poniedziałek, 20 października 2025

Młodzieńcza energia i zawrotny thrash, blackened deathmetalowy miks. Testament i ich nowy album - "Para Bellum".

 

Kiedy Testament wydał album The Formation Of Damnation w 2008 roku, ustanowił schemat, na podstawie którego powstaje każdy kolejny album od tamtej pory. Była to formuła łącząca ich ich klasyczne brzmienie z bardziej ekstremalnymi, współczesnymi wpływami metalu pokroju The Gathering. I choć doprowadziła do powstania czterech całkiem niezłych albumów, wszystkie były bardzo podobne. Po siedemnastu latach stosowania tej formuły nie było powodu, by stwierdzić, że najnowsze dzieło wielkich klasyków thrash metalu zatytułowane Para Bellum odejdzie od tego schematu, ale tak się właśnie stało. Podczas gdy poprzednie albumy starały się być w równym stopniu wykorzystać stare i nowe brzmienia, Para Bellum często sprawia wrażenie thrashowego, blackened death metalu - niemal jak współczesny duchowy następca Demonic z tą różnicą, że jest naprawdę bardzo dobry. Krążek ukazał się 10 października nakładem wytwórni Nuclear Beast. Producentami jego byli muzycy z zespołu - Chuck Billy oraz Eric Peterson. 


Płytę otwiera kompozycja For The Love Of Pain. To potężny thrashmetalowy blackened metal, w którym swój popis daje nowy nabytek zespołu - dwudziestosiedmioletni perkusista Chris Dovas. Koleś przeplata tempa i style, w tym galopujący thrash, blasty ii wersję breakdowny w stylu Testamentu. Ukazuje on również kolejny nowy aspekt zespołu - wyraźne łączenie blackmetalowego wokalu Erica Petersona wespół z Chuckiem Billym w całym utworze. Warto tutaj także zwrócić uwagę na mostek, który charakteryzuje się klasyczną, blackmetalową harmonią graną tremolo, a Steve Di Giorgo mistrzowsko prowadzi melodyjną linię basu. Pomimo brutalności otwierającego numeru, Infanticide A.I. w jakiś sposób udaje się posunąć ekstremum jeszcze dalej, oferując kolejny zdominowany przez black metal thrashowy występ, który przyspiesza tempo, a jednocześnie zawiera więcej elementów thrashowych. Nowy pałker, wspomniany Chris Dovas wlał w zespół nową, młodzieńczą energię, inspirując jednocześnie Petersona do ponownego pchnięcia muzyki zespołu na wyższy poziom. Zatrudnienie młodszego perkusisty zamiast takiego, który przesiąknięty jest “tradycyjnym” metalem, w znacznym stopniu przyczyniło się do nadania zespołowi bardzo nowoczesnego charakteru. Jego obecność zdaje się motywować Petersona do stworzenia jednego z najbardziej poruszających wydawnictw Testamentu; takiego, które łączy nowoczesny metal, black metal i death metal w proporcjach niemal równych thrash metalowym korzeniom. Na szczęście reszta zespołu doskonale sprostała zadaniu, a Chuck Billy warczy tu i krzyczy z większą mocą i przekonaniem, niż kiedykolwiek słyszałem. Mamy tu też Steve’a Di Giorgio, który zapewnia nam klasową i pełną niuansów partię basową w sposób, jakiego nie słyszałem nigdy wcześniej na żadnym albumie Testamentu, zaś solówki Alexa Skolnicka są - jak zawsze - przepyszne.   


Szczerze mówiąc, to wydawnictwo jest tak cholernie dobre, że niemal wydaje się być jednym z najlepszych albumów w historii Testamentu, ale… ma jednak kilka wpadek, które przynajmniej ułatwiają argumentowanie za wcześniejszym wydawnictwem. Moim największym zarzutem jest mozolna, nużąca, trwająca siedem i pół minuty ballada Meant To Be, która nie ma prawa być nawet w połowie tak długa. Gdyby utrzymywała czas trwania poniżej czterech minut, mogłaby być równie dobra, jak większość innych ballad Testamentu, ale nie siedem i pół minuty, na litość boską! Nature Of The Beast to groove’owy, thrashowy, rockowy kawałek, który muzycznie jest przyzwoity, ale tekst o Las Vegas jest tak pełen kiepskich kalamburów hazardowych. Ma niezły wokal, że muzyka po prostu jest w stanie go uratować. Room 117 zmaga się z tym samym problemem - dobra muzyka, ale kiepskie teksty. Dwa ostatnie numery -  Havana Syndrome oraz Para Bellum nabierają znów właściwego tempa. 


