czwartek, 4 grudnia 2025

Przejście przez galaktyczny wir. Gazpacho i ich nowy album "Magic 8 Ball"

 

Być może Norwegia będzie zawsze kojarzyła się z black metalem. I słusznie zresztą, bo wiele znakomitych kapel z tego kraju się wywodzi. Niemniej jednak ja, jeśli chodzi o scenę norweską, bardziej chyba bardziej preferuję progresywną rockową muzykę połączoną z dramatyzmem, teatralnością, wychodzącą z głębi serca. Zespół Gazpacho jest w ścisłej awangardzie tej sceny, a ich album Demon z 2014 roku to już współczesny klasyk gatunku i jeden z arcydzieł Norwegów. Zapoczątkował ów krążek historię o istocie, która żyje w naszej zbiorowej podświadomości i popycha nas ku najgorszym impulsom, a jej kulminacją jest znakomity inny album z roku 2020 - Fireworker. Teraz zespół powraca z kolejnym dziełem zatytułowanym Magic 8 Ball. I co ciekawe, jest to pierwszy od jeden z niewielu albumów w katalogu Gazpacho, który nie jest albumem koncepcyjnym, choć jego warstwa liryczna porusza tematy losu i przeznaczenia. Jak wygląda zatem ta zmiana?


Zanim usłyszałem całość, utwór tytułowy jako pierwszy singiel dotarł do mych uszu i muszę powiedzieć, iż zrobił na mnie wrażenie. Gazpacho eksperymentuje z nowymi kierunkami - są bardziej chwytliwe i radiowe, niż te, które zespół tworzył na przestrzeni wielu lat, niemal zbliżając się do popowej wrażliwości. Byłem bardzo ciekaw jak będzie brzmiała całość. Odpaliłem w końcu płytę, a otwierająca ją kompozycja Starling rozpaliła moje oczekiwania, przywołując delikatną pogodę ducha z kojącym fortepianem i pięknym wokalem Ohmego. Let Us Be Reborn intonuje w marzycielskiej harmonii i rzeczywiście słychać, że Norwegowie wypływają na nowe wody, ale nie odchodząc także zbytnio od swojego melancholijnego mroku. We Are Strangers zmienia tempo i rytm, umieszczając frazy nim lub przerywając linię chóralną. Ceres pędzi z wirującym kanonicznym wokalem, a Immerwahr przybiera kształt uciekającego poematu w formie piosenki, stopniowo ewoluującego w miarę upływu czasu. Wspomniany już utwór tytułowy sprawia wrażenie, jakby zespół zabierał nas w przygodę, w której sam nie jest pewien celu. Sky King starannie szkicuje tajemniczą tęsknotę, a refreny eksplodują potężną i dramatyczną melancholią. Jest tu więcej syntezatorów, niż na poprzednich albumach, okazjonalnie odgrywających główną rolę, jak choćby w kulminacyjnym momencie The Unrisen. Ich najbardziej wyrazisty akcent pojawia się jednak w We Are Strangers, gdzie niekonwencjonalne kompozycje wypełniają się futurystyczną atmosferą i rozpalają sceny cyberpunkowej dystopii. Czy ten album posiada jakieś wady? Tak, nie do końca przekonuje mnie Gingerbread Men. Odnoszę wrażenie, że zbyt często poszukuje się bardziej dynamicznego podejścia w swoich teksturach, ale nie potrafi go uchwycić z powodu nieustającego mozolnego tempa. To jedyny minus na tym wydawnictwie. Jego produkcja jest niezwykle czysta i ciepła bez utraty ciężaru, gdy gitary zaczynają narzucać swoją wagę. Drobne detale pokazują, jak wiele czasu poświęcono Magic 8 Ball, takie jak delikatny glitch, gdy Ohme intonuje I’m scratching at an itch czy subtelne przestery w We Are Strangers. Wszystko kulminuje w The Unrisen, który zaczyna się równie delikatnie jak otwierający Starling, ale wybucha prawdziwie transcendentnym fragmentem mooga, który przypomina przejście przez galaktyczny wir. To naprawdę zapierający dech w piersiach sposób na zakończenie albumu. 


