piątek, 2 maja 2025

Umarł Papież, niech żyje Papież Perpetua V. Ghost i ich nowy album - "Skeletá".

 

Trzeba mieć niezłe jaja, żeby cztery dni po śmierci Papieża Franciszka wydać nowy album. Na to może się zdobyć jedynie zespół Ghost, który swoją marką zbudował swój własny kościół i własnych jego zwierzchników. Czy Tobias Forge jest jakimś jasnowidzem naszych czasów? Czy amerykański wiceprezydent, JD Vance, jest agentem ministerstwa wysłanym z misją położenia fundamentów pod przyjście nowego przywódcy mrocznego kościoła - Papieża Perpetuy V? Nie mam odpowiedzi na to jakże przyziemne pytanie, ale wiem jedno, że najnowszy, szósty już w dorobku Ghost, album Skeletá będzie prawdopodobnie najczęściej słuchanym w tym roku albumem. Ale po kolei. Z byłym papieżem Copią - który wbrew własnej woli został zdegradowany do zwykłego popychacza - błyszczącymi nowymi kostiumami dla całej ekipy i nowym papieżem, Forge miał złotą szansę, aby wykonać zwrot o 180 stopni z tym nowym albumem i odejść od rocka lat 80. Był on widoczny na ostatnich albumach zespołu. Wielu pragnęło więcej tej satanistycznej otoczki, którą dał numer Mary On A Cross 70 milionów odtworzeń na Spotify. No, ale wygląda na to, że Tobias znalazł swój sos i nigdy nie zanurzy w innych miskach. Więc cieszmy się, jeśli jesteśmy miłośnikami pompatyczności i wzniosłości albumów Impera czy Prequelle, bowiem forge ma tego jeszcze więcej dla nas.    


Skeletá rozpoczyna nową erę w karierze Ghost anielskim śpiewem zapowiadającym utwór, który po pierwszym przesłuchaniu stał się moim ulubionym i był także jednym z trzech singli promujących -  Peacefields. Mam wrażenie jakbym słuchał Def Leppard, Bon Jovi, Journey i połowę katalogu rockowego z okresu 1985-1987. Ale to to jest jak najbardziej na plus, bo jest to kompozycja, która doskonale wypełnia swoją misję - rozpoczyna krążek absolutnym hitem. Nie ma tu żadnych wielkich niespodzianek, to fakt. Jest to stały element każdego albumu wydanego przez Tobiasa i spółkę. Od czasów Con Clavi Con Dio i Spirit po ostatnie utwory otwierające, takie jak Rats lub Kaisarion, Ghost zawsze kładł nacisk na pierwsze wrażenie. I pod tym względem Peacefields sprawi, że będziesz nucić od pierwszego akordu. Z racji tego, ze trzy single zostały opublikowane jako odliczanie, album uzupełnia kompozycja Lachryma. To piosenka, z której Forge jest najbardziej zadowolony, co przyznał na łamach pisma Metal Hammer i jest ku temu dobry powód. To świetny numer i coś z pogranicza Crying grupy Vixen. Mamy też Satanized, który musi być głęboko wyryty w psychice fanów, ponieważ został wydany jako ambasador ery Ghost i nawet jeśli jest to zasadniczo najstarszy numer z tej płyty to świetnie się sprawdza w kontekście całego albumu. Najlepszym jednak dla mnie momentem na Skeletá są ballady - Guiding Lights oraz zamykający album, smutny, ale piękny Excelsis. Ten ostatni ma sobie coś z twórczości Scorpions. Obie piosenki są pięknie wyprodukowane. Szczególnie Guiding Lights, który może świetnie przygotować nas do chyba najbardziej agresywnego momentu na albumie - De Profundis Borealis. W wyżej wymienionym wywiadzie Forge twierdził, że to ich moment black metalowy. 


Tobias Forge zawsze umieszczał na albumach przynajmniej jedną rzadkość, która sprawiała wrażenie czarnej owcy stada. Zdarzyło się tak w przypadku numeru Twenties na poprzednim albumie, jak i zdarza się na tym wydawnictwie - Cenotaph. Zerżnięte niemal żywcem ze Status Quo, inspirowane Queen. Przy pierwszym odsłuchu nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Jest to naprawdę ciekawa odmiana na krążku. Nawiasem mówiąc - zawiera zabójczy duet gitara/klawisze, co jest więcej niż wystarczające, aby uzasadnić jego obecność. Missilia Amori to lubieżny moment albumu i z pewnością da nowemu Papieżowi Perpetua powód do uwolnienia swoich demonicznych, przeszywających ruchów miednicy na scenie ku uciesze jego wiecznie spragnionej publiczności. Marks Of The Evil One i Umbra mogłyby z łatwością zostać singlami. Są tak dobre i umacniają pozycję Skeletá jako godnego nowego rozdziału w historii jedynego mainstreamowego zespołu, który potrafi śpiewać o szatanie na stadionach, podczas gdy ultrakatoliccy fanatycy milczą jak grób.


Ghost nie ukrywa już swoich wpływów. W rzeczywistości włączyli je tak płynnie do swojego bytu, że wspominanie Elżbiety gnijącej w zamku wydaje się w tym momencie po prostu przestarzałe i nudne. Przyjmuję Ghost z lat 80-tych całym sobą. Forge nadal ma mnóstwo fanów, których może przekonać do swoich machinacji. No, ale Skeletá jest tak szczerym i ekscytującym albumem, z zadziwiającymi partiami gitary, produkcją wokalną. Bez najmniejszego problemu komponuje się z resztą ich dyskografii i jest wystarczającym powodem, by zastąpić papieża. A niedługo konklawe😉 Polecam gorąco!💣 Bartas✌☮


wtorek, 29 kwietnia 2025

"Jestem draniem. Rozwiń swe skrzydła i odleć ze mną". 40 lat temu ukazał się pierwszy solowy album Freddiego Mercury'ego - "Mr Bad Guy".