Kto mógł przewidzieć, że Testament doświadczy drugiego muzycznego renesansu po prawie czterdziestu latach kariery, a jednak tak się stało. Zespół powraca z tym samym gigantycznym skokiem jakościowym, jakiego doświadczył wydając The Gathering. Para Bellum to album, który nie tylko przyciągnie zagorzałych fanów Testamentu, ale jest to jedno z tych wydawnictw, które przyciągnie wiele osób, które nigdy nie miały do czynienia z twórczością zespołu. Całej grupie udało się znaleźć sposób na wydanie jednego z najbardziej instynktownych, wysokiej jakości i spójnych albumów w swojej karierze. Niewielu zespołom udaje się przetrwać czterdzieści lat, nie mówiąc już o wydaniu jednego z najlepszych albumów. No, ale w przypadku Para Bellum tak się właśnie stało. Świetna robota, panowie! 👏 Bartas✌☮


poniedziałek, 13 października 2025

Od fikcyjnych narracji do własnych doświadczeń. Lorna Shore i ich "I Feel The Everblack Festering Within Me".

Lorna Shore poznałem w okolicach 2020 roku i ich trzeciego albumu Immortal, który zrobił na mnie spore wrażenie. Później nadrobiłem zaległości i przesłuchałem dwóch poprzednich - debiutanckiego Psalms i drugiego albumu Flesh Coffin. Trzeba przyznać, że to bardzo ambitny zespół z New Jersey. Jednak ich piąty już w dorobku album o dość długiej nazwie I Feel The Everblack Festering Within Me reprezentuje coś sejsmicznego. Po raz pierwszy wokalista Will Ramos porzucił fikcyjne narracje, by sięgnąć do własnych doświadczeń. Efekt? Sześćdziesiąt minut symfonicznego deathcore’u, który wydaje się bardziej natarczywy, bardziej konieczny i jeszcze bardziej niszczycielski, niż kiedykolwiek wcześniej. To przejście od fantazji do autobiografii zmienia wszystko. Otwierający krążek Prison Of Flesh czerpie z rodzinnej historii demencji Ramosa, łącząc wściekłe growle i piskliwe wrzaski, podczas gdy gitary z tremolo toczą bitwę z lśniącymi klawiszami fortepianu. To wszystko brzmi jak wiertło przemysłowe niszczące czaszkę, będące zarazem ścieżką dźwiękową do autentycznie niepokojącego popadania narratora w szaleństwo. Podobnie jest z kompozycją Glenwood, która poraża szczerością i dotyczy rozłąki wokalisty ze swoim ojcem, budując ją wokół pojedynczego dźwięku gitary, która rozbrzmiewa niczym łapanie oddechu przed tym, jak koledzy wskoczą, by zaatakować zmysły symfonicznym deathcorem.


Muzycznie Lorna Shore jest na najwyższych obrotach. Na szczególne uznanie zasługuje tu Austin Archey. Jego gra na perkusji jest absolutnie monolityczna. Nieustanny nawał blastów, które w żaden sposób nie przytłacza orkiestrowych aranżacji Andrew O’Connora Z kolei linie basowe Michaela Yagera są autentycznie destrukcyjne. Sekcja rytmiczna w War Machine brzmi tak, jakby została zaprojektowana do burzenia starych budynków, a partie gitar wstrzykują sobie adrenalinę demonicznej brutalności. Tempo jest mistrzowskie. Unbreakable to najkrótszy utwór na albumie, liczący niecałe pięć minut, oferuje najbardziej przystępny moment - melodyjne deathmetalowe przeplatają się z zaraźliwie chwytliwym refrenem, stworzonym do stadionowych okrzyków, udowadniając, że potrafią pisać potężne utwory bez poświęcania ciężaru. Lionheart idzie o krok dalej, stosując podwójną harmonię wokalną i symfoniczny majestat, które równie mocno rozdrażnią elity, co przekonają wszystkich innych. Potężne solówki są bezczelnie pobłażliwe, ale nigdy nie wydają się być przesadne. Gitarzysta prowadzący Adam De Micco wraz ze wspomnianym Andrew O’Connorem zasługują na ogromną pochwałę za swój wkład. Szczególnie za olśniewające podwójne solówki In Darkness, które pod koniec numeru pojawiają się niczym kompletne zaskoczenie w najlepszym możliwym wydaniu. To nie tylko techniczne popisy, ale i emocjonalne szczyty, które podkreślają narracyjny wątek albumu.


Mówiąc wprost jest to album, który wyprowadzi Lorna Shore poza ramy deathcore’u. Jeśli kiedykolwiek zespół z tej sceny będzie headlinerem choćby na Download Festival to właśnie oni, z czego im z całego serca życzę. Już sam niemal dziesięciominutowy, finałowy Forevermore dowodzi, że operują na innym poziomie - orkiestra symfoniczna, która nie zawiodłaby w hollywoodzkim hicie, budująca powalającą gamę linii basowych i blastów, które brzmią naprawdę epicko. I Feel The Everblack Festering Within Me jest dla deathcore’u tym, czym The Satanist Behemotha dla black metalu - arcydziełem definiującym gatunek, który wynosi swój materiał źródłowy poza tradycyjne granice. Lorna Shore całkowicie wykracza poza deathcore, tworząc coś, co przyciąga uwagę szerszego spektrum metalu. Tego albumu nie możecie przegapić 😍 Bartas✌☮


sobota, 20 września 2025

Antynostalgicy. Suede i ich nowe dzieło - "Antidepressants".