Magic 8 Ball to awangardowy i eklektyczny krążek, ale z rozpoznawalnym stylem kompozytorskim zespołu i z wokalem, który zapewnia spójność. Każdy numer ma swój klimat, swoją twarz i swoje niespodzianki. Oczywiście - nie jest to wydawnictwo dorównujące w jakikolwiek sposób szczytowym Demon, ale tak szczerze mówiąc to jest niewiele zespołów, które eksperymentują własną formułą, kunsztem oraz wdziękiem jak robi to Gazpacho. Polecam!👍 Bartas✌☮

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Refleksja nad przyszłością. Katatonia i ich nowy album "Nightmares As Extensions Of The Waking State".

 

Nie jest żadną tajemnicą, że bardzo lubię Katatonię i to praktycznie od ich pierwszej płyty. Różnie z nimi bywało. Pamiętam, gdy w czasie studiów usłyszałem The Great Cold Distance, który bardzo mocno wrył mi się w banię, a sześć lat później Dead End Kings, który pozostaje moim ulubionym albumem w dorobku Katatonii. Praktycznie każde ich kolejne wydawnictwo, przepełnione eksperymentami muzycznymi, to jakiś krok naprzód w ich dalszej ewolucji. W czerwcu tego roku zespół powrócił z nowym krążkiem zatytułowanym Nightmares As Extensions Of The Waking State, który sięga w przeszłość, szukając przyszłość kierunku. Jest to kontynuacja Sky Void Of Stars z wrodzonym romantyzmem, nawet gdy muzyka i testy sugerują coś zupełnie innego. Jednak ten romantyzm skrywa mroczniejsze intencje, jakby Szwedzi mieli ukrytego asa w rękawie. 


Krążek rozpoczyna się od utworu Thrice, który startuje mocno od czystej gitary i linii wokalnej, która wprowadza słuchacza w nastrój, zanim Daniel Moilanen nie uderzy porządnie w gary, dając temu jeszcze większe poczucie ciężkości. Chociaż utwór nawiązuje do Sky Void Of Stars, zwłaszcza w melodii, to mniej więcej w połowie stopniowo odchodzi od tych motywów, stając się nastrojowy i złowieszczy, by następnie wrócić do refrenu. The Liquid Eye ma death-doomowy vibe, który potrzebuje czasu, by ukazać ich wciąż silny ciężar w solidnej strukturze, zarówno tej instrumentalnej, jak i wokalnej. Melodia jest czysta, muzyka chwytliwa, niemalże swingująca. Katatonia nie jest zespołem, którego można nazwać nieustępliwym w swojej muzyce, ale tutaj wyraźnie pokazują pazur. Ich ciężar i dynamika pozwalają na eksperymenty, a miks dźwiękowy pokazuje, że myślą o swojej przyszłości i o tym, jak daleko mogą posunąć swoją wersję progresywnego doomu. Jeśli chcesz spojrzeć na potencjalną przeszłość Katatonii, Wind Of No Change prezentuje coś, czego nie słyszałem w ich wykonaniu od dawna, a mianowicie partie chóralne. Uzupełnia zarówno instrumentarium zespołu, jak i atmosferę kompozycji, potęgując złowieszczy nastrój, do którego album zmierzał, a nawet nawiązując do przeszłości Katatonii, gdy tworzyli jeszcze muzę black metalową. Słysząc Jonasa śpiewającego …and sing Hail Satan… z chórem w tle, wzmacnia się warstwa, którą Nightmares As Extensions Of The Waking State buduje sam i słuchanie tego działa oczyszczająco. No, w końcu Katatonia to zespół z tradycją, istniejący ponad trzy dekady, który z entuzjazmem oddaje się swojej historii i wcieleniu.

