niedziela, 17 listopada 2024

Nowa era i kolejny, logiczny krok w ewolucji. Linkin Park powraca w świetnym stylu z albumem "From Zero".

 

Przyznam się szczerze, że na początku nie lubiłem tego zespołu. To były czasy liceum, gdy wydali swoją druga płytę Meteora. Zawojowali światowym rynkiem muzycznym aż sześcioma singlami promującymi: Somewhere I Belong, Numb, Faint, From The Inside, Lying From You czy Breaking The Habit. Nie kupiłem tego wtedy! Mój mózg, moja wrażliwość muzyczna i rzetelna edukacja muzyczna w domu nie przyjmowały takich konwencji. Taki mainstream, taka pokazówka, taka moda wśród młodzieży gimnazjalno-licealnej, chwalącej się tym, że słucha rocka/metalu. Porzuca rapsy i zaczyna interesować się metalem. Ja pierdzielę! Toż to ni metal, i rock, i rap. Dopiero ich trzecia płyta Minutes To Midnight, wydana w 2007 roku, otworzyła mi oczy i wtedy zrozumiałem, że się bardzo co do tego zespołu myliłem. Teraz, gdy nie ma już Chestera wśród żywych, dochodzi do Ciebie jak bardzo ten człowiek cierpiał. Depresja to straszna choroba i takie pierdolenie weź się w garść, inni mają gorzej sprawia, że cały mój wewnętrzny pacyfizm idzie w cholerę i mam ochotę zasadzić temu komuś kopa w dupę. W 2017 roku Bennington odebrał sobie życie. Po tym tragicznym wydarzeniu wydawało się, że ten dzień wielkiego comebacku Linkin Park może nigdy nie nadejść. Ciężko jest zastąpić tak charyzmatycznego wokalisty kimś innym. Naciśnięcie przycisku odtwarzania nowego albumu From Zero to bardzo surrealistyczne doświadczenie i poczucie niepewności do tego, co ma nadejść.


Krążek wydaje się jednocześnie świeżym początkiem i logicznym kolejnym krokiem w ewolucji Linkin Park, a pierwsza połowa albumu jest bardziej zgodna ze starymi Linkinami, przyciągając nowych słuchaczy znajomym brzmieniem. Do tej pory prawdopodobnie, Drogi Czytelniku, słyszałeś single: wpadające w ucho The Emptiness Machine, kolosalne Heavy Is The Crown oraz refleksyjne Over Each Other. Ten ostatni daje nowej wokalistce Emily Armstrong jej jedyny solowy popis wokalny na albumie. Cut The Bridge przypomina Bleed It Out dzięki swojemu porywającemu rytmowi i znanemu refrenowi wokalnemu. Casualty to najcięższy moment albumu z ostrym thrashowym riffem i większym tupotem niż stado słoni w czasie karmienia łupanego. From Zero siada najlepiej w drugiej połowie, kiedy Armstrong naprawdę wznosi się na wyżyny wokalne. Wylało się na nią mnóstwo hejtu. Na nią i na Mike’a Shinodę, także ze strony rodziny zmarłego Chestera. Ta pochodząca z Los Angeles współzałożycielka grupy Dead Sara, moja rówieśniczka, to absolutny strzał w dziesiątkę. Wiadomo, że Chestera nie zastąpi nikt, ale jeśli już chcą kontynuować działalność to Emily jest najlepszym z możliwych wyborów. Overflow ma w sobie trip hopowy klimat i coś z ery A Thousand Suns. Two Faced jest bezczelny i wścibski, ma bowiem wznoszący się refren, zabawną interakcję wokalną między Mike'iem i Emily i myślę sobie, że stanie się koncertowym hitem. Stained to świetna piosenka, w której przetworzone bity odbijają się od rapowanego wokalu Mike'a, torując drogę wznoszącemu się refrenowi Emily. Też może fajnie sprawdzi się na koncertach. Dwa ostatnie momenty albumu, IGYEIH, to kolejny ciężki utwór, który dodaje albumowi energii w jego końcowych momentach. Good Things Go to ponury sposób na zakończenie albumu i pasuje do tradycji zespołu, aby zakończyć wszystko zamyśloną nutą. To moja ulubiona piosenka na albumie i doskonały przykład tego, jak dobrze Emily i Mike współpracują wokalnie.