 

Dzisiaj mija 40 lat od wydania solowego albumu Freddiego - Mr Bad Guy. Jak wiemy, frontman legendarnej grupy Queen był artystą bardzo eklektycznym. Choć Queen tworzyła sztukę równie eklektyczną, nie na każdy pomysł wokalisty reszta zespołu reagowała z aprobatą. Freddie postanowił to wykorzystać na swoim pierwszym solowym albumie. Mercury czerpał z wpływów disco i muzyki tanecznej, co - jak już wspomniałem - nie do końca zgadzało się z wizją pozostałych członków Queen. Nagrywanie albumu zajęło prawie dwa lata, ponieważ Freddie musiał zebrać wystarczającą ilość materiału, no i jeszcze sprawy związane z macierzystą formacją (płyta i trasa) sprawiły, że tak długo to trwało. Mało tego - Freddie miał tu na głowie niemal wszystko: od samego wykonania numerów, po inżynierię dźwięku, by uzyskać pożądany efekt. Grał na syntezatorach i zaszalał z orkiestrą, o czym jeszcze opowiem. Album pierwotnie miał być nazwany Made In Heaven, ale Mercury zmienił zdanie na kilka tygodni przed wydaniem albumu. Dlaczego? Można tylko domniemywać Mr Bad Guy to on sam, jego album od początku do końca o nim samym. A Made In Heaven ... to pożegnanie. Choć sam Freddie mówił o tym tak: Zasadniczo zgubiłem tytuł, ale jeśli chodzi o mnie, tytuły albumów są nieistotne. Nie wiedziałem, jak to nazwać, ale miałem to, co uważałem za bardzo piękny utwór Made In Heaven, który wydawał się wyczarować jakiś obraz. Ale szczerze mówiąc, nie martwię się o to. Liczy się to, czego słuchasz, a nie tytuł.


Odpalamy płytę i słyszymy perkusyjny, syntezatorowy bit, po czym Freddie odlicza: raz, dwa, trzy, cztery. To Let's Turn It On. I tak zaczyna się nasza podróż po albumie Freddiego. Artysta odkrywa się przed Słuchaczem z całego siebie i dzieli się z nim tym, co czuje. Najważniejsza jest w tym wszystkim dobra zabawa. Ale czy tylko? Nastroje są bardzo różne, o czym za chwilę się przekonamy. Idąc dalej mamy Made In Heaven. Jak już wspomniałem - taki tytuł miał mieć cały album Freddiego, jednak artysta - o czym już wiemy - zmienił zdanie. Jest to trzeci singiel z albumu, wydany na stronie A 1 lipca 1985 roku. Na stronie B zaś ukazał się utwór She Blows Hot And Cold, który nie znalazł się na albumie, ale którego możemy posłuchać m.in. na kompilacji Messenger Of The Gods - The Singles. Jak dobrze wiemy, po śmierci Freddiego reszta członków Queen nadała taki właśnie tytuł pośmiertnemu albumowi. Muzycy wzięli na warsztat podstawowe ścieżki wokalne, dogrywając swoje partie. O ile na płycie Freddiego brzmi to beztrosko, o tyle na albumie Queen - poważnie i przejmująco! Mówiąc o Made In Heaven w wersji Queen, nie można także nie wspomnieć o kolejnym utworze z solowego albumu Freddiego - I Was Born To Love You. Oryginalnie był pierwszym singlem promującym, wydanym 8 kwietnia 1985 roku. Na stronie B ukazała się piosenka, która także nie trafiła na album, a której możemy posłuchać na wspomnianym kompilacyjnym wydawnictwie - Stop All The Fighting. I tu także wracamy do wersji Queen. Po śmierci Freddiego muzycy przerobili utwór, przekształcając z disco na rockową. Wersja Queen z albumu Made In Heaven zawiera również próbki wokali Mercury'ego zaczerpnięte z A Kind Of Magic i Living On My Own.(ha ha ha ha haaaaa, it's magic! czy I get so lonely, lonely, lonely, lonely, yeah). Piosenka zadebiutowała na żywo podczas trasy koncertowej Queen + Paul Rodgers w Japonii w 2005 roku. Brian May i Roger Taylor wykonali piosenkę akustycznie. Piosenka została również wykonana podczas koncertów Queen + Adam Lambert [sic!] w Korei Południowej i Japonii. Film do oryginalnej wersji piosenki Freddiego Mercury'ego został wyreżyserowany przez Davida Malleta i nakręcony w zburzonym Limehouse Studios w Londynie. Teledysk został wyreżyserowany przez Arlene Phillips i pokazuje Freddiego śpiewającego przed ścianą luster, a następnie biegnie przez dom z nieznaną kobietą ucharakteryzowaną na Marilyn Monroe (gra ją Debbie Ash), po czym tańczy na podium. Wideo do wersji Made in Heaven zostało wyreżyserowane przez Richarda Heslopa dla British Film Institute i zostało umieszczone na wydawnictwie Made In Heaven: The Films. Pokazuje mieszkańców bloku komunalnego. Pary całują się, dzieci bawią się, a nastolatki kradną i niszczą samochód w monochromatycznym filmie. Dokument Days Of Our Lives w wersji japońskiej pokazuje mieszany materiał z oryginalnego solowego teledysku Freddiego z materiałami z Queen na żywo na stadionie Wembley (One Vision, A Kind Of Magic i Now I'm Here) oraz solowe wideo Freddiego Living On My Own.