Nightmares As Extensions Of The Waking State jest niezwykle autotematyczny. Chociaż można by się spodziewać, że będą kontynuować od miejsca, w którym zakończyli wspomniany Sky Void Of Stars. Ja jednak myślę, że jest to prawdziwa kontynuacja The Fall Of Hearts. Oba albumy wywodzą się z ambientowo-atmosferycznego wzorca mojej ulubionej Dead End Kings, ale Nightmares As Extensions Of The Waking State wpisuje się bardziej w linię tematyczną The Fall Of Hearts, zwłaszcza z takimi utworami jak Temporal, który do złudzenia przypomina Takeover. Oba albumy mają również mają również spokojny, refleksyjny charakter, bowiem powstały w trudnych dla zespołu czasach. Mimo że wyraźnie poszli do przodu, historia zatoczyła koło. W miarę rozwoju albumu muzyka nabiera bardziej surowego charakteru. Numer zatytułowany Departure Trails jest pauzą, działającą jak wytchnienie pośród intensywności. Jest bardziej powściągliwy: dynamika zmienia się nieznacznie, co wzmacnia nastrojowe tendencje, które zespół budował przez cały czas. Ta powściągliwość jest obecna w Warden oraz - w mniejszym stopniu - w The Light Which I Bleed. Nadal grają kontrastującymi tonami i dźwiękami, ale brakuje im tych podniosłych refrenów i melodii, które były widoczne wcześniej. Ta surowość w końcu ustępuje miejsca Efter Solen, kompozycji zaśpiewanej w całości w języku szwedzkim, która - być może - będzie zaskoczeniem. Jest to numer najbliższy czasom City Burials pod względem odmienności od reszty, ponieważ wykorzystuje bardziej elektroniczne, czy wręcz taneczne podejście do melodii. Brzmi też, jakby pochodził z pobocznego projektu Jonasa Renkse (tj. Kordy) przearanżowany i wykorzystany na tym albumie. Choć jest to mile widziany dodatek, może być postrzegany jako dziwny. Ja osobiście bardzo lubię wspomniany już Efter Solen i moim zdaniem to ta kompozycja wybija się na pierwszy plan. 


Album ma pewną… “wadę”. Pierwsza jego część składa się z zapadających w pamięć refrenów, melodii i przyjemnej dynamiki, które czynią go rozkosznym dla ucha. Druga wydaje się być stonowana. Może to był celowy zabieg, bowiem muza w pierwszej połowie pozostaje znajoma, zwłaszcza jeśli znasz numery z krążka Sky Void Of Stars. To właśnie w tej drugiej połowie Katatonia pokazuje nam swoją skłonność do eksperymentów, zdolność do zmiany i adaptacji. Udowadnia, że ostatecznie metal nie musi być ciężki i klasyczny, by miał swój przekaz czy głębię. Na całe szczęście Szwedzi nie próbują wyważać otwartych już drzwi. Jeśli muzyka rezonuje to tylko to się liczy. Nightmares As Extensions Of The Waking State to album refleksyjny, chwila wytchnienia w dynamice, którą zespół zbudował od czasu wydania art-rockowego City Burials. Skłania do refleksji nie tylko nad tym, co przyniesie przyszłość, ale także nad tym do czego doprowadziły go przeszłe decyzje. Pomimo ostatnich wydarzeń, przyszłość Katatonii rysuje się w jasnych barwach, a jej członkowie są świadomi faktu, że wciąż tworzą muzykę, która porusza serca, dusze i umysły. Muza może nie mieć ciężaru, którego szukają inni, ale dla mnie Nightmares As Extensions Of The Waking State to celebracja tego, jak daleko zaszli członkowie zespołu, doskonale wiedząc, że świat stoi przed nimi otworem. Pozycja bardzo mocno polecana! 👍

Bartas✌☮

czwartek, 13 listopada 2025

Rozgrzeszeni. Paradise Lost i ich nowy album "Ascension".

Właściwie to powinienem się na ten zespół śmiertelnie obrazić i strzelić focha. Za co? Za dziecinne i mega gwiazdorskie zachowanie na moim ukochanym Pol'and'Rock Festivalu. Zespół opóźnił swój występ o ponad pół godziny. Było już późno, bardzo zimno, ja byłem już zmęczony szaleństwami pod sceną (już nie ten wiek, hehe😄) przez co moja cierpliwość została wystawiona na próbę. Powodem była niedziałająca dobrze gitara. Serio? Zespół z taką marką i jedna gitara na trasie? Wstyd i hańba! No, ale jednak stwierdziłem, że przesłucham ich najnowszej płyty Ascension i napiszę słów kilka. Mimo tej krzywej akcji na Woodstocku bardzo cenię Paradise Lost. Zwłaszcza za takie płyty jak Draconian Times, Icon czy Host, a już najbardziej za Symbol Of Time wydaną w 2002 roku. Paradise Lost działa od 1990 roku i jest przecież częścią świętej trójcy doom metalu - starszej Anathemy i My Dying Bride. Obecny skład to Steve Edmondson na basie, Greg Mackintosh na gitarze i klawiszach, Aaron Aedy na gitarze, Nick Holmes na wokalu i Guido Zima na perkusji. Grupa eksperymentowała przez lata, od cięższego death doomu (na początku swojej działalności) przez popowe brzmienia ze wspomnianego albumu Host, po bardziej zrównoważone podejście, które prezentuje obecnie. Ich brzmienie jest gotyckie i doomowe, momentami z domieszką progresywnego metalu. Wykorzystują zarówno ostre, jak i czyste wokale, i myślę, że ten najnowszy krążek ma świetną równowagę między nimi.