From Zero to rewelacyjny album i wielki comeback Linkin Park. I chociaż trochę cierpi z powodu kryzysu tożsamości, przez co wydaje się albumem składającym się z dwóch odrębnych połówek, to tak dobrze jest mieć grupę z powrotem w tak kapitalnej formie. Jak już napisałem, Emily Armstrong to strzał w dziesiątkę. Artystka udowadnia, że ​​jest więcej niż gotowa do zadania przejęcia połowy obowiązków wokalnych zespołu, a ten album naprawdę jest dla niej idealnym punktem zaczepienia, aby zabłysnąć. To album, który oddaje hołd całej karierze zespołu - przeszłości, teraźniejszości i przyszłości oraz wyznacza ścieżkę na ekscytującą nową erę. Jedna z płyt roku 2024. Bardzo gorąco polecam🔥








Bartas✌☮

wtorek, 5 listopada 2024

Gdzie granice między dobrem, a złem są zatarte. God Dethroned i ich dwunasty studyjny album "The Judas Paradox".

 

God Dethroned to holenderski zespół grający ekstremalny death metal. Początki jego sięgają wczesnych lat 90-tych. Na przestrzeni czasu odnieśli spory sukces, występując na takich festiwalach jak Wacken, Summerbreeze, 70.000 Tons Of Metal i wielu innych. Tej jesieni zespół wyruszy w trasę po Europie, supportując polskich gigantów - Batushkę. Trasa ta zbiega się z wydaniem ich najnowszego, dwunastego studyjnego albumu The Judas Paradox. Krążka koncepcyjnego, w którym to ludzka kondycja jest centralnym punktem tekstów. Jak sami mówią - to dźwiękowe zejście w samo serce ciemności i oszustwa, gdzie granice między dobrem a złem są zatarte. Grupa nawiązała współpracę z producentem Tonym Lindgrenem, aby zapewnić słuchaczy, że krążek zostanie wydany zgodnie z najwyższymi standardami. Lindgren to solidna firma, bowiem współpracował już z takimi zespołami jak Sepultura czy Opeth. Można więc śmiało powiedzieć, że zespół God Dethroned był w dobrych rękach. 


Album rozpoczyna się utworem tytułowym - melodyjną i ponurą nutą, przy którym Henri “T.S.K." Sattler już wściekle krzyczy, wspierany przez instrumentalne partie swoich kolegów z zespołu, podczas gdy Frank 'Skillpero' Schilperoort dyktuje tempo za pomocną swoich uderzeń i blackmetalowych wypełnień. Rat Kingdom przynosi nam ostrą dawkę ich charakterystycznego brzmienia, a przenikliwe riffy Henriego i Dave’a Meestera brzmią szalenie od początku do końca. The Hanged Man prezentuje cztery minuty siarkowej, ekstremalnej muzyki dla naszej całkowitej rozkoszy, z podłymi rytmami Schilperoorta idącymi ręka w rękę z dudniącym basem Jeroena Pompera. Numer płynnie przechodzi do kinowego interludium Black Heart, który przygotowującego Słuchaczy miażdżącego Asmodeusa. Ten to numer oferuje wszystko to, za co fani pokochali brzmienie tej grupy - od ostrych ryków Henriego po blast beaty Franka, nie wspominając o ich riffach i liniach basowych, które wydzielają czystą magię, obejmując nas wszystkich w czarnej jak smoła ciemności. Kashmir Princess to kolejna skazana na zagładę, diabelska aria tej kultowej holenderskiej hordy. Gitary brzmią melodyjnie, ale demonicznie, zapewniając wokaliście wszystko, czego potrzebuje, aby ryczeć w podły sposób. Mamy też Hubris Anorexia - kompozycję idealną do zaciemniania nieba w imię zła. The Eye Of Providence może i nie jest zbyt mocna, bo brakuje jej tej samej energii co reszcie kompozycji na albumie, ale nadal brzmi ponuro i złowrogo. Powrotem do bardziej szalonego tempa jest numer Hailing Death, w którym Henri niemal rozrywa płuca, krzycząc wspierany przez piekielne dźwięki swoich kolegów z grupy. Trzeba przyznać, że mają jeszcze dużo demonicznego paliwa do spalenia w headbangingowym i pełnym natarcia Broken Bloodlines, gdzie dźwięk ich gitar obejmie Twoją duszę, zanim wciągnie Cię do podziemi na całą wieczność. Ich czarna msza zaś osiąga swój koniec wraz z równie niepokojącym War Machine, przynosząc ostatni wybuch ich firmowego black metalu, gdzie Henri mrocznie deklamuje niesamowite słowa piosenki w świetnym stylu.


