekt zespołu - wyraźne łączenie blackmetalowego wokalu Erica Petersona wespół z Chuckiem Billym w całym utworze. Warto tutaj także zwrócić uwagę na mostek, który charakteryzuje się klasyczną, blackmetalową harmonią graną tremolo, a Steve Di Giorgo mistrzowsko prowadzi melodyjną linię basu. Pomimo brutalności otwierającego numeru, Infanticide A.I. w jakiś sposób udaje się posunąć ekstremum jeszcze dalej, oferując kolejny zdominowany przez black metal thrashowy występ, który przyspiesza tempo, a jednocześnie zawiera więcej elementów thrashowych. Nowy pałker, wspomniany Chris Dovas wlał w zespół nową, młodzieńczą energię, inspirując jednocześnie Petersona do ponownego pchnięcia muzyki zespołu na wyższy poziom. Zatrudnienie młodszego perkusisty zamiast takiego, który przesiąknięty jest “tradycyjnym” metalem, w znacznym stopniu przyczyniło się do nadania zespołowi bardzo nowoczesnego charakteru. Jego obecność zdaje się motywować Petersona do stworzenia jednego z najbardziej poruszających wydawnictw Testamentu; takiego, które łączy nowoczesny metal, black metal i death metal w proporcjach niemal równych thrash metalowym korzeniom. Na szczęście reszta zespołu doskonale sprostała zadaniu, a Chuck Billy warczy tu i krzyczy z większą mocą i przekonaniem, niż kiedykolwiek słyszałem. Mamy tu też Steve’a Di Giorgio, który zapewnia nam klasową i pełną niuansów partię basową w sposób, jakiego nie słyszałem nigdy wcześniej na żadnym albumie Testamentu, zaś solówki Alexa Skolnicka są - jak zawsze - przepyszne.   


Szczerze mówiąc, to wydawnictwo jest tak cholernie dobre, że niemal wydaje się być jednym z najlepszych albumów w historii Testamentu, ale… ma jednak kilka wpadek, które przynajmniej ułatwiają argumentowanie za wcześniejszym wydawnictwem. Moim największym zarzutem jest mozolna, nużąca, trwająca siedem i pół minuty ballada Meant To Be, która nie ma prawa być nawet w połowie tak długa. Gdyby utrzymywała czas trwania poniżej czterech minut, mogłaby być równie dobra, jak większość innych ballad Testamentu, ale nie siedem i pół minuty, na litość boską! Nature Of The Beast to groove’owy, thrashowy, rockowy kawałek, który muzycznie jest przyzwoity, ale tekst o Las Vegas jest tak pełen kiepskich kalamburów hazardowych. Ma niezły wokal, że muzyka po prostu jest w stanie go uratować. Room 117 zmaga się z tym samym problemem - dobra muzyka, ale kiepskie teksty. Dwa ostatnie numery -  Havana Syndrome oraz Para Bellum nabierają znów właściwego tempa. 


Kto mógł przewidzieć, że Testament doświadczy drugiego muzycznego renesansu po prawie czterdziestu latach kariery, a jednak tak się stało. Zespół powraca z tym samym gigantycznym skokiem jakościowym, jakiego doświadczył wydając The Gathering. Para Bellum to album, który nie tylko przyciągnie zagorzałych fanów Testamentu, ale jest to jedno z tych wydawnictw, które przyciągnie wiele osób, które nigdy nie miały do czynienia z twórczością zespołu. Całej grupie udało się znaleźć sposób na wydanie jednego z najbardziej instynktownych, wysokiej jakości i spójnych albumów w swojej karierze. Niewielu zespołom udaje się przetrwać czterdzieści lat, nie mówiąc już o wydaniu jednego z najlepszych albumów. No, ale w przypadku Para Bellum tak się właśnie stało. Świetna robota, panowie! 👏 Bartas✌☮


poniedziałek, 13 października 2025

Od fikcyjnych narracji do własnych doświadczeń. Lorna Shore i ich "I Feel The Everblack Festering Within Me".