Co mi się podoba w tym albumie? Zespół stworzył płytę, która jest mroczna i taka lekko świętokradcza, ale jednocześnie zaskakująco chwytliwa, energetyczna i rozwija się z każdym przesłuchaniem. Niektóre utwory brzmią bardziej jak Symbol Of Life, co oczywiście jest powodem, dla którego je lubię, ale inne są satysfakcjonująco złowieszcze i mroczne. Uważam też, że album jest spójny, zrównoważony od początku do końca. Serpent Of The Cross spodobał mi się dzięki ekspresyjnym gitarom i rozkwitającym brzmieniom. Tyrants Serenade jest zaraźliwie chwytliwy i szczerze mówiąc, nie mogę przestać go nucić. Salvation zaś to utwór z subtelnym, a zarazem mocnym refrenem, który także głęboko wrył się w moją banię. Jednak absolutnym faworytem w pierwszej części albumu jest Lay A Wreath Upon The World, niczym rwąca rzeka z żeńskimi harmoniami wokalnymi i świetną atmosferą. To jak kompletna zmiana w samym środku płyty. Druga połowa nie zwalnia tempa. Uwielbiam Savage Days z tym musującym klimatem i powściągliwym brzmieniem, Sirens z jego krętymi i zuchwałymi emocjami oraz zamykający The Precipice z pięknym fortepianem i klasycznym death doomem.

Paradise Lost nie nagrali w swojej karierze złego albumu, choć niektóre płyty wolę bardziej niż inne. Ascention to ich najlepszy album od dekady i ma ogromne szanse stać u mnie płytą roku lub być w ścisłej czołówce najlepszych albumów roku 2025. Niniejszym udzielam zespołowi oficjalnego rozgrzeszenia za niefajny incydent na Pol’and’Rock Festivalu😉Swój grzech odpokutowali świetną płytą! 😍







Bartas✌☮

środa, 12 listopada 2025

Płomień przodków, buntu i przetrwania . Soulfly i ich nowy album "Chama".

 
Od ponad ćwierćwiecza zespół Soulfly to coś więcej, niż tylko świetny zespół. To duchowa siła groove metalu i plemiennego ognia, niesiona przez wieczny płomień legendarnego Maxa Cavalery. Z najnowszym albumem Chama (co w języku portugalskim oznacza Płomień) Soulfly po raz kolejny udowadnia, że ich muzyka to nie tylko siermiężne riffy i wściekłość, ale także korzenie, przodkowie i puls życia. Krążek został nagrany w Platinum Underground Studio w Mesa w stanie Arizona. Jest to pierwszy album z Igorem Amadeusem Cavalerą (Igor Cavalera Jr.) grającym na basie po odejściu Mike’a Leona z zespołu w maju 2025 roku. Zanim jednak dołączył do zespołu, Max nagrał partie basowe w siedmiu numerach, a Igor resztę po dołączeniu. To także pierwszy album na którym zagrał na gitarze Mike DeLeon po dołączeniu do grupy dwa lata temu. No, a Max - jak zawsze - wokal wiodący i gitara rytmiczna. Warto w niniejszym wstępie wspomnień o synu Maxa - Zyonie. Nie tylko jego piąta już płyta z zespołem, ale także jego debiut producencki. Jak sam młody Cavalera przyznał: Z każdą płytą Soulfly, na której grałem, czuję jak moja ewolucja zachodzi w czasie rzeczywistym. Z tym albumem nie było inaczej, ponieważ po raz pierwszy miałem okazję zająć się sporą częścią produkcji. Próba zabrania zespołu w miejsca, w których nigdy wcześniej nie byliśmy, była świetną zabawą i już nie mogę doczekać się kolejnych produkcji w przyszłość. Dobrze, ale przejdźmy już do samej płyty. Już od pierwszych chwil otwierającego krążek Indigenous Inquisition masz świadomość tego, że nie obcujesz z kolejnym przeciętnym metalowym albumem. Numer rozpoczyna się przejmującą inwokacją do zaginionych plemion i skradzionych kultur, a w przeważającej mierze instrumentale nadają ton albumowi, który brzmi zarówno jak okrzyk wojenny, jak i rytuał. Storm The Gates osiąga pełnię mocy. Partie perkusji Zyona Cavalery to niepowstrzymany galop, napędzający kompozycję energią, podczas gdy Max daje jeden ze swoich najciekawszych wokalnych popisów od wielu już lat. To nagranie, które przypomina, dlaczego rozpala się atmosfera zaraz po wejściu Soulfly na scenę. Mamy też Favela Dystopia, czyli jeden z najmocniejszych utworów, jaki grupa kiedykolwiek nagrała. Łącząc w sobie hołd i protest, kompozycja wciąga słuchaczy prosto w serce zapomnianych ulic Brazylii. Z tekstem napisanym wspólnie przez Igora Amadeusa Cavalerę, numer brzmi jak prawdziwa rodzinna historia - oddaje hołd korzeniom, które pierwotnie zdefiniowały brzmienie Cavalery. To duchowy następca ery Roots, ale z bardziej unowocześnionym i dzikim pazurem. Tytułowy Chama uosabia wszystko, co reprezentuje album. To nie tylko nazwa, to esencja płyty. Płomień przodków, buntu i przetrwania gorejący w wykonaniu Maxa. Masz uczucie, jak to wszystko u niego płonie z każdym krzykiem, a riffy niczym płomienie liżą sekcję rytmiczną.