Nowy album God Dethroned jest muzyczną podróżą do najciemniejszych zakątków religii, a Ty możesz pozwolić, aby ich muzyka pochłonęła Twoją zgniłą duszę. Muzycy po raz kolejny nie biorą jeńców w swoim dążeniu do ekstremalnej muzyki dzięki The Judas Paradox. Podczas gdy religia nadal niszczy nasz zepsuty i rozpadający się świat, ci holenderscy metalowcy będą czerpać inspirację ze wszystkiego, co złe jest w niej, aby otworzyć nasze oczy i umysły na wszystko to przy dźwiękach ich jadowitej muzyki, zanim będzie za późno. Nie przegapcie! 😈 Bartas✌☮

poniedziałek, 4 listopada 2024

Prawdziwe piękno życia tkwi w jego nietrwałości. The Cure powraca po szesnastu latach z arcydziełem - "Songs Of A Lost World".

 

Prawdziwe piękno życia tkwi w jego nietrwałości. Potrzeba troszkę czasu, aby to zrozumieć, ale taka jest prawda. Nic nie trwa wiecznie i nic nie jest i nie pozostaje takie samo I to bez względu na to jak bardzo staramy się stawiać czoła niepewności i zmianom. Niektóre elementy emanują długowiecznością, podczas gdy inne przemykają się jak krople deszczu, jeśli mamy wystarczająco dużo szczęścia, aby nauczyć się je puścić. Jedyną absolutną pewnością życia jest jego koniec. A najnowszy album zespołu The Cure Songs Of A Lost World dotyczy właśnie tego - śmiertelności i upływu czasu. Od razu napiszę, że jest to zdumiewający album, na którym Robert Smith głęboko tkwi w temacie, w którym sprawdza się najlepiej i co ciekawe, odsłaniając warstwy własnej wrażliwości jak nigdy dotąd. Minęło szesnaście od ukazania się dość przeciętnego albumi 4:13 Dream. Dokładnie szesnaście lat i pięć dni. Ale kto liczył? Ta płyta słusznie nie została przyjęta lepiej komercyjnie ani artystycznie, niż poprzednie dokonania. Na szczęście w końcu mamy płytę, którą śmiało można postawić obok takich dokonań jak Pornography, Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me, Disintegration czy Bloodflowers. The Cure nie mają złych albumów, mają co najwyżej dobre, przeciętne, ale nie złe. Jednakże dla wielu fanów kreatywne szczyty zespołu tkwią w bardziej mrocznych zakamarkach ich twórczości – ponurej Faith, jeszcze bardziej ponurej Pornography i wspaniałej melancholii Disintegration