Suede to brytyjski zespół założony w Londynie w roku 1989 przez wokalistę Bretta Andersona, gitarzystę Justine’a Frischmanna i basistę Mata Osmana. Rynkiem muzycznym zawojowali 5 lat później wydając fenomenalny drugi album Dog Man Star. Ich kolejne albumy ukazywały się dość regularnie do 2002 roku, a później nastąpiła jedenastoletnia przerwa. Od czasu powrotu, niegdysiejsi prawdziwi królowie britpopu kręcili metaforycznie dupami w obliczu idei, że muzycy z pewnego rocznika powinni trzymać tego, co mają. Zamiast stać własnym coverbandem grającym covery w stylu Oasis, których nawiasem mówiąc nigdy nie lubiłem, poszli naprzód wydając serię kolejnych porywających i wymagających albumów. Ten proces osiągnął teraz swój szczyt wraz z fantastycznym albumem Antidepressants. Ich dziesiąty album równie dobrze mógłby zostać nazwany antynostalgią, bowiem  tak zaciekle odrzuca on ideę, że rockerzy po pięćdziesiątce powinni dążyć jedynie do delektowania się dawną chwałą. Ten krążek roi się od nowych brzmień. Pod wodzą wspomnianego Bretta Andersona, Suede stawiają czoła upokorzeniom starzenia się i nieuchronności fizycznego upadku w 11 kompozycjach. To tak, jakby mierzyli się ze szkolnym łobuzem. Rezultatem jest popis siły, który jedną nogą dotyka poważnego tematu spustoszeń związanych ze starzeniem się. Jednak jest daleki od melancholii czy rezygnacji, a dominującym nastrojem jest rozpalona furia. Rzadko kiedy stereotyp o wściekaniu się na gasnące światło płonie tak zaciekle.

Album otwiera kompozycja Desintegrate, w którym unosi się maksymalny duch ikon gotyku tak jak Sisters Of Mercy czy The Cure. To rzecz o rozpadającym się ciele, gdy osiągasz wiek średni. Wokal (a raczej wrzask) Andersona brzmi tu jak David Bowie. To tak jakby ten nieodżałowany wielki artysta był zbuntowanym przedstawicielem pokolenia X. Zespół Suede określił Antidepressants mianem swojego albumu „post-punkowego”, nawiązując do wydanego w 2022 roku, bardziej krzykliwego i punkowego albumu Autofiction. Choć wnoszą do gatunku swój własny, pewny siebie styl, chętnie śledzą inne wpływy. Wspomniany tytułowy utwór emanuje aurą spalonej ziemi, którą John Lydon wniósł do Public Image Limited - a Anderson określił tekst jako komentarz do idei, że coś tak fundamentalnego dla ludzkiego doświadczenia, jak smutek, zostało przekształcone w stan uleczalny. Utwór The Sound And The Summer zaś ma chwytliwy riff, nawiązujący do She Sells Sanctuary zespołu The Cult, a Trance State napędza basowa linia w stylu Joy Division mówi o końcu życia. Suede otwarcie mówi o swojej misji dalszego rozwoju, podczas gdy wielu ich rówieśników - jak choćby nudny Oasis - zadowala się spoczywaniem na laurach. Projekt post punkowy zawsze będzie w pewnym stopniu zakorzeniony w przeszłości, ale - co najważniejsze - to jest nowe brzmienie dla Suede. Brzmienie złowieszcze i mroczne, oddalone o lata świetlne od ich twórczości z lat 90. Jedynym wyjątkiem jest progresywny utwór Somewhere Between An Atom And A Star, który przywołuje natarczywą pretensjonalność ich arcydzieła z 1994 roku, wspomnianego na początku Dog Man Star.


Jesteśmy zespołem antynostalgicznym – oświadczył niedawno Anderson na scenie w Londynie. Jakże ekscytujące było usłyszeć kogoś, kto sprzeciwia się przekonaniu, że rock’n’roll to uświetniona pamiątka. On i jego koledzy z zespołu kontynuują ten porywający album. W swojej karierze zespół Suede osiągnął wiele przełomowych przebojów, ale Antidepressants to nie tylko nowy kierunek rozwoju – to jedno z najlepszych dzieł Suede. Wstyd nie znać!😉 Bartas✌☮

sobota, 6 września 2025

Dziennik najgłębszych myśli. Hayley Williams i jej trzeci album - "Ego Death At A Bachelorette Party".