Nie boję się robić tego, co robię i dobrze się bawię(...)Impreza trwa dla mnie cały czas(...) Spóźniłem się na karnawał w Rio, ale w Monachium mają "fasching", który wcale nie jest gorszy. Nikt nie powiedział mi kiedy "fasching" się kończy, więc przyjechałem kilka dni wcześniej...Tak Freddie opowiadał o swoim niepohamowanym głodzie imprezowo-seksualnym znanemu w Wielkiej Brytanii dziennikarzowi i krytykowi muzycznemu Davidowi Wiggowi. W tamtym czasie, mieszkając w Monachium, imprezował sporo. Już wtedy związał się z Jimem Huttonem, ale ... czy to było już coś poważnego? Chyba jednak nie! Freddie nadal urywał się na noc do klubów, robił swoje i wracał. Foolin’ Around - o niepohamowanym głodzie seksualnym Mistrza! 


Idąc dalej mamy na pół refleksyjnego Freddiego. Piszę "na pół", bo piosenka ma balladowy, fortepianowy wstęp. Ta kompozycja to Your Kind Of Lover. Całość jest taneczna, wesoła, choć traktuje o nie do końca wesołych sprawach. Freddie zwykł mawiać Miałem więcej kochanków, niż Elizabeth Taylor. Były to znajomości, relacje na jedną noc lub dzień. Potem rozstania, których Freddie nie lubił. Z drugiej strony - poszukiwał przystani, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli, że może z kimś jedynym związać do końca, Związek z Mary to już przeszłość. Została jego przyjaciółką i zaakceptowała fakt, że nigdy nie stworzą razem rodziny, nie będą mieli dzieci. Freddie wciąż był tym "free-thinkererm". Aż tu nagle: Chciałem zaznać spokoju po burzy. Byłem bardzo rozwiązły, ale z tym skończyłem. Zamiast uprawiać seks, zacząłem hodować tulipany (...)Jestem w tym związku bardzo szczęśliwy. Naprawdę nie mógłbym życzyć sobie czegokolwiek innego. Znalazłem przystań, której szukałem od dawna. Nie muszę już niczego udowadniać. Boże, brzmi to jak straszna nuda, ale tak jest. Jim Hutton, bo to o nim mowa. Został z Freddiem do końca. Jednak nie tak się poznali, jak film pokazuje. Jim nie był kelnerem, ani nikim w tym rodzaju, lecz fryzjerem. Poznali się w jednym z gejowskich pubów. Zabrzmi to dziwnie, ale Hutton nie wiedział kim jest Mercury. 


Odwracamy longplay na drugą strony i mamy utwór tytułowy. Co ciekawe nigdy nie ukazał się na singlu, a jednak jest wizytówką albumu, jak i całego Freddiego jako persony. Wokalista nie bał się wyzwań. Tym razem zatrudnił do współpracy orkiestrę. Szalone! Prawda, Fred? Tak, to dość pojechane. Niesamowite i całkiem nowe dla mnie, bo pozwoliłem orkiestrze totalnie odlecieć. Mówiłem im: Grajcie wszystkie nuty, których do tej pory nie graliście. W tym kawałku toczy się prawdziwa wojna światów… Mercury zwykł bardzo mocno bronić swojej prywatności. Jednakże na tym albumie obnaża się z niej przed nami niemal cały i zaprasza do siebie, do swojego prywatnego świata pełnego miłosnych rozterek. Man Made Paradise to piosenka, która początkowo była przeznaczona na album Queen The Works, ale... nie spodobała się reszcie. There Must Be More to Life Than This zaś został napisany podczas sesji do albumu Queen Hot Space, ale ostatecznie przeznaczony na solowy album Freddiego. To szczera ballada prezentująca potężny wokal i emocjonalny przekaz Mercury’ego.  Piosenka odzwierciedla tematy miłości, jedności i poszukiwania głębszego sensu w życiu.. W 2014 roku zyskała drugie życie - jako duet Mercury’ego i Michaela Jacksona, z nową, dopracowaną produkcją Briana Maya i Rogera Taylora. Dzięki wznoszącym się melodiom i introspektywnym tekstom There Must Be More To Life Than This pozostaje przejmującym przykładem umiejętności Mercury’ego łączenia teatralności z autentycznymi emocjami.


Możesz być bardzo przez wszystkich kochany, a jednocześnie bardzo samotny. Tak mawiał Freddie, czego odzwierciedleniem jest utwór Living On My Own, który doczekał wielu zremiksowanych wersji. Najsłynniejszy remiks to ten, który ukazał się dwa lata po śmierci Freddiego, a autorem jest No More Brothers Mix. Remiks osiągał szczyty list przebojów na całym świecie. Na Liście Przebojów Programu Trzeciego ten zremiksowany utwór zadebiutował 23 lipca 1993 roku, dochodząc najwyżej do 3 pozycji i spędzając w zestawieniach 17 tygodni. Oryginalnie jednak ukazał się na singlu 2 września 1985 roku. Na stronie B singla umieszczono My Love Is Dangerous, zaś wersja amerykańska zawierała wspomniany już przeze mnie She Blows Hot & Cold. Do piosenki nakręcono teledysk, który przedstawia przyjęcie z okazji 39.urodzin Mercury’ego, a miało to miejsce w klubie Old Mrs. Henderson w Monachium. W dokumencie The Untold Story z 2000 roku przedstawione zostały wypowiedzi bliskich Freddiego, którzy uczestniczyli w tej imprezie. Inżynier dźwięku James "Trip" Khalaf był tam także obecny i relacjonował później, że Impreza była gruba: Były tam trolle, karły z kokainą, geje i lesbijki i kilka osób trzeciej płci - transwestyci. Ludzie byli przerażeni, a zwłaszcza pedantyczni Niemcy. Ja przywykłem do tego, że moja babcia podkrada się do mnie z nożem w zębach. I podsumowując swoją relację dodał: pewnie pójdę za to do piekła. Każdy miał przebrać się za swoją ulubioną postać. A Freddie... był sobą. 