Krążek otwiera kompozycja Alone, która jest po prostu oszałamiająca pod każdym względem - lodowaty, emocjonalny i iście królewski. Sprawdźcie, czy nie ma w Was oznak życia, jeśli nie poczuliście tego ukłucia człowieczeństwa, gdy pierwszy raz słyszycie Smitha śpiewającego This is the end of every song that we sing. Chodzi tutaj o ustanie życia, przyjaźnie, zbliżającą się katastrofę klimatyczną, ustanie czasu. Także o wielkie idee, pozostając jednocześnie zdecydowanie intymnym i osobistym. Partia basu Simona Gallupa brzmi wybornie, a spokojne klawisze Rogera O’Donnella przepływają przez wydarzenia w zamyślony, żałobny sposób. Temat starzenia się, zwalniania tempa nie jest czymś nowym dla Roberta Smitha. Wszak pisał o takich sprawach od kiedy The Cure istnieje, ale teraz słucha się tego bardziej boleśnie. Jest tu poczucie surowej, wrażliwej szczerości zastępującej egzystencjalny niepokój minionych lat. Ten numer niemal natychmiastowo stanie się klasykiem. Bardziej spokojny nastrój daje And Nothing Is Forever, który podąża za tym samym strukturalnym szablonem, co Alone z przepięknym, przejmującym intro, które nie spieszy się, aby odejść na bok - pomysł powszechny na całej płycie. Wers Promise You’ll be with me in the end pokazuje Smitha w świetle, które podziwia i rzadko unika - infantylne poczucie bezradności , które splata czystą miłość z całkowitą potrzebą. Poczucie jaźni owiniętej w istnienie innej osoby jest centralnym punktem niezliczonych piosenek napisanych przez Smitha. Skupienie się na wyniku fazy lustrzanego odbicia Lacana w której ego jest kształtowane, aby niektórzy byli całkowicie zależni od innych, aby doznać jakiegokolwiek poczucia spełnienia. Powtarzanie w tej piosence frazy However far away, z jej oczywistym skojarzeniem z Lovesong z albumu Disintegration, jest kluczowym momentem dla albumu i takim, który pozostawia ślad na płycie, na który zwracasz większą uwagę przy każdym słuchaniu. To Smith patrzący wstecz,czasem w sposób samobiczujący, skupiający na straconych okazjach i zmarnowanym czasie, a gdzie indziej subtelnie świętujący własną twórczość. To intertekstualny, autoreferencyjny hołd. Forma akceptacji.


Jednym z najpiękniejszych aspektów tej płyty jest fakt, że Smithowi udało się zachować dokładnie ten sam charakterystyczny lamentowy głos przez lata. Nigdzie nie jest to bardziej słyszalne, niż w A Fragile Thing. Weźmy na ten przykład tak wielkich artystów jak David Bowie czy Scott Walker - zmieniali swoje style wokalne wraz z wiekiem. Frontman The Cure zaś wydaje się być zamknięty w jakimś dziwnym pakcie w stylu Doriana Graya, który trzyma jego struny głosowe w ryzach od około 1982 roku. A Fragile Thing to lśniąca piosenka, z zestawieniem między żwawym aranżem, a tematem z przeplatającymi się liniami fortepianu na pierwszym planie. Warsong opowiada o pogarszających się relacjach i można ten numer odczytywać w skali mikro lub makro. Dla tych, którzy naprawdę czują, że świat jest stracony, ta pieśń zostanie zinterpretowana jako traktat o ludobójstwie, truciźnie politycznej i otaczających nas przejawach faszyzmu. Dla tych, co mają odrobinę więcej nadziei w ludzi dobrej woli, może być odczytana jako zaniepokojenie nieuniknionymi wadami dynamiki interpersonalnej. To duszna piosenka, z nieustannymi minimalistycznymi klawiszami O’Donnella, które otulają utwór ciepłymi teksturami, podczas gdy gitary meandrują nad nimi, bez kierunku. Najbardziej chwytliwą kompozycją jest Drone: NoDrone - element wpadający w ucho jest dobrze ukryty za ścianą hałasu i zawodzących gitar. Solo Reevesa Gabrelsa jest pięknie rozłączne i odporne na osadzenie refrenu na płycie, która czerpie przyjemność z wydłużonych, powtarzających się wzorców. Brzmienie perkusji Jasona Coopera jest surowe i muskularne, podbudowujące wszystko drobiazgową starannością. Te dwie kompozycje dobrze pasują do siebie na płycie i mają ten sam mały problem - mogłyby trwać i trwać.  