Oczywiście, żaden album Duszka nie byłby kompletny bez instrumentalnej podróży, a Soulfly XIII prezentuje się znakomicie. Nastrojowy, medytacyjny i głęboko plemienny, daje fanom chwilę refleksji pośród chaosu i bicia serca między wojnami. Hitem absolutnym jest No Pain No Power, gdzie Ben Cook z No Warning dzieli mikrofon z Maxem, a niepowtarzalne riffy Dino Cazaresa w stylu Fear Factory, niczym karabin maszynowy, zderzają się z plemiennymi rytmami Soulfly. Rezultatem jest niepowstrzymany moloch. To utwór stworzony do demolki na żywo. Album Chama jest tak wyjątkowy dzięki swojej równowadze: jest surowy, brutalny - jak wszystko u nich kiedykolwiek zostało nagrane - ale jest też głęboko uduchowiony. Obecność Zyona za zestawem perkusyjnym nadaje albumowi świeży charakter, a decyzja Maxa o przekazaniu pałeczki produkcji pokazuje siłę rodzinnych więzi w plemieniu Soulfly. Razem stworzyli płytę, która oddaje hołd tradycji, a jednocześnie… podąża naprzód. 
Dzięki Chama Brazylia ożywa na nowo - jej dżungle, fawele, rytuały i płomienie. To krążek, który przypomina nam, dlaczego pokochaliśmy Soulfly: połączenie groove metalu z jego brutalnością i plemienną duszą. Po 25 latach swojej drogi Max Cavalera wciąż brzmi jak opętany, prowadząc swoją rodzinę i fanów coraz głębiej w ogień. Chama nie tylko niesie płomień - on go rozsiewa! Pozycja absolutnie obowiązkowa!🔥 Bartas✌☮

poniedziałek, 20 października 2025

Młodzieńcza energia i zawrotny thrash, blackened deathmetalowy miks. Testament i ich nowy album - "Para Bellum".

 

Kiedy Testament wydał album The Formation Of Damnation w 2008 roku, ustanowił schemat, na podstawie którego powstaje każdy kolejny album od tamtej pory. Była to formuła łącząca ich ich klasyczne brzmienie z bardziej ekstremalnymi, współczesnymi wpływami metalu pokroju The Gathering. I choć doprowadziła do powstania czterech całkiem niezłych albumów, wszystkie były bardzo podobne. Po siedemnastu latach stosowania tej formuły nie było powodu, by stwierdzić, że najnowsze dzieło wielkich klasyków thrash metalu zatytułowane Para Bellum odejdzie od tego schematu, ale tak się właśnie stało. Podczas gdy poprzednie albumy starały się być w równym stopniu wykorzystać stare i nowe brzmienia, Para Bellum często sprawia wrażenie thrashowego, blackened death metalu - niemal jak współczesny duchowy następca Demonic z tą różnicą, że jest naprawdę bardzo dobry. Krążek ukazał się 10 października nakładem wytwórni Nuclear Beast. Producentami jego byli muzycy z zespołu - Chuck Billy oraz Eric Peterson. 