Freddie i reggae? A niby dlaczego nie? Sam o albumie powiedział: W ten album włożyłem całe serce i duszę. Jest znacznie bardziej rytmiczny niż muzyka Queen, ale znalazło się na nim także kilka wzruszających - jak sądzę - ballad. Wszystkie piosenki traktują o miłości, mają wiele wspólnego ze smutkiem i bólem. Jednocześnie są dość trywialne i żartobliwe - takie jak moja natura. Od dość dawna nosiłem się z zamiarem nagrania solowego albumu, koledzy z zespołu bardzo zachęcali mnie do tego. Chciałem, aby był możliwie maksymalnie różnorodny stylistycznie - aby znalazło się na nim miejsce i dla piosenek w stylu reggae, i dla takich, które oparte są na potężnym brzmieniu orkiestry symfonicznej. Utwór My Love Is Dangerous traktuje o nieokiełznanej dzikiej wolnej miłości Freddiego. Mówi nam jasno: nie próbuj się angażować, bo jestem jednodniową ekstazą. Troszkę na wyrost, bo gdzieś tam w głębi - jak już wspomniałem - szukał tej swojej przystani. Piosenka została wydana na stronie B singla Living On My Own i wydana 2 września 1985 roku (poza USA, bo tamtejsza wersja zawierała utwór She Blows Hot & Cold).


Na sam koniec znów mamy refleksyjnego Freddiego. Kolejna piękna ballada o miłości. Love Me Like There's No Tomorrow, czyli Kochaj mnie, jakby jutra miało nie być. Wspomniałem w którymś momencie o poszukiwaniu tej przystani. Tak Freddie komentował swój rozpad związku z Mary: Nasz związek zakończył się Izami, ale pozostała po nim głęboka więź, której nikt nie może nam odebrać. żadnej innej nie udało się jej zastąpić. Nie jestem zazdrosny o jej kochanków, ma przecież swoje własne życie, ja zresztą też (niestety film pokazuje co innego - przyp. bart.). Próbuję się tylko upewnić, że jest z nimi szczęśliwa i ona robi to samo, jeśli chodzi o mnie. Troszczymy się o siebie i jest to cudowna forma miłości. Gdyby nie Mary, chyba popadłbym w jakieś straszne tarapaty. Ona pomaga mi przetrwać. Czy mógłbym znaleźć lepszą osobę, Żeby zostawić jej swój majątek, gdy odejdę? Oczywiście, uwzględniam w moim testamencie rodziców, no i moje koty, ale większość przypadnie Mary. Gdybym padł jutro martwy, Mary jest jedyną znaną mi osobą, która poradzi sobie z moim ogromnym majątkiem. Od dawna zajmuje się moimi finansami i wszystkim, co posiadam. Nadzoruje szoferów, pokojówki, ogrodników, księgowych i prawników. A ja muszę jedynie wrzucać swoje cielsko na scenę! Ale w sierpniu 1985 roku Freddie pokazał się publicznie z nową towarzyszką, 42-letnią niemiecką aktorką Barbarą Valentin. Tak o tym nowym związku mówił Freddie: Wraz z Barbarą stworzyliśmy więź silniejszą niż jakikolwiek mój związek, w ciągu minionych sześciu lat. Mogę z nią rozmawiać o wszystkim i być naprawdę sobą, co zdarza się bardzo rzadko. I wg Petera Freestone'a, osobistego asystenta Freddiego aż do końca życia, zwanego przez muzyka po żeńsku "Phoebe" w jego książce Intymny Pamiętnik Człowieka, który Znał Go Najlepiej (polecam!) ta piosenka jest inspirowana właśnie romansem Freddiego z niemiecką aktorką. Ukazał się na singlu w listopadzie 1985 roku. Na stronie B singla ukazał się utwór otwierający, czyli Let's Turn It On. Uplasował się 76 miejscu brytyjskich list przebojów i utrzymywał się przez dwa tygodnie. Po wydaniu krytyk muzyczny Peter Martin ze Smash Hits określił piosenkę jako „jedną z rutynowych podpór na fortepian-w-zadymionym barze”. Inny krytyk - Tim Parker z Number One skomentował: Freddie Mercury próbuje swoich sił w romantycznych balladach w stylu George'a Michaela, ale kończy jako Liberace. Król obozu powinien trzymać się wysokiej energii. A z kolei w retrospektywnym przeglądzie albumu niejaki Eduardo Rivadavia z "AllMusic" uznał utwór za jeden ze zwycięzców albumu, pomagając uczynić ten album wyjątkowym od początku do końca.


Na albumie Freddie umieścił specjalną dedykację: Specjalne podziękowania dla Briana, Rogera i Johna za nie wtrącanie się. Specjalne podziękowania dla Mary Austin, Barbary Valentin za wielkie cyce i złe prowadzenie się, Winnie za wikt i opierunek. Ten album dedykuję mojemu kotu Jerry’emu – także Tomowi, Oscarowi i Tiffany’emu i wszystkim miłośnikom kotów we wszechświecie – chrzanić pozostałych..