Zawsze istniało takie poczucie, że Robert Smith po prostu chce być trzymany, nawet po raz ostatni, aby uspokoić się słowami i obecnością kogoś innego. To poczucie bezradności przenika płytę nigdzie bardziej wyraźniej, niż I Can Never Say Goodbye, który w warstwie lirycznej jest autobiograficzny, jak nigdy dotąd w twórczości The Cure. Jest pisarzem osobistych prawd, ale są one często zaciemniane przez rozbudowane metafory, które opierają się na dadaistycznych bzdurach lub “pocięte” stwierdzenia, które z czasem tworzą fragmentaryczną całość. I Can Never Say Goodbye to opowieść o starszym bracie Roberta umierającym na raka. Jego głos się łamie, gdy wypowiada kwestie, a w tekście jawi się naiwność, która mocno uderza. jeśli kiedykolwiek doświadczyłeś takiego poziomu straty lub przynajmniej byłeś od niej przerażająco blisko. W chwilach traumy tracimy zdolność do bycia poetyckim. Przez całą swoją karierę Smith był symbolem izolacjonistycznego lęku, bawiąc się byciem nieuważnym. Tutaj jest po prostu bezbronny. Ba! Jest tu jak dziecko - w niektórych miejscach jest pełen podziwu dla świata, a gdzie indziej rozdziera sobie serducho z powodu niesprawiedliwości. Przypomina się w tym momencie utwór sprzed 24 lat Where The Birds Always Sing, w którym śpiewa: The world is neither fair nor unfair / The idea is just a way for us to understand. Teraz buntuje się przeciwko temu, na co nigdy nie ma wpływu, z niewypowiedzianymi słowami i nigdy nie pozwalającymi na pożegnanie. Jest to dowód na to, że Smith potrafi pozwolić sobie na to, by postrzegano go w taki sposób, robi to tak, że nigdy nie wydaje się wyzyskujący i przesadzony. Najpłytsze spojrzenie na dorobek The Cure jasno pokazuje, że jest to człowiek, który zawsze widział jak cenne i niepewne jest życie. Jak ważne są najdrobniejsze chwile w definiowaniu tego, co czyni nas ludźmi i jak gryząca obecność śmiertelności jest zwykle niemożliwa do zignorowania. Smith skupiał większość swojej twórczości na pożegnaniach, na byciu pozostawionym samemu sobie w rozpaczy i na samej śmierci. Dla zagorzałych fanów zespołu The Cure (a jest wśród Czytelników Muzycznego Zwierza od groma) trudno będzie nie znaleźć powiązań w ośmiu kompozycjach na Songs Of A Lost World z wcześniejszymi dokonaniami zespołu, czy to w błaganiu o przebudzenie w I Can Never Say Goodbye, czy w atmosferycznych dźwiękach foley, które wprowadzają piosenkę i nawiązują do najlepszego utworu na Desintegration - The Same Deep Water As You - ale są to wszystko punkty styczne, a nie oznaki, że artysta po prostu recyklinguje.


Bez wątpienia jest to najbardziej wykwintnie wyprodukowany album The Cure. Warstwowa instrumentalizacja, wokalne modulację i oddechy są głęboko ukryte w miksie, a coś nowego przyciąga uwagę przy każdym odsłuchu w sposób, który niespodziewanie wzbogaca paletę dźwiękową zespołu. Produkcją zajął się sam Smith wespół z Paulem Corkettem, który wcześniej pracował z zespołem jako wspóproducent przy znakomitym, wspomnianym na początku albumem Bloodflowers z 2000 roku. Krążkiem, który ma wiele wspólnego z Songs of a Lost World, zarówno pod względem ogólnej estetyki, jak i motywów lirycznych. Nawet w leniwie tworzonych utworach, w strukturze płyty można wyczuć żywotność, co jest imponujące i podkreśla pragnienie Smitha, aby zawsze wkraczać na nowe tereny. Otwarcie All I Ever Am ma coś z My Bloody Valentine z ery Loveless; jest w równym stopniu pełne dźwięku i oszołomienia. Kompozycja jest wyjątkiem na płycie, bowiem skupia się na wznoszącej sekwencji akordów w porównaniu z bardziej ponurymi utworami, obok których się znajduje. Dzieli podobne wątki narracyjne z resztą Songs Of A Lost World pod względem spojrzenia wstecz z pewną dozą żalu z powodu dokonanych wyborów, późniejszych konsekwencji i jakoś nigdy nie czując się wystarczająco z tym dobrze. Muzycznie panuje tu nerwowy nastrój i wydaje się bardziej lekko przygnębiający niż tarzający się pesymizm, który otacza płytę jako całość. To coś w rodzaju piosenki na szerokim ekranie na albumie, który zostałby nakręcony w formacie 4:3, gdyby był filmem. To tylko wytchnienie przed uwolnieniem kolejnej ściany nieszczęścia.