Płytę otwiera kompozycja For The Love Of Pain. To potężny thrashmetalowy blackened metal, w którym swój popis daje nowy nabytek zespołu - dwudziestosiedmioletni perkusista Chris Dovas. Koleś przeplata tempa i style, w tym galopujący thrash, blasty ii wersję breakdowny w stylu Testamentu. Ukazuje on również kolejny nowy aspekt zespołu - wyraźne łączenie blackmetalowego wokalu Erica Petersona wespół z Chuckiem Billym w całym utworze. Warto tutaj także zwrócić uwagę na mostek, który charakteryzuje się klasyczną, blackmetalową harmonią graną tremolo, a Steve Di Giorgo mistrzowsko prowadzi melodyjną linię basu. Pomimo brutalności otwierającego numeru, Infanticide A.I. w jakiś sposób udaje się posunąć ekstremum jeszcze dalej, oferując kolejny zdominowany przez black metal thrashowy występ, który przyspiesza tempo, a jednocześnie zawiera więcej elementów thrashowych. Nowy pałker, wspomniany Chris Dovas wlał w zespół nową, młodzieńczą energię, inspirując jednocześnie Petersona do ponownego pchnięcia muzyki zespołu na wyższy poziom. Zatrudnienie młodszego perkusisty zamiast takiego, który przesiąknięty jest “tradycyjnym” metalem, w znacznym stopniu przyczyniło się do nadania zespołowi bardzo nowoczesnego charakteru. Jego obecność zdaje się motywować Petersona do stworzenia jednego z najbardziej poruszających wydawnictw Testamentu; takiego, które łączy nowoczesny metal, black metal i death metal w proporcjach niemal równych thrash metalowym korzeniom. Na szczęście reszta zespołu doskonale sprostała zadaniu, a Chuck Billy warczy tu i krzyczy z większą mocą i przekonaniem, niż kiedykolwiek słyszałem. Mamy tu też Steve’a Di Giorgio, który zapewnia nam klasową i pełną niuansów partię basową w sposób, jakiego nie słyszałem nigdy wcześniej na żadnym albumie Testamentu, zaś solówki Alexa Skolnicka są - jak zawsze - przepyszne.   


Szczerze mówiąc, to wydawnictwo jest tak cholernie dobre, że niemal wydaje się być jednym z najlepszych albumów w historii Testamentu, ale… ma jednak kilka wpadek, które przynajmniej ułatwiają argumentowanie za wcześniejszym wydawnictwem. Moim największym zarzutem jest mozolna, nużąca, trwająca siedem i pół minuty ballada Meant To Be, która nie ma prawa być nawet w połowie tak długa. Gdyby utrzymywała czas trwania poniżej czterech minut, mogłaby być równie dobra, jak większość innych ballad Testamentu, ale nie siedem i pół minuty, na litość boską! Nature Of The Beast to groove’owy, thrashowy, rockowy kawałek, który muzycznie jest przyzwoity, ale tekst o Las Vegas jest tak pełen kiepskich kalamburów hazardowych. Ma niezły wokal, że muzyka po prostu jest w stanie go uratować. Room 117 zmaga się z tym samym problemem - dobra muzyka, ale kiepskie teksty. Dwa ostatnie numery -  Havana Syndrome oraz Para Bellum nabierają znów właściwego tempa. 


Kto mógł przewidzieć, że Testament doświadczy drugiego muzycznego renesansu po prawie czterdziestu latach kariery, a jednak tak się stało. Zespół powraca z tym samym gigantycznym skokiem jakościowym, jakiego doświadczył wydając The Gathering. Para Bellum to album, który nie tylko przyciągnie zagorzałych fanów Testamentu, ale jest to jedno z tych wydawnictw, które przyciągnie wiele osób, które nigdy nie miały do czynienia z twórczością zespołu. Całej grupie udało się znaleźć sposób na wydanie jednego z najbardziej instynktownych, wysokiej jakości i spójnych albumów w swojej karierze. Niewielu zespołom udaje się przetrwać czterdzieści lat, nie mówiąc już o wydaniu jednego z najlepszych albumów. No, ale w przypadku Para Bellum tak się właśnie stało. Świetna robota, panowie! 👏 Bartas✌☮


poniedziałek, 13 października 2025

Od fikcyjnych narracji do własnych doświadczeń. Lorna Shore i ich "I Feel The Everblack Festering Within Me".