Pomimo, iż album Mr Bad Guy spodobał się fanom Queen to ogólnie był komercyjną porażką. Tylko na Wyspach Brytyjskich miał największe notowanie, uplasowując się na szóstym miejscu przez bite 23 tygodnie. Mało tego - uzyskała status złotej płyty, sprzedając się w ilościach 100. 000 egzemplarzy. W Szwajcarii album uplasował się na miejscu 14, Australia - 38, Austria - 23, Japonia i Holandia - 20, zaś Stany Zjednoczone - dopiero 159. Ówczesny Szef CBS Records Walter Yetnikoff tak to skomentował: Nie zrobiłem na tym albumie najlepszego interesu, ale to nie ma znaczenia. Zachowam go w moim banku. A że się nie sprzedał - PIERDOLĘ TO! Dobra, wytnijcie ten fragment😂


Świetny album. Inny. Doskonały na słoneczne dni!👌 Bartas✌☮

piątek, 25 kwietnia 2025

Nurt nieograniczonej witalności. Epica i ich nowy album "Aspiral".

 

Chyba jeszcze nigdy nie recenzowałem żadnego albumu grupy Epica. A szkoda, bo ten zespół z 23-letnim stażem wyrobił już swoją markę i zasługuje na sporą uwagę. Przypomnę tylko, że jest to holenderski zespół grający szeroko pojęty metal symfoniczny. Powstał w roku 2002 z inicjatywy Marka Jansena. To muzyka, w której naprawdę można się zakochać. Pamiętam doskonale, gdy w 2014 roku ukazał się opus-magnum, czyli album The Quantum Enigma. Słuchałem non stop, a w rocznym zestawieniu ten krążek uplasował się na piątej pozycji mojej listy najczęściej słuchanych płyt 2014. Miałem także okazję obejrzeć ich koncert na Najpiękniejszym Festiwalu Świata Pol’and’Rock w 2023 roku. Ci, którzy byli to pewnie pamiętają, że była to jedna z najbardziej deszczowych edycji tego Festiwalu. Ale nawet deszcz nie przeszkodził w odbiorze przepięknego koncertu Holendrów. 


11 kwietnia nakładem wytwórni Nuclear Blast ukazał się dziewiąty studyjny album zatytułowany Aspiral. Muszę stwierdzić, że jest bardzo zaskakujący i ożywczy, a jednocześnie spójny. Wyróżnia się on dość mocno na tle pozostałych. Ma niesamowicie szaloną energię, która przepływa przepływa przez niego, jakby został zmiksowany na potrzeby wydawnictwa koncertowego. Jest ostry w brzmieniu, ale z instrumentalną stroną na pierwszym planie. Symfoniczne aranżacje są bowiem ograniczone do minimum, pozostawiając tym samym więcej miejsca na wznoszone wokalizy, partii gitar oraz perkusji. Ponadto chórki wspierające są używane tylko sporadycznie, aby wykorzystać je bardziej, gdy się pojawiają, ale co najważniejsze - by wyeksponować wokal Simone Simons, której partie wokalne okazały się być najlepsze od wielu lat. Epica zna swój rdzeń brzmienia jak własną kieszeń i może grać w jego granicach, nigdy nie tracąc swojej istoty, a ten album - o czym się za chwilę przekonamy - więcej, niż dowodzi, że są jednym z najbardziej spójnych zespołów na szeroko pojętej scenie metalowej. Ze względu na żywą konstrukcję dźwięku Aspiral wydaje się być łatwiejszym do przyswojenia albumem. To tak, jakby Epica jakoś uprościła swoją formułę, coby pozwolić rzeczywistym melodiom być w centrum uwagi bardziej, niźli aranżacjom towarzyszącym. Niekoniecznie tak jest, bowiem wiele z tych piosenek nadal brzmi potężnie i kinowo. 


Jest to już widoczne w utworze otwierającym, Cross The Divide, który nie jest krótkim orkiestrowym intro - jak to zespół ma w zwyczaju - ale za to chwytliwym, melodyjnym i nieco popowym wydarzeniem, które podważyło moje oczekiwania w najbardziej cudowny sposób. W singlowym Fight To Survive - The Overview Effect jest podobnie. Jest to kompozycja brzmiąca bardziej nowocześnie, niesiona przez kojący wokal Simons, porywający chór i zaciekłe gitary, które ustępują miejsca szalonej środkowej części, po której następuje porywający wręcz moment gitarowego solo. Holendrzy dają z siebie wszystko, bowiem ich muzyka zawsze była osadzona w eleganckich występach wokalnych i dobrze dopracowanych melodiach. Najlepsze na Aspiral jest to, jak wieloaspektowe jest w rzeczywistości, bowiem numery prezentują nową, zaktualizowaną wersję ich podstawowego symfonicznego brzmienia. Słyszałem w Internecie jak wykonują utwór Arcana podczas koncertu The Symphonic Synergy i pamiętam, że zrobiło to na mnie spore wrażenie. Byłem zaskoczony sposobem, w jaki teatralnie przepływa i odpływa między mroczniejszymi sekcjami, wzmocnionymi chórami i narastającymi orkirstracjami, a delikatnym wokalem Simone Simons. Z drugiej strony, holenderski sekstet zawsze był zespołem metalowym do szpiku kości i jest wiele momentów na tym albumie, które pokazują ich metalową przewagę. Obsidian Heart jest zdecydowanie jednym z nich dzięki swoim efektownym riffom i nieodpartym rytmom, ale tak samo jest z Eye Of The Storm, który szczyci się zaciekle dudniącymi gitarami, głębokimi growlami Marka Jansena i potężną sekcją rytmiczną nie tylko po to, aby wszystko uziemić, ale także po to, aby nadać mu większy pejzaż dźwiękowy i sprawić, że wydaje się, jakby Epica flirtowała z melodeathem. Kolejne trzy utwory - Darkness Dies In Light, Metanoia i The Grand Saga Of Existence – kontynuują sagę A New Age Dawns i niosą klasyczne brzmienie Epiki z wcześniejszych albumów, takich jak Consign To Oblivion lub Design Your Universe. Te trzy numery naprawdę nadają reszcie albumu odpowiednią perspektywę, bowiem pokazują jak zespół zaczynał i jak bardzo to brzmienie dojrzewało z czasem. Z drugiej zaś strony, zarówno T.I.M.E. (skrót od Transformation, Integration, Metamorphosis, And Evolution) jak i Apparition są bardziej zgodne z obecnym brzmieniem. Melodie i rytmy to te, które poruszają kompozycje w szybkim tempie, a orkiestracje u chóry działają jak ozdoby, które nadają muzyce wdzięku. Całość zamyka minimalistyczny utwór tytułowy Aspiral. Jest to rodzaj ballady z częścią melorecytacji i mnóstwem atmosfery, które pięknie wieńczą dzieło.