 

Pod koniec lipca 2025 roku znów przez chwilę poczułem się jak w 2006 roku. Media społecznościowe huczały wśród fanów Paramore, którzy gorączkowo wymieniali się hasłami dostępu do oficjalnej strony internetowej Hayley Williams. Po wejściu przywitało ich 17 zupełnie nowych singli wyświetlanych na stronie głównej w stylu przypominającym ekran pulpitu Windows 98 - wszystkie pliki można kliknąć i odtwarzać do woli bez z góry ustalonej zasady. W kolejnym miesiącu single trafiły na procesory DSP, a fani zaczęli gromadzić pomysły na listę albumu z 17 kompozycjami, które wspólnie nazwali Ego. Wielbiciele talentu panny Williams i jej macierzystej formacji Paramore utworzyli playlisty, które obejmowały zarówno sortowanie alfabetyczne kawałów, jak i tworzenie sekwencji, które łączą emocjonalny przekaz od początku do końca, starannie łącząc elementy układanki tak, aby stworzyć niezapomniane wrażenia słuchowe. W piątek, 29 sierpnia 2025 roku w końcu doczekali się własnego zestawienia singli Williams, które zostało oficjalnie uporządkowane. Album nosi tytuł Ego Death At  A Bachelorette Party i zawiera dodatkowy numer Parachute na zakończenie. Po kilkukrotnym odsłuchaniu stwierdzam, iż jest to najlepszy album w solowym dorobku Hayley Williams. A wydała już łącznie trzy albumy. Jej teksty są ostrzejsze, niż kiedykolwiek, a artystka opłakuje miłość, stratę i traumę w sposób, który przypomina czytanie dziennika jej najgłębszych myśli. To ten rodzaj surowego, oczyszczającego pisania, jakiego często doświadczają młodzi artyści; jednak w tym przypadku jest to doświadczona autorka tekstów, którą fani poznali i pokochali, odkąd była jeszcze nastolatką. Teraz ma ponad 30 lat i próbuje odnaleźć się w sobie i swoim miejscu na tym świecie – nawet jeśli oznacza to akceptację faktu, że nigdy nie będzie do końca pewna tego drugiego.


Krążek rozpoczyna się utworem Ice In My OJ. Wydaje się być on stosownym, ponieważ niebiańskie partie wokalne wprowadzają słuchacza w świat, który Williams kreuje na tym albumie. W kompozycji wykorzystano refren utworu Jumping Inside - pierwszego zespołu Hayley, czyli Mammoth City Messengers. To zabawne jajko wielkanocne dla zagorzałych fanów, dodatkowo nawiązanie do prawdopodobnie najwcześniejszego znanego nagrania artystki i sprytny sposób na rozpoczęcie tak głęboko osobistego albumu: filmowy powrót do naszych wczesnych chwil, zanim zagłębimy się w to, gdzie są teraz. W utworze Glum Williams pogrąża się w samotności, która dręczy jej codzienne życie, zastanawiając się, czy jest jedyną osobą, która tak się czuje, i zadając sobie pytanie: Do You ever feel so alone? / That You could implode and no one would know? / And when You look around and nobody's home / That You wanna go back to wherever we're from / Wherever we're from. Kill Me to rzecz o ciężarze odpowiedzialności związanej z byciem pierworodną córką. Williams rozważa tutaj potrzebę przerwania cyklu rodzinnej traumy pokoleniowej i odejścia od oczekiwania, że w końcu sama będzie pełnić rolę matki. Nie podziela tych ideałów, powtarzając: Go ahead and kill me, can't get much stronger / Find another soldier, another soldier. Jednym z najbardziej wyróżniających się utworów na albumie jest True Believer, który porusza temat gentryfikacji rodzinnego miasta Williams, tj. Franklin w stanie Tennessee. Z profanacją kościoła i komercjalizacją religii. Williams przedstawia się jako wierna południowym wartościom, które wpojono jej w dzieciństwie, deklarując w refrenie: I'm the one who still loves Your Ghost / I reanimate Your bones / With my belief / And I'm the one who still loves Your Ghost / I reanimate Your bones / Cause I'm a true believer. Choć nie jest to pierwszy solowy debiut wokalistki Paramore to z pewnością jest najbardziej osobisty i szczery w jej dotychczasowej karierze, a jednocześnie najbardziej kompletny i zwięzły. 18 kawałków to może na pierwszy rzut oka i ucha dość przydługi i zniechęcający do słuchania album, ale żaden z tych numerów nie mógł zostać usunięty. Zamykająca całość, dodatkowa kompozycja Parachute zawiera jeden z najlepszych tekstów w całym dorobku Williams - niezależnie od tego, czy jest solowym, z Paramore, czy innym. Utwór zgłębia brak poczucia bezpieczeństwa w związku, wykorzystując spadochron jako metaforę tego, jak partner ją łapie, ponieważ nigdy nie przestała się w nim zakochiwać. To rozdzierająca serce piosenka, szczególnie w drugiej zwrotce, gdy głos Williams łamie się i załamuje, a ona krzyczy, że zrobiłaby wszystko, żeby uciec z tą osobą, nawet na własnym ślubie.