Lorna Shore poznałem w okolicach 2020 roku i ich trzeciego albumu Immortal, który zrobił na mnie spore wrażenie. Później nadrobiłem zaległości i przesłuchałem dwóch poprzednich - debiutanckiego Psalms i drugiego albumu Flesh Coffin. Trzeba przyznać, że to bardzo ambitny zespół z New Jersey. Jednak ich piąty już w dorobku album o dość długiej nazwie I Feel The Everblack Festering Within Me reprezentuje coś sejsmicznego. Po raz pierwszy wokalista Will Ramos porzucił fikcyjne narracje, by sięgnąć do własnych doświadczeń. Efekt? Sześćdziesiąt minut symfonicznego deathcore’u, który wydaje się bardziej natarczywy, bardziej konieczny i jeszcze bardziej niszczycielski, niż kiedykolwiek wcześniej. To przejście od fantazji do autobiografii zmienia wszystko. Otwierający krążek Prison Of Flesh czerpie z rodzinnej historii demencji Ramosa, łącząc wściekłe growle i piskliwe wrzaski, podczas gdy gitary z tremolo toczą bitwę z lśniącymi klawiszami fortepianu. To wszystko brzmi jak wiertło przemysłowe niszczące czaszkę, będące zarazem ścieżką dźwiękową do autentycznie niepokojącego popadania narratora w szaleństwo. Podobnie jest z kompozycją Glenwood, która poraża szczerością i dotyczy rozłąki wokalisty ze swoim ojcem, budując ją wokół pojedynczego dźwięku gitary, która rozbrzmiewa niczym łapanie oddechu przed tym, jak koledzy wskoczą, by zaatakować zmysły symfonicznym deathcorem.


Muzycznie Lorna Shore jest na najwyższych obrotach. Na szczególne uznanie zasługuje tu Austin Archey. Jego gra na perkusji jest absolutnie monolityczna. Nieustanny nawał blastów, które w żaden sposób nie przytłacza orkiestrowych aranżacji Andrew O’Connora Z kolei linie basowe Michaela Yagera są autentycznie destrukcyjne. Sekcja rytmiczna w War Machine brzmi tak, jakby została zaprojektowana do burzenia starych budynków, a partie gitar wstrzykują sobie adrenalinę demonicznej brutalności. Tempo jest mistrzowskie. Unbreakable to najkrótszy utwór na albumie, liczący niecałe pięć minut, oferuje najbardziej przystępny moment - melodyjne deathmetalowe przeplatają się z zaraźliwie chwytliwym refrenem, stworzonym do stadionowych okrzyków, udowadniając, że potrafią pisać potężne utwory bez poświęcania ciężaru. Lionheart idzie o krok dalej, stosując podwójną harmonię wokalną i symfoniczny majestat, które równie mocno rozdrażnią elity, co przekonają wszystkich innych. Potężne solówki są bezczelnie pobłażliwe, ale nigdy nie wydają się być przesadne. Gitarzysta prowadzący Adam De Micco wraz ze wspomnianym Andrew O’Connorem zasługują na ogromną pochwałę za swój wkład. Szczególnie za olśniewające podwójne solówki In Darkness, które pod koniec numeru pojawiają się niczym kompletne zaskoczenie w najlepszym możliwym wydaniu. To nie tylko techniczne popisy, ale i emocjonalne szczyty, które podkreślają narracyjny wątek albumu.


Mówiąc wprost jest to album, który wyprowadzi Lorna Shore poza ramy deathcore’u. Jeśli kiedykolwiek zespół z tej sceny będzie headlinerem choćby na Download Festival to właśnie oni, z czego im z całego serca życzę. Już sam niemal dziesięciominutowy, finałowy Forevermore dowodzi, że operują na innym poziomie - orkiestra symfoniczna, która nie zawiodłaby w hollywoodzkim hicie, budująca powalającą gamę linii basowych i blastów, które brzmią naprawdę epicko. I Feel The Everblack Festering Within Me jest dla deathcore’u tym, czym The Satanist Behemotha dla black metalu - arcydziełem definiującym gatunek, który wynosi swój materiał źródłowy poza tradycyjne granice. Lorna Shore całkowicie wykracza poza deathcore, tworząc coś, co przyciąga uwagę szerszego spektrum metalu. Tego albumu nie możecie przegapić 😍 Bartas✌☮


sobota, 20 września 2025

Antynostalgicy. Suede i ich nowe dzieło - "Antidepressants".