Robert Smith zawsze miał talent do pisania absolutnie zabójczych utworów końcowych. Endsong może być najlepszym z nich wszystkich. Od samego początku jesteśmy na znanym terytorium z długim, krętym intro, które pozwala na małe zmiany w aranżacji, tak aby każdy muzyk mógł być usłyszany. Gabrels wchodzi z rozległym brzmieniem gitary, które wydaje się chaotyczne, ale zawsze ma kontrolę. I'm outside in the dark wondering how I got so old / It's all gone, it's all gone w zasadzie podsumowuje cały nastrój płyty, a gdy pojawiają się wokale, instrumenty siadają, wiedząc, gdzie skupić naszą uwagę w zasadzie podsumowuje cały nastrój płyty, a gdy pojawiają się wokale, instrumenty siadają, wiedząc, gdzie powinniśmy skupić naszą uwagę. Pozostaje tylko skąpa perkusja Coopera i kilka uderzeń klawiszy. Smith jest znów odsłonięty. To wspaniałe oświadczenie końcowe nie jest dla osób o słabych nerwach lub tych, co łatwo się nudzą. Gdy pierwsza część tekstu jest skończona, zespół wraca, aby stworzyć kakofonię pięknego hałasu, a słowa Smitha stają się bardziej wrzaskliwe, bardziej intensywne i wyczerpane, gdy nadchodzi koniec. Jest równie imponujący, złowieszczy i fascynujący. 


Songs Of A Lost World jest arcydziełem, a jego słuchanie uzależnia, niczym liczne używki. Potrzeba jednak wielu dni nieustannego słuchania płyty, aby to powyższe stwierdzenie wytrzymało próbę czasu. Niemniej jednak jest tak bliski doskonałości, jakiej kiedykolwiek z nas mógł się spodziewać😍 Bartas✌☮


niedziela, 27 października 2024

Gniew, smutek, zachwyt, gorycz i świadomość siebie. The Linda Lindas i ich drugi album - "No Obligation".

 

You don’t owe no demonstration / Who cares about their validation?! Warczy tytułowy numer z drugiego albumu żeńskiej kapeli, pochodzącej z Los Angeles, The Linda Lindas zatytułowanego No Obligation. Dwuminutowy, mocny hymn nie traci czasu na potwierdzenie nieugiętego stanowiska politycznego grupy: nie jesteśmy tu po to, aby robić to, co nam każecie, ale jako młodym kobietom mówicie nam wiele. Szybkim, podobnym do Amyl And The Sniffers riffem prowokują słuchaczy, aby nawet spróbowali zakwestionować swoje samostanowienie. Zanim przejdę do płyty recenzji płyty, muszę się Wam przyznać, Drodzy Czytelnicy, że o istnieniu zespołu dowiedziałem się dopiero w tym miesiącu na kilka dni przed wydaniem tej ich drugiej płyty. Wokalista Green Day, Billie Joe Armstrong, podsumowując gigantyczną trasę po Stanach Zjednoczonych, podziękował paniom za wsparcie i świetne występy przed nimi jako headlinerami. Postanowiłem czym prędzej posłuchać debiutanckiego albumu Growing Up. I bardzo mi się spodobało to, co usłyszałem na ich nagraniach. 