Na tym albumie wyczuwalny jest smutek, który głęboko porusza, nawet przy wielokrotnym słuchaniu; podobnie jak depresja, jest on stałym towarzyszem. Rzadko się zdarza, by artyści po ponad dwóch dekadach kariery nadal osiągali nowe szczyty. No, ale Hayley Williams dokonała tego od czasu wydania debiutanckiego albumu Paramore, All We Know Is Falling, w 2005 roku. Choć jej dwa poprzednie solowe albumy - Petals For Armor z 2020 roku oraz FLOWERS For VASES / Descansos z 2021 - nie dorównały poziomowi wyznaczonemu przez współpracę z Paramore, ten album plasuje się w czołówce najlepszych albumów grupy i jest pierwszym solowym arcydziełem Williams. Powrót z płytą tak głęboko osobistą i dobrze napisaną, że sprawia wrażenie kompletnego reaktywowania bez żadnej reinterpretacji, to niesamowite osiągnięcie, które w tym przypadku zaowocowało powstaniem jednej z najlepszych płyt długogrających wydanych w tym roku. Jazda obowiązkowa! 💥 Bartas✌☮

czwartek, 4 września 2025

Nie ma kwiatów, jeśli nie pada deszcz. The Black Keys i ich nowy album - "No Flowers, No Rain".

 

Oj, długo mnie tu nie było. Stanowczo za długo! To był bardzo długi urlop. No, ale wakacje się już skończyły i najwyższa pora wziąć się ostro do roboty. Mam spore zaległości w recenzowaniu płyt z tego roku. Będę się starał - w miarę możliwości i wolnego czasu - nadrobić te straty. A naprawdę było w tym półroczu w czym wybierać. Może zacznę od nowej płyty zespołu, który na nudę i brak pracy nie narzeka. The Black Keys (bo to o nich mowa) od dawna ugruntowali swoją pozycję w rozgłośniach radiowych, szczególnie w ciągu 15 lat od wydania przełomowego albumu Brothers, który to całkowicie odmienił im życie. Zdobyli popularność i liczne nagrody, w tym Grammy. Weszli do czołówki współczesnego rocka, grając jako headlinerzy na największych światowych festiwalach. Od 2019 roku nie próżnowali. Ukazywały się kolejno albumy: Let’s Rock (2019), Delta Dream (2021), Dropout Boogie (2022) oraz Ohio Players (2024). Większość tych płyt recenzowałem na swoim blogu. Tej ostatniej nie zdążyłem, choć miałem w planach. Był to ciekawy album. Panowie pojechali w trasę po Europie, wrócili do USA, gdzie spotkali się ze swoim managerem, a ten powiedział: Hej, nie możemy grać tych koncertów w tych miejscach. Załatwimy wam występy w mniejszych miejscach. Oni na to: Okej!. Niestety, ale nie wypaliło i trasa została całkowicie odwołana. Stracili grunt pod nogami. Cały ten ból, frustracja i autentyczna irytacja zaistniałą sytuacją, absolutnie wpłynęły na proces tworzenia nowego albumu No Rain, No Flowers, który ukazał się 8 sierpnia 2025 roku. 


Faktycznie, słuchając krążka da się odczuć te emocje. Muzycy mieli wrażenie jakby cała ta robota poszła na marne, jakby chcieli powiedzieć: No dobra! Wróćmy tam i udowodnijmy to. Udowodnijmy, że jesteśmy świetni. Weźmy wszystkie nasze inspiracje i stwórzmy kilka zajebistych piosenek, wróćmy tam i pokażmy, dlaczego jesteśmy jednym z najlepszych współczesnych zespołów rockowych. Tytuł krążka idealnie pasuje do aury, jaka się wtedy panowała, jak i do otwierającego album utworu. No Flowers, No Rain - nie ma kwiatów, jeśli nie pada deszcz. Nie zobaczysz efektów swej mrówczej pracy, dopóki nie zasiejesz nasion w ziemię to coś złego może się wydarzyć. Teraz mogą spojrzeć na to z perspektywy czasu i pomyśleć: No Rain, No Flowers! wyjdziemy z tego silniejsi niż kiedykolwiek, rozkwitniemy i stworzymy coś pięknego! I właśnie o to chodzi w tym albumie.