Aspiral może być zarówno późnym punktem kulminacyjnym kariery, jak i pokazem najlepszych momentów. Łączy różne pejzaże dźwiękowe zaprezentowane w poszczególnych utworach, ale ogólnie jest to bardzo spójny i dobrze skomponowany album. Jak wspomniałem wcześniej - jest inny, brzmi bardziej jak album na żywo, niż przesadnie dopracowany album studyjny. Muzyka na bowiem ukryty nurt nieorganicznej witalności - od szalonego brzmienia gitary po brzmienie wokalu. Niemniej jednak, jeśli w ten sposób Epica zmienia swoje brzmienie to ja jestem na tak. Pozycja obowiązkowa!💥 Bartas✌☮

piątek, 11 kwietnia 2025

Idealne ożywienie kariery. "Who Believes In Angels?" - wspólny album Eltona Johna i Brandi Carlile.

 

Słyszysz Elton John i natychmiast przychodzą Ci do głowy jego masowe hity. To artysta nietuzinkowy, który przez całą swoją ponad pięćdziesięcioletnią karierę nie dał się w żaden sposób zaszufladkować to jednego gatunku muzycznego. Jego płyty oscylowały w tylu różnych gatunkach, że każdy znalazł coś dla siebie. Był i rock’n’roll, i hip-hop i muzyka filmowa (w tym niezapomniany Król Lew)  czy taneczna. Jego misją było zawsze to, by Słuchacz przy tej muzyce tańczył i się dobrze bawił. Nie inaczej jest na jego najnowszej płycie Who Believes In Angels? Jest to krążek nagrany w duecie z amerykańską piosenkarką Brandi Carlile. Ukazał się 4 kwietnia 2025 roku nakładem wytwórni Interscope Records. Sesje nagraniowe odbyły się Sunset Sound Records w Los Angeles, a producentem płyty był Andrew Watt. 5 lutego mieliśmy okazję usłyszeć utwór tytułowy, który był zapowiedzią nowego wydawnictwa. Who Believes In Angels? To trzydziesty trzeci album studyjny Eltona i ósmy w karierze Carlile. Co ciekawe - duet współpracował wcześniej przy utworze Simple Things, który pojawił się na albumie Johna The Lockdown Sessions w 2021 oraz przy Never Too Late - motywie przewodnim dokumentu muzyka z 2024 o tym samym tytule. Ten ostatni pojawił się finalnie na najnowszej płycie Who Believes In Angels? Ale jeszcze do tego dojdziemy, spokojnie. Oprócz Carlile, teksty piosenek napisane zostały przez starego kumpla Eltona Johna, Berniego Taupina. Producent Andrew Watt także ma swój udział w pisaniu tekstów. Muzycy, którzy także przyczynili się do powstania albumu, to perkusista Red Hot Chili Peppers Chad Smith, były gitarzysta i multiinstrumentalista Red Hot Chili Peppers Josh Klinghoffer oraz basista sesyjny Pino Palladino. John opisał album jako jeden z najtrudniejszych, jakie kiedykolwiek stworzył, a jednocześnie jako jedno z najlepszych muzycznych doświadczeń w swoim życiu. Płakał, gdy o tym mówił. Dlatego chciałem początkowo zatytułować recenzję Szlachcic płakał, gdy nagrywał, ale Przyjaciele odwiedli mni od tego pomysłu ze względu na negatywny wydźwięk tego zwrotu. Płyta jest rzeczywiście piękna, o czym za moment się przekonacie. Dlaczego więc ów szlachcic tak rzewnie płakał i określił jednym z najtrudniejszych albumów, jakie nagrał?  Jednym z problemów związanych z albumem jest utrata wzroku Johna w związku z infekcją oka. Carlile opisała proces nagrywania jako odbywający się w niesamowicie trudnym i inspirującym środowisku pracy, w którym każdy rzucał pomysły, każdy słuchał pomysłów innych..