Lorna Shore poznałem w okolicach 2020 roku i ich trzeciego albumu Immortal, który zrobił na mnie spore wrażenie. Później nadrobiłem zaległości i przesłuchałem dwóch poprzednich - debiutanckiego Psalms i drugiego albumu Flesh Coffin. Trzeba przyznać, że to bardzo ambitny zespół z New Jersey. Jednak ich piąty już w dorobku album o dość długiej nazwie I Feel The Everblack Festering Within Me reprezentuje coś sejsmicznego. Po raz pierwszy wokalista Will Ramos porzucił fikcyjne narracje, by sięgnąć do własnych doświadczeń. Efekt? Sześćdziesiąt minut symfonicznego deathcore’u, który wydaje się bardziej natarczywy, bardziej konieczny i jeszcze bardziej niszczycielski, niż kiedykolwiek wcześniej. To przejście od fantazji do autobiografii zmienia wszystko. Otwierający krążek Prison Of Flesh czerpie z rodzinnej historii demencji Ramosa, łącząc wściekłe growle i piskliwe wrzaski, podczas gdy gitary z tremolo toczą bitwę z lśniącymi klawiszami fortepianu. To wszystko brzmi jak wiertło przemysłowe niszczące czaszkę, będące zarazem ścieżką dźwiękową do autentycznie niepokojącego popadania narratora w szaleństwo. Podobnie jest z kompozycją Glenwood, która poraża szczerością i dotyczy rozłąki wokalisty ze swoim ojcem, budując ją wokół pojedynczego dźwięku gitary, która rozbrzmiewa niczym łapanie oddechu przed tym, jak koledzy wskoczą, by zaatakować zmysły symfonicznym deathcorem.


Muzycznie Lorna Shore jest na najwyższych obrotach. Na szczególne uznanie zasługuje tu Austin Archey. Jego gra na perkusji jest absolutnie monolityczna. Nieustanny nawał blastów, które w żaden sposób nie przytłacza orkiestrowych aranżacji Andrew O’Connora Z kolei linie basowe Michaela Yagera są autentycznie destrukcyjne. Sekcja rytmiczna w War Machine brzmi tak, jakby została zaprojektowana do burzenia starych budynków, a partie gitar wstrzykują sobie adrenalinę demonicznej brutalności. Tempo jest mistrzowskie. Unbreakable to najkrótszy utwór na albumie, liczący niecałe pięć minut, oferuje najbardziej przystępny moment - melodyjne deathmetalowe przeplatają się z zaraźliwie chwytliwym refrenem, stworzonym do stadionowych okrzyków, udowadniając, że potrafią pisać potężne utwory bez poświęcania ciężaru. Lionheart idzie o krok dalej, stosując podwójną harmonię wokalną i symfoniczny majestat, które równie mocno rozdrażnią elity, co przekonają wszystkich innych. Potężne solówki są bezczelnie pobłażliwe, ale nigdy nie wydają się być przesadne. Gitarzysta prowadzący Adam De Micco wraz ze wspomnianym Andrew O’Connorem zasługują na ogromną pochwałę za swój wkład. Szczególnie za olśniewające podwójne solówki In Darkness, które pod koniec numeru pojawiają się niczym kompletne zaskoczenie w najlepszym możliwym wydaniu. To nie tylko techniczne popisy, ale i emocjonalne szczyty, które podkreślają narracyjny wątek albumu.


Mówiąc wprost jest to album, który wyprowadzi Lorna Shore poza ramy deathcore’u. Jeśli kiedykolwiek zespół z tej sceny będzie headlinerem choćby na Download Festival to właśnie oni, z czego im z całego serca życzę. Już sam niemal dziesięciominutowy, finałowy Forevermore dowodzi, że operują na innym poziomie - orkiestra symfoniczna, która nie zawiodłaby w hollywoodzkim hicie, budująca powalającą gamę linii basowych i blastów, które brzmią naprawdę epicko. I Feel The Everblack Festering Within Me jest dla deathcore’u tym, czym The Satanist Behemotha dla black metalu - arcydziełem definiującym gatunek, który wynosi swój materiał źródłowy poza tradycyjne granice. Lorna Shore całkowicie wykracza poza deathcore, tworząc coś, co przyciąga uwagę szerszego spektrum metalu. Tego albumu nie możecie przegapić 😍 Bartas✌☮


Refleksja nad przyszłością. Katatonia i ich nowy album "Nightmares As Extensions Of The Waking State".

  Nie jest żadną tajemnicą, że bardzo lubię Katatonię i to praktycznie od ich pierwszej płyty. Różnie z nimi bywało. Pamiętam, gdy w czasie ...