Otwierający krążek, tytułowa kompozycja jest naprawdę świetna. Dan Auerbach i Patrick Carney pracowali pracowali nad nim z producentem Rickiem Nowelsem. Poprosił Dana, żeby zaśpiewał to a cappella, a Dan to zaśpiewał, a oni wymyślili akordy, tonację i poszli dalej. Świetna partia klawiszy. Uwielbiam ten entuzjazm płynący ze zrozumienia, że ​​było ciężko i że może być lepiej.I ten duch zdecydowanie przenika cały album. Nie powiedziałbym, że każda piosenka ma taki styl, ale zdecydowanie tak to się kończy pod koniec. To po prostu fajny utwór, refleksyjny, godny utworu tytułowego. Refren płynie bez wysiłku. Jest jak zdjęty ciężar, jak deklaracja misji. Piosenka nie trwa długo i myślę, że właśnie ta zwięzłość sprawia, że ​​robi tak duże wrażenie. Po nim następuje The Night Before. Szczerze powiedziawszy, ja próbowałem interpretować na wiele sposobów, słuchając go. Myślę, że przede wszystkim celebruje on emocje i wolność jednej, niezapomnianej nocy, podkreślając beztroskie podejście do przyjemności i cieszenia się chwilą. Tekst przywołuje nostalgię za tymi doświadczeniami i ukazuje zarówno wzloty, jak i upadki życia. Baby Girl to jeden z moich ulubionych utworów na krążku. Uwielbiam dudniące brzmienie fortepianu, a fuzz w tym numerze jest zajebisty. Dobrze się komponuje, ale ma też naprawdę piękne momenty, w których wokale są melodyjne i iskrzące. To klasyczny klimat Black Keys, który brzmi znajomo. To historia o miłości i rzecz o kimś kto naprawdę kocha i wspiera. Nastrojowo i dość ponuro mamy w Down To Nothing. Tak, to dość ponura kompozycja, ale z naprawdę dobrą i ciężką partią perkusji w tle. Wprowadza także zespół w bardziej wyluzowany temat. Patrick Carney to jeden z najbardziej niedocenianych perkusistów młodszego pokolenia. Jego pomysł na budowanie utworu z bębnami, może bongosami, może tamburynem, może shakerem to strzał w dziesiątkę. Zwróćcie uwagę jak potem robi ten shuffling na werblu. Wszystko to składa się na naprawdę fajny, harmonijny bas, na którym Dan może grać. Nie sądzę, żeby Carney  był wystarczająco doceniany za swoją pracę, aby stworzyć podstawę utworu. A to jeden z tych utworów, w których, jak wspomniałem, jest nastrojowy, ale cała praca go ugruntowuje. On Repeat podąża za tym. To jeden z tych utworów, w których absolutnie słyszę Ala Greena śpiewającego to i perfekcyjnie grającego. Uwielbiam te chlupoczące talerze perkusyjne, marzycielski wokal w refrenie i porywające solo. Ból z perspektywy czasu w głosie Dana jest niesamowity. To tak, jakbyś miał kogoś zapomnieć, a on po prostu nie chce wyjść ci z głowy. Ciągle o nim myślisz. To potrafi być irytujące. Fajne klimaty R&B z lat 70-tych usłyszeć możemy w Make You Mine. Ciekawy kawałek z wirującą sekcją smyczkową, migoczącymi klawiszami i wersami, które zostają w głowie: How many times is one time too many? Albo: Maybe the times may not be right, but all I know is / I'd give my life just for a night to know what love is. Ogólnie to świetny tekst, który pozwala się podnieść. To piosenka o całkowitej szczerości. O tym, jak bolesne może być złamane serce i jak czasem po prostu trzeba długo czekać, żeby się z tym oswoić. Teraz po prostu tęsknisz za ludzkim kontaktem i akceptujesz, że wrażliwość jest więcej niż w porządku. W miarę jak utwór narasta, pojawiają się kolejne warstwy i smyczki i ten naprawdę świetny wokal Dana z pogłosem. A potem kończy się tylko jego głosem, niczym więcej, super surowym, mówiącym: I'll be there. I to tak, jakby w decydującym momencie ten jeden, pojedynczy głos brzmiał: Tak, będę tam!