Po tak długim wstępie przejdźmy wreszcie do samej płyty. Jak już wyżej wspomniałem, misją Sir Eltona Johna było zawsze rozbawić słuchacza i sprawił, by ten ruszył w tany. Who Believes In Angels? Faktycznie zaprasza do tańca I rzeczywiście masz ochotę chwycić ukochaną osobę i przetańczyć całą noc. Najnowszy krążek Johna przypomina wspaniałe czasy, gdy płyt słuchało się jedynie na nośniku winylowym. Rozpoczyna się utworem The Rose Of Laura Nyro i jest to idealne wejście w klimat. Powolny jego początek sprawia, że dźwięk wydaje się kapryśny, niemal jakby słuchacze budzili się z zimowego snu. Gdy “centralka” perkusji przyspiesza wraz z gitarą elektryczną, emocje rosną wraz z pierwszymi wersami tekstu. Lepszego początku Elton nie mógł sobie wymarzyć. Chwilę później jest tylko lepiej. Little Richard’s Bible sprawiło, że się rozruszałem lepiej, niż porannej kawie. Jest to jak najbardziej stosowne, gdyż piosenka jest hołdem dla amerykańskiego piosenkarza Little Richarda, znanego z energicznej muzyki i wielkiego hitu Tutti Frutti. Tamburyn tworzy rytm, którego łatwo wystukać, a energia przypomina elektryczny styl rock’n’rolla Little Richarda. Toczące się pianino tworzy napięcie dla słuchaczy, przygotowując ich na większą intensywność, w którym to wydaje się, że te partie nie mają końca. Swing For The Fences przy pierwszym odsłuchu był moją ulubioną piosenką. Wokal Brandi Carlile absolutnie błyszczy w tej kompozycji, a Elton John nie mógł jej lepiej zharmonizować. Tekst zachęca ludzi do bycia ze sobą na dobre i złe, a melodia refrenu pozostaje w głowie i nie możesz powstrzymać się od jej nucenia. Ma wszystko, co może dobrze rozpocząć dzień — optymistyczne, pozytywne teksty i pewność siebie, której ludzie potrzebują, aby przetrwać najtrudniejsze dni. Przejdźmy dalej, do Never Too Late, które nieco zwalnia tempo albumu. Ten wzruszony sesją nagraniową szlachcic pokazuje swoje niesamowite umiejętności gry na pianinie, akceptując fakt, że śmiertelność ludzka jest nieunikniona, ale… nigdy nie jest za późno, by żyć dalej. Tym razem to Carlile uzupełnia wokal Johna na początku. To jedna z tych piosenek, która jest tak perfekcyjnie napisana i wyprodukowana, że ​​wyciska łzy z oczu i uwielbiałam każdą sekundę. Nie dziwię się, że szlachcic płakał, gdy nagrywał. You Without Me to całkowicie solowy utwór Carlile. Opowiada w nim o trudnościach związanych z macierzyństwem i patrzeniu, jak dorastają jej dzieci. Ciche brzdąkanie gitary w tle tworzy bardzo emocjonalną kompozycję, z którą mogą utożsamić się matki i uczniowe ostatnich klas szkół średnich albo też studenci. Utwór tytułowy tworzy podobny klimat jak w The Rose Of Laura Nyro. Piosenka opowiada o przyjaźni Carlile i Johna, ale może odnosić się do każdej bliskiej przyjaźni, która widziała wzloty i upadki życia. Elektryczny keyboard w całej piosence niesamowicie dobrze uzupełnia tekst Carlile. The River Man zaczyna się wolno z wokalem wspierającym i prostą gitarą, Ta piosenka zasługuje na neonowe błyszczące stroje taneczne z mnóstwem frędzli i grupę ośmiolatków z tak szerokimi uśmiechami, że myślisz, że ich twarze są w ten sposób przyklejone. Kiedy te wokale wspierające zaczynają krzyczeć za wokalem Carlile i Johna, już wiesz, że czeka Cię uczta. Żaden refren na tym albumie nie sprawia, że ​​chcesz tańczyć tak jak ten. A Little Light ponownie zwalnia album i to w najlepszy możliwy sposób. Teksty zachęcają ludzi do bycia światłem na świecie i do kontynuowania działań, nawet jeśli wydaje się, że panuje ciemność. Nic nie mogłoby lepiej przypominać Carlile i Johna. Ich muzyka emanuje pewnością siebie, a oboje są światłami na tym świecie, więc stworzenie o tym piosenki jest naprawdę perfekcyjne. Someone To Belong To tekstowo jest perfekcyjnie opracowany, instrumentale są znacznie łagodniejsze, niż w innych utworach na tym albumie, co budzi niedosyt. To taki malutki minusik, ale tylko maleńki, bo przesłanie jest niezwykle piękne przesłanie: But even the water catches fire / Even the moon is full of holes / Hang in there, darling, won't You? / The best is yet to come. Nawet gdy życie staje się trudne, ta piosenka jest idealnym przypomnieniem, aby nadal „się trzymać”, ponieważ już kiedyś przez to przebrnąłeś, więc dasz radę ponownie. Całość zamyka When This Old World Is Done With Me. I znów te niepowtarzalne umiejętności Johna w grze na pianinie błyszczą w tej piosence, a jego pogodzenie się z nieuchronną śmiercią to idealny sposób na zakończenie tego albumu.


W 2023 roku John zakończył swoją ostatnią trasę koncertową, pozostawiając trochę znaków zapytania, co do kolejnych kroków swojej kariery na starość. W tej zamykającej album piosence When This Old World Is Done With Me śpiewa: Release me like an ocean wave / Return me to the tide / Release me like an ocean wave / Return me to the tide. John zrobił tak wiele dla świata muzyki, a ten album musiał być wyjątkowy. Czy to miłość lub pasja, które stoją za tymi tekstami, czy po prostu ogólna radość? Mam nadzieję, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Naprawdę - uwielbiam tego artystę! Ten album przypomniał mi, dlaczego - dopóki fala go nie zabierze, jak śpiewał w ostatniej piosence na albumie. A współpraca z Carlile była idealnym sposobem na ożywienie jego kariery, pokazując, że wiek nie powstrzymuje go od robienia czegokolwiek. Bardzo gorąco polecam!😍 Bartas✌☮

niedziela, 9 lutego 2025

Wielki powrót Mike'a Portnoya i powrót na właściwe tory. Dream Theater i ich nowy album "Parasomnia".