Sentencja No Obligation jest bardzo podobna, choć znacznie ewoluowała. Stała się bardziej odważna, ale i świadoma siebie. Panie wyróżniają się tym, jak łączą polityczne slogany Riot Grrrl z emo wrażliwością pop-punku, symbolizując bardziej kreatywne podejście do tego pierwszego i konieczną polityczną zmianę w tym drugim. Kompozycje takie jak All In My Head i I Don’t Think przyjmują słuszną perspektywę wkurzonych nastoletnich dziewcząt próbujących odnaleźć się w swoim życiu, podczas gdy białe sypremacyje i patriarchalne mocarstwa kopią je i wpychają do pudełka. W swoich bardziej wrażliwych momentach zadają sobie pytania o to, jak kształtować tożsamość poza tym, czego się od nich oczekuje, jak żyć zgodnie ze swoimi wartościami politycznymi jako młode feministki. Weźmy chociaż taki łagodniejszy numer jak Once Upon A Time, w którym zespół stwierdza: I'm good at being angry / I'm good, zanim wybucha refren: It's not about screaming / It's not about trying to hide / I'm trying to see how they see me / I'm trying to see what they like. Innymi słowy te młode kobiety pytają: Jak możemy na przykład pozwolić sobie na bycie wyrozumiałymi i miłymi, nie będąc wykorzystywanymi z powodu naszego pozycjonowania jako młodych kobiet? Podczas gdy inne odradzające się się żeńscy wykonawcy pop-punkowi - jak choćby Olivia Rodrigo - mogłyby jedynie nawiązać do warunków politycznych, które sprawiają, że jest to doświadczenie bycia młodą kobietą, The Linda Lindas są o wiele bardziej bezpośrednie, przeplatając każde doświadczenie, o którym piszą, z szerszym obrazem. Przykładem tego choćby może być Too Many Things, gdzie jednym tchem narzekają na ilość presji, pod którą są: Too many creases, I'm too small / Soon I won't be nothing at all, zanim stwierdzą - Can't You see I'm trying to be awake. Zastanawiają się, ile zmian możemy wywołać jako jednostki. To orzeźwiające spojrzenie i rodzaj mądrego nastoletniego niepokoju - trochę emo, ale bardzo inteligentnego, świadomego siebie i sarkastycznego. 


W warstwie muzycznej przyspieszone gitary i szybkie rytmy perkusji to oczywiste hołdy dla najlepszych zespołów z ich wybranych gatunków, takich jak: Babes In Toyland, Bikini Kill, The Breeders i Paramore. Lose Yourself i Resolution/Revolution wydają się rozszerzeniem politycznego pop-punku, który do perfekcji opanowali koledzy z Kalifornii - wspomniany na początku zespół Green Day. Łącząc ze sobą skate-punkowe bębny z zapierającą dech w piersiach paranoją i upiornym wokalem gangowym, zespół uosabia horror my-kontra-oni amerykańskich okoliczności politycznych w utworach, które mogłyby spokojnie pasować do arcydzieła Zielonych - American Idiot. Słyszymy jak śpiewają: They think we cannot / To scared to give thought / Us and them, we're not on the same wavelength


Album No Obligation nie jest tylko przedstawieniem beznadziejnej sytuacji Stanów Zjednoczonych. Jest ekscytującym albumem punkowym, którego celem jest mobilizacja tych, którzy go będą chcieli posłuchać. W każdym dźwięku, sylabie słychać gniew, smutek, zachwyt i gorycz, a z tej mieszanki uczuć płynie pełne oddania tworzeniu zmian. Nie dziwię się więc, dlaczego Billie Joe Armstrong jest tymi młodymi dziewczętami tak zachwycony. Zmiana tego świata zaczyna się od nas samych.  Polecam gorąco! 🔥😊 Bartas✌☮

czwartek, 24 października 2024

Dobra zabawa i nowatorski humor. The Offspring i ich nowy album "Supercharged".

 

It’s a lot of work for that 15 minutes of fame śpiewa Dexter Holland w Get Some, który to - nomen omen - na początku ku mej ogromnej uciesze zawiera intro z utworu Stone Cold Crazy Queen. I zachodzisz w głowę ileż to pracy potrzeba na 40 lat istnienia. No, bo prawda jest taka, że zespół The Offspring został założony w 1984 roku jako Manic Subsidal, ale prawdziwą sławę zyskał dopiero dziesięć lat później, wydając swój trzeci studyjny album Smash. To wciąż szmat czasu, by być i pozostać produktywnym i istotnym w branży muzycznej zespołem. Swoim najnowszym dokonaniem, zatytułowanym Supercharged udowadniają, że wciąż potrafią potrafią tworzyć elektryzującą muzę. Jest to płyta, która zawiera mnóstwo klasycznego, napędzającego punk rocka, którego fani zespołu kochają od ponad trzech dekad. Utwory takie jak choćby apokaliptyczny singiel Light it Up (Prometheus to Armageddon, we’re right on track), The Fall Guy i Truth In Fiction pędzą z prędkością kilku mil na minutę z klasycznymi refrenami whoa. I co ciekawe, Truth In Fiction równie dobrze mógłby być utworem Bad Religion, z tekstami takimi jak Society’s a fiction when we replace the truth with it. To piosenki z circle pit, które doprowadzą festiwalową publiczność do szaleństwa. Jednak zespół nigdy nie spoczywa na laurach. 