Jeśli komuś było już za długo tego refleksyjnego klimatu i chciałby posłuchać mocniejszego, rockowego uderzenia to znajdzie go w Man On A Mission. To numer o kolesiu, który jest strasznie podjarany pewną dziewczyną i ma jeden cel: być z nią. To mężczyzna, który ma misję. Dan gra na tym kawałku z prawdziwą wirtuozerią, a ten wstrząs w środku jest świetny, gdy się zatrzymuje. Jest bardzo w stylu Tighten Up, gdzie zmienia punkt ciężkości i wraca na koniec, by dokonać zwrotu akcji. Ale to tak, jakby po prostu grali i improwizowali przez cały utwór, a refren jest tak zaraźliwy. Czysta klasyka. Kiss It traktuje o tym, jak szukamy tej szczególnej opieki ze strony naszych bliskich i pragniemy uzdrowienia. I może trudno być wrażliwym i prosić o pomoc. I zdecydowanie jest to jeden z tych, które wciąż do mnie przemawiają. Kiedy pierwszy raz go usłyszałem, pomyślałem: Tak, zwrotki mogą być trochę senne, ale piosenka naprawdę dobrze się rozwija i tworzy fajne crescendo emocji i warstw głębi, które - moim zdaniem - są czymś, do czego warto wraca. To sprawia, że ​​wciąż do niej wracam. All My Life to kolejny utwór z bongosami i tamburynem, tańczącymi bębnami i prostym solo na końcu. Pre-refren jest chwytliwy, podobnie jak warstwy dzwonków w tym utworze. Dzwonki pojawiają się w prawie każdym utworze na tym albumie, ale tu stworzyły to marzycielskie przejście do kolejnej zwrotki. Nie jest to mój ulubiony utwór na albumie, ale czuję, że z czasem będzie mi się podobał. 


Album zamykają dwa absolutne współczesne klasyki Black Keys. Pierwszym z nich jest A Little Too High. Znajdziemy tu nawiązania do Not Fade Away Buddy'ego Holly'ego. To piosenka o tym, jak zachować równowagę, a co za tym idzie: rozumienie, że uziemienie jest dobre, zaś popadanie w samozachwyt egoizm może sprawić, że zostaniesz w życiu powalony. Ponadto - masz wokół siebie odpowiednich ludzi i rozumiesz swoje miejsce na świecie. Ale to po prostu tylko i aż rockowa nuta, która narasta i narasta, i narasta w miarę jej trwania, tworząc idealne uzupełnienie tekstu z miażdżącymi bębnami, zmęczonym wokalem i piskliwymi gitarami. To jeden z ich najbardziej hymnicznych utworów od dawna, prawdopodobnie od czasów Submarines. Drugim i ewidentnie finałowym kawałkiem jest Neon Moon. To rzeczywiście idealne zakończenie i - o ile mi wiadomo - był to jeden z pierwszych kompozycji, które nagrali na tę płytę. Kiedy jest najciemniej, zawsze pojawia się promyk słońca, który prowadzi Cię na Twoją ścieżkę i pozwala Ci zrozumieć, dokąd zmierzasz. I to właśnie Black Keys są najbardziej oddani Exile On Main Street, moim zdaniem. Sam utwór wydaje się uboższy. Nie kryje się pod nim tylko warstwa po warstwie perkusji. Myślę, że ta uboższość potęguje niemal samotność, której doświadczasz, gdy wszystko jest najczarniejsze. Czasami, gdy życie idzie w zupełnie przeciwnym kierunku niż planowałeś, uczysz się najważniejszych rzeczy o sobie, o tym, jak wchodzić w interakcje i jak reagować. I to uziemienie jest niezwykle ważne. Robisz bilans swojej teraźniejszości, rozumiesz powagę trudności i zbierasz się w sobie.


The Black Keys są w świetnej formie. Fakt, że ich rok 2024 był tak pokręcony, frustracje, ból, gniew – wykorzystali wszystkie te emocje i stworzyli jeden z najbardziej imponujących dorobków w całej swojej dyskografii. Jestem bardzo mocno podjarany tym albumem. Ten głód, ta wytrwałość i ta determinacja z ich strony są absolutnie widoczne na tej płycie. Album roku? Zobaczymy, ale póki co… nie przegapcie!💥 Bartas✌☮

piątek, 2 maja 2025

Umarł Papież, niech żyje Papież Perpetua V. Ghost i ich nowy album - "Skeletá".

 

Trzeba mieć niezłe jaja, żeby cztery dni po śmierci Papieża Franciszka wydać nowy album. Na to może się zdobyć jedynie zespół Ghost, który swoją marką zbudował swój własny kościół i własnych jego zwierzchników. Czy Tobias Forge jest jakimś jasnowidzem naszych czasów? Czy amerykański wiceprezydent, JD Vance, jest agentem ministerstwa wysłanym z misją położenia fundamentów pod przyjście nowego przywódcy mrocznego kościoła - Papieża Perpetuy V? Nie mam odpowiedzi na to jakże przyziemne pytanie, ale wiem jedno, że najnowszy, szósty już w dorobku Ghost, album Skeletá będzie prawdopodobnie najczęściej słuchanym w tym roku albumem. Ale po kolei. Z byłym papieżem Copią - który wbrew własnej woli został zdegradowany do zwykłego popychacza - błyszczącymi nowymi kostiumami dla całej ekipy i nowym papieżem, Forge miał złotą szansę, aby wykonać zwrot o 180 stopni z tym nowym albumem i odejść od rocka lat 80. Był on widoczny na ostatnich albumach zespołu. Wielu pragnęło więcej tej satanistycznej otoczki, którą dał numer Mary On A Cross 70 milionów odtworzeń na Spotify. No, ale wygląda na to, że Tobias znalazł swój sos i nigdy nie zanurzy w innych miskach. Więc cieszmy się, jeśli jesteśmy miłośnikami pompatyczności i wzniosłości albumów Impera czy Prequelle, bowiem forge ma tego jeszcze więcej dla nas.    