 

Mike Portnoy wrócił do Dream Theater! Hip hip, hurra! Szczerze powiedziawszy, wątpię w to, aby był chociaż jeden fan Teatru Marzeń, który nie liczył na jego ostateczny powrót w szeregi grupy. Oczywiście, to pragnienie zawsze było odzwierciedleniem miłości odbiorców do tego, co ten wszechstronny pałker wniósł do muzyki, niż krytyką Manginiego. Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, że podczas gdy Mike Mangini imponował na koncertach (choć momentami przerysowywał i się zbyt popisywał) to jego produkcja studyjna nigdy nie osiągnęła tych samych rezultatów. Wszystkim pięciu płytom bez Portnoya (A Dramatic Turn Of Events z 2011, Dream Theater z 2013, The Astonishing z 2016, Distance Over Time z 2019 oraz A View From The Top Of The World z 2021) brakowało jego płynnego, dynamicznego groove’u. Co ważniejsze, brak jego przewodniej wizji w procesie pisania piosenek sprawił, że ta muzyka stała się schematyczna, nudne i nawet troszkę bezcelowa. Mało tego - pozbawiona wręcz ostrości, energii, które wcześniej były znakiem rozpoznawczym brzmienia grupy. Ile można z tego zwalić na Mike’a Manginiego? Prawdopodobnie bardzo niewiele, szczerze mówiąc, ale to taka dygresja. Ponieważ nieobecność Mike'a Portnoya wydawała się sygnalizować upadek zespołu, naturalnym jest założenie, że jego powrót wywoła ich odrodzenie.


7 lutego 2025 roku grupa wydała swój szesnasty w karierze album zatytułowany Parasomnia. Trzy single przedpremierowe zdawały się potwierdzać owo założenie o odrodzeniu. Night Terror był znakomitym ponownym prowadzeniem dla tych, co mogli zbłądzić w ciągu ostatniej dekady, uchwycając wszystko to, co uczyniło Dream Theater świetnym w (głównie) uproszczonym opakowaniu. Podczas gdy Night Terror wydawał się pochodzić prosto z klasycznego podręcznika Dreamów, pozostałe dwa numery pokazały, że zespół wciąż może nauczyć się nowych sztuczek. A Broken Man ma coś z czasów płyty Black Clouds & Silver Linings (kiedyś jej nie znosiłem, a dzisiaj ją doceniam) przeplatany fragmentami Protest The Hero, podczas gdy Midnight Messiah ma coś z jednego z moich ulubionych albumów z ich katalogu, czyli Train Of Thought. I co ciekawe - posunęli się tym jeszcze dalej dzięki metalicznym refrenom, ocierającym się niemalże o punka i masywniejszym riffom. Chociaż wszystkie trzy utwory podchodziły do brzmienia Dream Theater z nieco innych stron, nadal niosły ze sobą zjednoczoną wizję składającą się ze zwięzłych, mocnych, gitarowych utworów, które stanowią mroczniejsze brzmienie niż to, z którego zespół jest zwykle znany.  Cała reszta plyty Parasomnia podąża za tym przykładem. Być może dlatego ten krążek jest zamierzony jako kolejny album koncepcyjny - tym razem eksplorujący zaburzenia snu, jak lunatykowanie czy senne koszmary - ale niewątpliwie wyróżnia się jako mroczniejszy, cięższy i bardziej skupiony, aniżeli typowe wydawnictwo Dream Theater. Całe szczęście, że zniknęły te dziwaczne klawiszowe wybryki Jordana Rudessa, zastąpione przez niezwykle powściągliwy, oparty na utworach schemat, przywołujący odcienie Kevina Moore’a w swych najlepszych momentach. Takie same odczucia mam także w stosunku do Johna Petrucciego, który postawił na obniżone riffy metalowe i uzupełniające solówki. The Shadow Man Incident w pełni uzasadnia swój 20-minutowy czas trwania, wykorzystując każdą chwilę do rozwinięcia narracji i dostrzeżenia potężnego, satysfakcjonującego zakończenia - nie tylko do tematycznego łuku albumu, ale także do powrotu Mike’a Portnoya.


Pomimo trzymania się zasadniczo tej samej formuły, którą stosowali od czasu przyjęcia Jordana Rudessa, Parasomnia nadal wydaje się powiewem świeżego powietrza. Może to dlatego, że jest to ich najciemniejszy, najbardziej gitarowy album od czasów Train Of Thought? Może to odrobina nowoczesnych pomysłów lub sposób, w jaki utwory osiągają idealną równowagę – wystarczająco ustrukturyzowane, aby wydawać się spójne, ale wystarczająco skomplikowane, aby dostarczyć elementy progresywne, które kochają fani Dream Theater? Myślę, że trochu wszystkiego. Oczywiście powrót Mike’a Portnoya odgrywa bardzo ważną rolę, wnosząc swój charakterystyczny styl zarówno do perkusji, jak i pisania piosenek. Po prawie 15 latach - powiedzmy sobie szczerze - przeciętnych wydawnictw, album Parasomnia to triumfalny powrót do formy. Jest to prawdopodobnie ich najbardziej kreatywne, skupione i angażujące dzieło od czasów mojej ukochanej - zaraz po niedoścignionym albumie Metropolis Pt. 2: Scenes From A Memory  - płyty Octavarium. Będę bardzo często w tym roku wracać do tego albumu😍 Bartas✌☮

Umarł Papież, niech żyje Papież Perpetua V. Ghost i ich nowy album - "Skeletá".

  Trzeba mieć niezłe jaja, żeby cztery dni po śmierci Papieża Franciszka wydać nowy album. Na to może się zdobyć jedynie zespół Ghost, który...