Suede to brytyjski zespół założony w Londynie w roku 1989 przez wokalistę Bretta Andersona, gitarzystę Justine’a Frischmanna i basistę Mata Osmana. Rynkiem muzycznym zawojowali 5 lat później wydając fenomenalny drugi album Dog Man Star. Ich kolejne albumy ukazywały się dość regularnie do 2002 roku, a później nastąpiła jedenastoletnia przerwa. Od czasu powrotu, niegdysiejsi prawdziwi królowie britpopu kręcili metaforycznie dupami w obliczu idei, że muzycy z pewnego rocznika powinni trzymać tego, co mają. Zamiast stać własnym coverbandem grającym covery w stylu Oasis, których nawiasem mówiąc nigdy nie lubiłem, poszli naprzód wydając serię kolejnych porywających i wymagających albumów. Ten proces osiągnął teraz swój szczyt wraz z fantastycznym albumem Antidepressants. Ich dziesiąty album równie dobrze mógłby zostać nazwany antynostalgią, bowiem  tak zaciekle odrzuca on ideę, że rockerzy po pięćdziesiątce powinni dążyć jedynie do delektowania się dawną chwałą. Ten krążek roi się od nowych brzmień. Pod wodzą wspomnianego Bretta Andersona, Suede stawiają czoła upokorzeniom starzenia się i nieuchronności fizycznego upadku w 11 kompozycjach. To tak, jakby mierzyli się ze szkolnym łobuzem. Rezultatem jest popis siły, który jedną nogą dotyka poważnego tematu spustoszeń związanych ze starzeniem się. Jednak jest daleki od melancholii czy rezygnacji, a dominującym nastrojem jest rozpalona furia. Rzadko kiedy stereotyp o wściekaniu się na gasnące światło płonie tak zaciekle.

Album otwiera kompozycja Desintegrate, w którym unosi się maksymalny duch ikon gotyku tak jak Sisters Of Mercy czy The Cure. To rzecz o rozpadającym się ciele, gdy osiągasz wiek średni. Wokal (a raczej wrzask) Andersona brzmi tu jak David Bowie. To tak jakby ten nieodżałowany wielki artysta był zbuntowanym przedstawicielem pokolenia X. Zespół Suede określił Antidepressants mianem swojego albumu „post-punkowego”, nawiązując do wydanego w 2022 roku, bardziej krzykliwego i punkowego albumu Autofiction. Choć wnoszą do gatunku swój własny, pewny siebie styl, chętnie śledzą inne wpływy. Wspomniany tytułowy utwór emanuje aurą spalonej ziemi, którą John Lydon wniósł do Public Image Limited - a Anderson określił tekst jako komentarz do idei, że coś tak fundamentalnego dla ludzkiego doświadczenia, jak smutek, zostało przekształcone w stan uleczalny. Utwór The Sound And The Summer zaś ma chwytliwy riff, nawiązujący do She Sells Sanctuary zespołu The Cult, a Trance State napędza basowa linia w stylu Joy Division mówi o końcu życia. Suede otwarcie mówi o swojej misji dalszego rozwoju, podczas gdy wielu ich rówieśników - jak choćby nudny Oasis - zadowala się spoczywaniem na laurach. Projekt post punkowy zawsze będzie w pewnym stopniu zakorzeniony w przeszłości, ale - co najważniejsze - to jest nowe brzmienie dla Suede. Brzmienie złowieszcze i mroczne, oddalone o lata świetlne od ich twórczości z lat 90. Jedynym wyjątkiem jest progresywny utwór Somewhere Between An Atom And A Star, który przywołuje natarczywą pretensjonalność ich arcydzieła z 1994 roku, wspomnianego na początku Dog Man Star.


Jesteśmy zespołem antynostalgicznym – oświadczył niedawno Anderson na scenie w Londynie. Jakże ekscytujące było usłyszeć kogoś, kto sprzeciwia się przekonaniu, że rock’n’roll to uświetniona pamiątka. On i jego koledzy z zespołu kontynuują ten porywający album. W swojej karierze zespół Suede osiągnął wiele przełomowych przebojów, ale Antidepressants to nie tylko nowy kierunek rozwoju – to jedno z najlepszych dzieł Suede. Wstyd nie znać!😉 Bartas✌☮

Przejście przez galaktyczny wir. Gazpacho i ich nowy album "Magic 8 Ball"

  Być może Norwegia będzie zawsze kojarzyła się z black metalem. I słusznie zresztą, bo wiele znakomitych kapel z tego kraju się wywodzi. Ni...