Skeletá rozpoczyna nową erę w karierze Ghost anielskim śpiewem zapowiadającym utwór, który po pierwszym przesłuchaniu stał się moim ulubionym i był także jednym z trzech singli promujących -  Peacefields. Mam wrażenie jakbym słuchał Def Leppard, Bon Jovi, Journey i połowę katalogu rockowego z okresu 1985-1987. Ale to to jest jak najbardziej na plus, bo jest to kompozycja, która doskonale wypełnia swoją misję - rozpoczyna krążek absolutnym hitem. Nie ma tu żadnych wielkich niespodzianek, to fakt. Jest to stały element każdego albumu wydanego przez Tobiasa i spółkę. Od czasów Con Clavi Con Dio i Spirit po ostatnie utwory otwierające, takie jak Rats lub Kaisarion, Ghost zawsze kładł nacisk na pierwsze wrażenie. I pod tym względem Peacefields sprawi, że będziesz nucić od pierwszego akordu. Z racji tego, ze trzy single zostały opublikowane jako odliczanie, album uzupełnia kompozycja Lachryma. To piosenka, z której Forge jest najbardziej zadowolony, co przyznał na łamach pisma Metal Hammer i jest ku temu dobry powód. To świetny numer i coś z pogranicza Crying grupy Vixen. Mamy też Satanized, który musi być głęboko wyryty w psychice fanów, ponieważ został wydany jako ambasador ery Ghost i nawet jeśli jest to zasadniczo najstarszy numer z tej płyty to świetnie się sprawdza w kontekście całego albumu. Najlepszym jednak dla mnie momentem na Skeletá są ballady - Guiding Lights oraz zamykający album, smutny, ale piękny Excelsis. Ten ostatni ma sobie coś z twórczości Scorpions. Obie piosenki są pięknie wyprodukowane. Szczególnie Guiding Lights, który może świetnie przygotować nas do chyba najbardziej agresywnego momentu na albumie - De Profundis Borealis. W wyżej wymienionym wywiadzie Forge twierdził, że to ich moment black metalowy. 


Tobias Forge zawsze umieszczał na albumach przynajmniej jedną rzadkość, która sprawiała wrażenie czarnej owcy stada. Zdarzyło się tak w przypadku numeru Twenties na poprzednim albumie, jak i zdarza się na tym wydawnictwie - Cenotaph. Zerżnięte niemal żywcem ze Status Quo, inspirowane Queen. Przy pierwszym odsłuchu nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Jest to naprawdę ciekawa odmiana na krążku. Nawiasem mówiąc - zawiera zabójczy duet gitara/klawisze, co jest więcej niż wystarczające, aby uzasadnić jego obecność. Missilia Amori to lubieżny moment albumu i z pewnością da nowemu Papieżowi Perpetua powód do uwolnienia swoich demonicznych, przeszywających ruchów miednicy na scenie ku uciesze jego wiecznie spragnionej publiczności. Marks Of The Evil One i Umbra mogłyby z łatwością zostać singlami. Są tak dobre i umacniają pozycję Skeletá jako godnego nowego rozdziału w historii jedynego mainstreamowego zespołu, który potrafi śpiewać o szatanie na stadionach, podczas gdy ultrakatoliccy fanatycy milczą jak grób.


Ghost nie ukrywa już swoich wpływów. W rzeczywistości włączyli je tak płynnie do swojego bytu, że wspominanie Elżbiety gnijącej w zamku wydaje się w tym momencie po prostu przestarzałe i nudne. Przyjmuję Ghost z lat 80-tych całym sobą. Forge nadal ma mnóstwo fanów, których może przekonać do swoich machinacji. No, ale Skeletá jest tak szczerym i ekscytującym albumem, z zadziwiającymi partiami gitary, produkcją wokalną. Bez najmniejszego problemu komponuje się z resztą ich dyskografii i jest wystarczającym powodem, by zastąpić papieża. A niedługo konklawe😉 Polecam gorąco!💣 Bartas✌☮


Młodzieńcza energia i zawrotny thrash, blackened deathmetalowy miks. Testament i ich nowy album - "Para Bellum".

  Kiedy Testament wydał album The Formation Of Damnation w 2008 roku, ustanowił schemat, na podstawie którego powstaje każdy kolejny album ...