Krążek zaczyna się jednym z ich najbardziej ambitnych numerów w karierze Looking Out For #1. Zakończony niesamowitą melodią, która brzmi jak z jakiegoś klasycznego horroru. Kompozycja narasta po refrenie, z wieloma mostkami, śpiewem, gitarowymi solówkami, bulgoczącymi liniami basowymi, a nawet… ksylofonem dla dobrej odmiany. Pomimo tych wszystkich elementów utwór, jak i zespół, pozostaje spójny. Przynajmniej nie starają się być jak Queen, choć ich uwielbiają. W utworze Make It All Right, który był pierwszym singlem promującym, The Offspring brzmi jak The Beach Boys w wydaniu punkowym. To może być jeden z najbardziej pełnych nadziei pop-punkowych utworów w ich katalogu. Opowiada bowiem historię dziewczyny, która pociesza swojego chłopaka, który chce, by świat dał mu czarne chmury w letni dzień. Jest to rodzaj dobrej zabawy, która wywindowała utwór na koniec lata na pierwsze miejsce w alternatywnym radiu, Jeszcze bardziej wyjątkowy Ok, But This Is The Last Time, który brzmi jak interpolacja zespołu popowej piosenki z lat 80-tych. Wokal Hollanda nigdy jeszcze nie brzmiał tak gładko i szczerze, a chociaż nadal jest tu skoczny pop-punkowy refren, produkcja jest bujna (nawet z kilkoma akompaniamentami smyczkowymi), która może sprawić, że zapomnisz, że słuchasz płyty wyprodukowanej przez Boba Rocka. I chociaż w warstwie lirycznej jest w tym numerze trochę humoru to jest on napisany z myślą o dzieciach wokalisty The Offspring. Protagonista kompozycji jest frajerem, który ciągle się poddaje i jest frajerem dla kogoś, kogo bardzo kocha. W przeciwieństwie do niektórych poprzednich albumów, humor tutaj jest troszkę nowatorski. Dexter brzmi tak, jakby pisał bardziej z naturalnego miejsca, niż na poprzednich albumach, więc te piosenki wydają się bliskie, a nie wyrzucane.


Brzmieniowo zespół szuka inspiracji wstecz, zamiast próbować podchwycić brzmienie czasów obecnych. Kiedy składają hołd Brazylii za pomocą prawdziwego head-bangera Come To Brazil, grzmiąco toczące się bębny i ciężkie riffy (z pewnością mające na celu doprowadzenie brazylijskich fanów do szaleństwa) są wyjęto prosto z ppodręcznika od hair metalu. Zaś w zamykającym krążek album You Can’t Get There From Here jest prawdopodobnie najbardziej nastrojowym utworem w katalogu zespołu, czerpiącym z Pink Floyd i klasycznej rockowej wzniosłości, nawet gdy powraca do punkrockowego refrenu.


Myślę, że zespół The Offspring są już na takim etapie, że nie muszą udowadniać za wiele i wywalone mają na negatywne recenzje. Ich fani na całym świecie doskonale wiedzą czego się spodziewać i chętnie kupią płytę czy pójdą na koncert. Ale do tych, którzy są zainteresowani i dla tych, którzy być może położyli na nich krzyżyk mówię: możecie się czuć bezpiecznie. Holland spółka nadal potrafią dostarczyć zwarte, klasyczne hymny punkowe, jednocześnie zajebiście się bawiąc i rozszerzając zasięg pisania swoich piosenek. Więcej, niż warto posłuchać!😊 Bartas✌☮

Nowa era i kolejny, logiczny krok w ewolucji. Linkin Park powraca w świetnym stylu z albumem "From Zero".

  Przyznam się szczerze, że na początku nie lubiłem tego zespołu. To były czasy liceum, gdy wydali swoją druga płytę Meteora . Zawojowali św...